Obudził ich huk eksplodujących bomb i łoskot walącego się dachu. Nim zdążyli zerwać się ze swoich posłań przysypani już byli tynkiem z pękającego sufitu i ścian. Poleciały na nich kawałki desek, papy i sypiącego się wciąż gruzu. I słyszeli jeszcze oddalający się warkot samolotów...
Atak ten nie był spowodowany żadnymi działaniami Powstańców. Kiedy się pozbierali stwierdzili, ku swemu zadowoleniu, że wszyscy czterej żyją i żaden z nich nie jest nawet ranny. Zaraz usłyszeli zaniepokojony głos swojego dowódcy:
- Co z księdzem?
Plebania, na szczęście, była nienaruszona, ale kiedy tam weszli nie zastali księdza. Zaniepokojeni szukali go w kościele, w zakrystii, w krypcie i wokół kościoła. Nie było go nigdzie. Nie wiedzieli, że tej nocy ksiądz Jakub Dąbrowski leżąc krzyżem przed Najświętszym Sakramentem błagał był Pana Boga o opiekę i Matkę Jego o orędowanie za nimi i nie tylko za nimi, ale za wszystkimi ludźmi dobrej woli, Powstańcami i ich nieprzyjaciółmi, prosząc w gorącej modlitwie szczególnie o Boże Miłosierdzie w ich sercach dla Boga i drugiego człowieka – naszego bliźniego, ofiarując, jeśli byłoby to konieczne, nawet swoje życie...
Przerażeni tym co się przed chwilą stało, nie wiedzieli, że ksiądz Dąbrowski został przygnieciony, wręcz zmiażdżony grubą warstwą cegieł i dachówek oraz belek zburzonego sklepienia. Wciąż nie mogąc ochłonąć po tym krótkotrwałym ale gwałtownym ataku, stali jeszcze przez chwilę pod murem i kiedy już nic nie wskazywało na to, że samoloty powrócą, „Virtus” wydał rozkaz wymarszu w kierunku ulicy Szczęśliwickiej.
W ciemnościach tylko nieznacznie rozświetlonych płonącymi wokół domami, poruszali się niezbyt pewnie, niemal po omacku. Nie używali latarki w obawie przed Niemcami. Tuż przed Barską natknęli się na sporą grupę powstańczą zamykającą długi pochód opuszczających Ochotę.
- Uważajcie na posterunki przy rogu Białobrzeskiej i Kopińskiej, a na Barskiej zaraz przed Szczęśliwicką. Szwaby czatują na każdego, kto się tylko tam pokaże – powiedział napotkany po drodze chłopak, nie więcej niż trzynastoletni.
- A ty, co tu robisz? Łazisz tak, w środku nocy? – zapytał go „Szymon”.
- Bo nie mogie spać, już drugom noc, jak szkopy rozwalili mi „jareckich” i Grażynkie, mojom siostrunie...
- Nie masz żadnych krewnych, jakiejś ciotki, wujka... kogokolwiek? - Mam, ale daleko stąd, bo aż na Młynarski. - Sie mi widzi, że aż na samy Woli – zauważył „roztrpnie” „Waligóra”.
- A widziałeś pan, panie szanowny drugie ulice Młynarskie w Warszawie? – zaripostował przytomnie chłopiec.
- Czy może znasz jakieś bezpieczne przejście na Wolę? – zapytał go z kolei „Virtus”. - Tutaj, to nie za bardzo, ale... – zastanawiał się przez chwilę – jakby, tak spróbować trochę dalej, bo tu – wskazał ręką w stronę Śródmieścia – to wszędzie pełno Szwabów, ale gdyby tak pójść dalej od Zachodniego, aż na Odolany, a nawet podejść pod same Włochy, to myślę, że tam się swobodnie przejdzie.
- Dobrze, a chciałbyś nam pomóc i zostać naszym przewodnikiem?
- Musiałbym pomyśleć, bo... - Zastanów się, bo nam się spieszy.
- No, to już żem się zastanowił. - W porządku, a jak nas szczęśliwie przeprowadzisz, to dostaniesz od nas niemiecki bagnet. Zgoda?
- Sie rozumie, panie majorze... - Nie jestem majorem, a tylko podporucznikiem. Mój pseudonim „Virtus”, a jaki ty nosisz?
- „Zawisza Czarny”, tak jak plac Zawiszy, bo ja mieszkałem na Tarczyńskiej, w pierwszym domu od placu
- Chcesz należeć do naszego oddziału?
- Mowa!
- Wobec tego mianuję cię na razie strzelcem. „Zawisza Czarny”, stopień – strzelec, a to jest twój bezpośredni przełożony, sierżant „Szymon”, a ten, to starszy strzelec „Waligóra” i najmłodszy... o przepraszam, już nie najmłodszy, ale też jak ty, strzelec „Orkan”.
Wszyscy czterej podali mu rękę jako znak pieczętujący przynależność do tego, jakże małego oddziału podporucznika „Virtusa”.
Szedł dalej dziarsko pokonując różne przeszkody, zwały gruzu, porozbijane domowe sprzęty i wszystko co przez całe lata służyło mieszkańcom dzielnicy, teraz w ciągu zaledwie dwóch dni stało się nagle bezużyteczne, zbędne, zagradzające drogę każdemu, kto tędy przechodził. Mimo ciemności, z wprawą przeskakiwał rowy i doły ostrzegając ich przedtem. Mijali tlące się zgliszcza, z których biło ciepło i swąd spalenizny, a przy Barskiej z rozbitych wodociągów tryskał „gejzer” na wysokość kilku pięter. Minęli niedokończoną, bezładnie, byle jak postawioną barykadę. Chłopak nakazał im być teraz cicho, bardzo cicho, bo przechodzili obok „wachy”, niemieckiego posterunku. Zachowanie absolutnej ciszy graniczyło niemal z cudem, gdyż w ciemnościach nie trudno było nadepnąć na coś, co mogło spowodować hałas, ale jakoś uniknęli tego i weszli w ulicę Szczęśliwicką.
Prowadził ich w stronę Dworca Zachodniego. Z nagła zaczęła padać dokuczliwa mżawka siekąca z jakąś niemiłosierną zawziętością, jakby chłostała każdego z nich po równo za popełnione i jeszcze niepopełnione grzechy. Na domiar złego weszli na rozkładające się ciała zabitych wcześniej, a schwytanych w ulicznej łapance na tydzień przed wybuchem Powstania. Ciał tych nie miał kto spalić, nie mówiąc już o ich pogrzebaniu. Zostały przykryte kawałkami papy i gazetami, na które rzucono połamane deski. Fetor był tak straszliwy, że mimo mżawki i lekkiego wiatru musieli zatykać nosy i usta. A i tak, kiedy przeszli to pobojowisko bezbronnych ofiar niemieckiego bestialstwa, „Orkan” zwymiotował, mimo prawie pustego już żołądka, jakimiś resztkami niestrawionego, tego ostatniego poczęstunku, kolacji podanej im przez księdza proboszcza. Oparty o ścianę budynku nie mógł powstrzymać wymiotnych odruchów i dławiąc się śliną, gęstą i lepką, a w przerwach między jednym, a drugim skurczem żołądka dusił się, chciwie łapiąc powietrze. Z wytrzeszczonymi, niemal wyłażącymi mu z orbit oczami, załzawionymi i czerwonymi jak u królika, podchodzącymi krwią, przypominał konającą, ogromną rybę pozbawioną wody. Dopiero przytomne klepnięcie w plecy wielkiej łapy „Waligóry” i wyciągnięcie rąk do góry powstrzymało spazmy. Jeszcze jeden, głęboki haust powietrza i „Orkan” powoli zaczął wracać do siebie.
Mimo zachmurzonego nieba robiło się coraz widniej. Zaraz po przekroczeniu torów kolejki EKD idących wzdłuż Szczęśliwickiej, zobaczyli na tle zabudowań dworca, na ogromnej łące, stado rozszalałych koni biegających w tę i z powrotem w koszmarnym chaosie. Tratowały się nawzajem tarzając w piachu i skotłowanej trawie... Wszystkie one, ogromne perszerony, należące zapewne do browaru Haberbuscha, galopowały w niewysłowionym obłędzie po łące przed dworcem. Wszystkie płonęły ogniem nie do ugaszenia.
Stali jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w żywy, surrealistyczny obraz piekielnej męki tych wszystkich koni, sprawiających wrażenie jakby oblane były jakąś ciekłą, płonącą substancją nie do ugaszenia nawet przez gęsto mżący deszcz, koni galopujących i wpadających na siebie w straszliwym ogniu, który w zetknięciu z deszczem wydawał się, paradoksalnie, wybuchać coraz to jeszcze bardziej intensywnymi płomieniami. Wśród głośnego tętentu kopyt słychać było ich żałosne rżenie, tym straszniejsze, że ktokolwiek je słyszał i tak nie byłby w stanie pomóc tym koniom lub choćby tylko ulżyć ich okropnemu, długotrwałemu cierpieniu, a któremu kres mogła położyć tylko śmierć.
Patrzyli bezradni na pierwsze ofiary całopalne Powstania.
XVII
Obaj zerwali się jednocześnie, Romek i pan major, a pozostali także wyrwani z głębokiego snu podnosili głowy, nieprzytomni i zaspani natychmiast kładli się z powrotem słysząc, że nie o nich chodzi.
- Na literę „s”! – wrzasnął ponownie strażnik. - To ja, Skaliński Władysław – odpowiedział stając na baczność. Na widok wychodzącego majora Romcio runął na barłóg i uspokojony, że to na szczęście jeszcze nie jego wzywają, natychmiast usnął.
Skaliński poganiany przez „klawisza” szturchańcami, głównie w nerki i ich okolice, próbując dotrzymać mu kroku potknął się i niewiele brakowało, a runąłby na podłogę. Wściekły „klawisz” podejrzewając, że zrobił to naumyślnie wymierzył mu silnego kopniaka okutym butem, a kiedy major szedł jeszcze zbyt powoli, otrzymał kolejne kopnięcie „na popęd”. Szedł z ogromnym trudem, ale wciąż o własnych siłach. Wzbierała w nim wściekłość na tego ćwoka. Jeszcze jedno kopnięcie, a rzuci się na niego, mimo iż strażnik był uzbrojony, gotów był bronić resztek swojej godności, a może też i innych, poniewieranych w tej ubeckiej katowni. Na szczęście zatrzymali się przed drzwiami w połowie korytarza.
Za biurkiem „urzędolił” śledczy śledczych czyli „Nadśledczy” – jak przezywano Majora, zastępcę Pułkownika. I to jemu przypadła rola oznajmienia Skalińskiemu, że „obywatel przewodniczący” – jak się wyraził – „skorzystał z przysługującego mu prawa łaski i zamienił ciążący na nim wyrok kary śmierci, wydany zgodnie z Dekretem Rady Ministrów z dnia 10-go grudnia 1946 roku, na dożywotnie więzienie!” – powiedział to z emfazą, z charakterystycznym patosem dawnego członka nie istniejącej już, przedwojennej palestry.
W czasie „procesu sądowego” nikt, nie wyłączając adwokata z urzędu, nie poinformował nawet oskarżonego, że dekret ów dotyczy kolaboracji z państwami sprzymierzonymi z Niemcami w czasie II wojny światowej, do których w żadnym wypadku nie zaliczała się Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, a raczej bardziej przystawałoby to do obecnego sojusznika Polski, tak zwanej Ludowej – Związku Sowieckiego będącego agresorem w 39-ym roku na równi z hitlerowskimi Niemcami. Ale kto bawiłby się w takie niuanse prawne wobec sanacyjnych oficerów, ewidentnych zdrajców i szpiegów...
Skaliński był bardzo zdziwiony tym, co mu przed chwilą oznajmił zastępca dyrektora Departamentu. - Macie szczęście, ogromne szczęście... Widzę, że wy wciąż nie możecie w to uwierzyć. A jednak to prawda! Zresztą, przeczytajcie to sami i podpiszcie – powiedział to z jakimś dziwnym, niczym nieuzasadnionym entuzjazmem. - Nie rozumiem... Co to w ogóle znaczy?
- Widzicie, jednak zostaliście zaskoczeni, bądź co bądź, tym nagłym ułaskawieniem, mimo iż zarzekaliście się, że nie napiszecie żadnej prośby do prezydenta Bieruta, to on, skorzystał z przysługującego mu prawa łaski i darował wam tę karę śmierci, zamieniając ją na dożywocie. A to wszystko, zgadnijcie, na czyją prośbę?
- ?
- Waszej starej matki! A towarzysz „Tomasz”, znaczy się, prezydent Bolesław Bierut, przychylił się do tej prośby tylko ze względu na błagalną postawę obywatelki Skalińskiej, a nie waszą hardą i wręcz niepojętą butę. Tak by to należało zakwalifikować! - Major rozkręcał się coraz bardziej, jakby zapominając, że od dawna nie jest już adwokatem. A to uzasadnienie zamiany kary wcale nie było spowodowane dobrocią towarzysza prezydenta, lecz tylko tym, że zlikwidowanie Skalińskiego, człowieka-legendy mogłoby spowodować nieprzewidywalne reakcje, nie tylko w Kraju ale przede wszystkim za granicą. A „Oni”, ta nowa władza, mimo wszystko, chcieli uchodzić za władzę, jak najbardziej prawowitą, demokratyczną wręcz!
- Towarzyszu pułkowniku, jesteście pilnie wzywani przez towarzysza ministra Bradkiewicza.
- Nie wiecie w jakiej sprawie? – zapytał Strużański.
- Nic mi nie przekazywano. Mogę wam tylko powiedzieć, że dzwoniono już dwa razy, najsampierw jego sekretarka, a potem sam towarzysz minister, raczył osobiście.
- Natychmiast mnie połączcie! W słuchawce usłyszał znajomy głos Bradkiewicza, nad wyraz spokojny, wręcz cedzący słowa. Nie wróżyło to nic dobrego.
Przed wejściem do sekretariatu ministra dyskretnie wytarł potniejące dłonie. - Towarzysz minister mnie wzywał? - spytał przyjmując pozycję niemal kuczną.
- Trafił tu, do mnie dziś rano, raport... - powiedział przerywając nagle. - W tym raporcie są poważne haki na ciebie... - przerwał ponownie. - Ja się ciebie pytam, w co ty się bawisz aktualnie, a?
- A w co ja miałbym się bawić, towarzyszu ministrze? – odpowiedział, próbując zachować niby obojętność.
- A w „odchylenia”, i to wcale nie te, co ci prawicowi nacjonaliści.
- W jakie znowu „odchylenia”, towarzyszu ministrze?
- Ty mów mi lepiej prawdę, w jakie ty się „odchylenia” bawisz? - Nie mam pojęcia, ja nic na ten temat nie wiem. - Ty słuchaj, Goldstein - powiedział Bradkiewicz tytułując go jego poprzednim nazwiskiem. - Ty mi powiesz prawdę albo ja cię tak urządzę, że ty będziesz musiał sobie szukać jakiejś innej roboty, bo ja wiem, może nawet gdzieś poza moim resortem.
- Ale o co chodzi?! – nie wytrzymał podnosząc głos.
- O to chodzi! – odpowiedział podsuwając mu kartkę. Zapisana była drobnym, jak się domyślał, kobiecym pismem. Nie mylił się, to mógł być tylko charakter pisma, tej... suki, Mony Blutsteigerowej: „W rozmowie ze mną, miał oświadczyć” – czytał – „że wciąż jest, jak jego ojciec, Mosze Goldstein zagorzałym syjonistą i ma, cytuję: głęboko w d... całą tę hucpę zwaną dyktaturą proletariatu, a ponadto, zaczyna już na poważnie powątpiewać, ponownie cytuję: w cyrk prowadzony przez tego dziobatego błazna, psychopatę Dżudżisz...” i na tym przerwał czytanie oniemiały nie dowierzając tym bzdurom, czystym wymysłom tej... Serce w nim zamarło, zbladł, a za chwilę poczuł pulsowanie w skroniach i jakiś straszliwy ból przeszył mu głowę i znowu panując już nad sobą, resztkami sił głęboko wciągnął powietrze, odkaszlnął i słabym głosem zwrócił się do ministra:
- To, to... po prostu, stek ordynarnych kalumni, obelg, na mnie, lojalnego jeszcze od czasów kujbyszewskich, jak wam wiadomo, kadrowego pracownika... Przecież sami wiecie, towarzyszu ministrze, że ja mam staż w NKWD dłuższy o dobre kilka lat od niej, tej... – przerwał hamując się w ostatniej chwili. – A poza tym, jej ojciec też był syjonistą, ale gdzie indziej niż mój, bo we Lwowie i chyba był większym syjonistą niż...
- Nie wątpię, towarzyszu dyrektorze – przerwał mu Bradkiewicz. – A to, że jej ojciec był syjonistą, może nawet dwa albo i trzy razy większym od waszego, to w tej chwili jest bez znaczenia. Nie rozumiem tylko, dlaczegoście to przed nami w ogóle zataili? Dlaczego? – pytał udając rozżalenie.
– A najgorsze, że oryginał trafił do towarzyszy radzieckich, a ściślej do samego towarzysza generała ... Lulina! W tym jest największy szkopuł. Chyba wiesz Goldstein, czym to pachnie?
- Przecież oni są nasi! – wyrwało mu się, jakby przestał już kompletnie panować nad sobą.
- Jacy nasi? Z pewnością nie Lulin! - Więc? - To ja się chciałem was zapytać: Więc? Co zrobić z tym całym pasztetem? Nie wiecie czasami?
Siedział jeszcze przez chwilę oniemiały, że znowu dał się ponieść niepohamowanej żądzy do Mony i został przez nią, tak gwałtownie odrzucony, a na domiar złego jeszcze wyszydzony. Wciąż buzowała w nim wściekłość na nią za to haniebne zdeptanie jego, bądź co bądź, męskiej dumy.
- Chciałem wam jeszcze zakomunikować, że zgodnie z wydanym przeze mnie wkrótce okólnikiem, macie stanowczo zaprzestać zbyt brutalnego traktowania więźniów. Wiecie co mam na myśli, towarzyszu Strużański?
- Oczywiście, towarzyszu ministrze!
Nagle zaczęły się zwidy, nawet na jawie, nie mówiąc już o dręczących go bezustannie sennych koszmarach. Zazwyczaj, zaraz po zaśnięciu, stawały się one nie do zniesienia i w kilka minut po zapadnięciu w sen budził się, nierzadko z krzykiem, zlany zimnym potem. Początkowo uspokajany był przez towarzyszy niedoli, ale później, kiedy stało się to już nagminne, przestali się nim zajmować. Zdarzało się, że i po kilka razy na dobę wzywany był na śledztwo do porucznika „Kwiatka”, któremu coraz częściej pomagał „asystent” z szyderczo wykrzywioną gębą albo głupkowato uśmiechnięty, a nawet chichoczący, jakby to, co tu widział szczerze go bawiło. Pojawiał się i znikał zupełnie nieoczekiwanie i zawsze był w tym samym kącie „gabinetu”. Stanisław nie mógł pojąć, że „Kwiatek” nie widzi tego błazna, bez wątpienia wariata, albo tylko udaje, że go nie zauważa w czasie przesłuchania, obecnego tu zawsze w pozycji siedzącej, mimo iż taboret stał przed biurkiem, a na jedynym tutaj krześle siedział przesłuchujący go oficer – porucznik Kwiatycki.
Po kolejnym etapie śledztwa Bohuszewicz trafił do karceru, gdzie mimo letniej pory, panował przejmujący, wilgotny chłód. Otrzymał „tylko” sześciogodzinną „stójkę”, czyli nieruchome stanie w pozycji na baczność, a dla urozmaicenia tej monotonii kazano mu stać z podniesionymi rękami. Jakiekolwiek poruszenie się lub próba oparcia o ścianę, siedzenia czy nie daj Boże, położenia się karane były najczęściej „mykwą”, czyli wylewaniem na więźnia wiader zimnej wody, a jeśli i to nie pomagało, biciem czym popadło, dębowymi pałkami, kablami, a nawet metalowymi prętami...
Po powrocie do celi zaczął przemyśliwać na poważnie o samobójstwie, ale już nad ranem w szarym przedświcie zobaczył całkiem wyraźnie Lucynę z Jędrusiem przechodzących przez celę i kiedy miał już na nią zawołać, zniknęli za ścianą, a on przekonany cały czas, że już nie śpi, nagle obudził się słysząc otwierające się z hukiem drzwi i wrzask „klawisza”: - Pobudka!
Przez dwa dni nie był wzywany „na śledztwo”, ale za to inni, niemal co kilka godzin. Wracali ciężko pobici, posiniaczeni, nierzadko krwawiąc, leżeli potem jęcząc z bólu lub płakali w swojej bezradności. Pod wieczór drugiego, „spokojnego” dnia wrzucono do celi nieprzytomnego „Romcia”. Zajęli się nim nie wzywani na przesłuchania. Przecierali mu twarz i rany kawałkiem szmaty zanurzonej w wodzie z miski klozetowej. Chłodne „kompresy” przywróciły go po czasie do jakiej takiej formy.
- Pan Stasiu to żyje? – zapytał „Romcio” zaraz po odzyskaniu przytomności. Słowa te bardzo wzruszyły Stanisława.
- Biedaku... – westchnął tylko na jego widok. Bohuszewicz poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Przed oczyma zaczęły wirować białe płatki, jak jakieś okruszyny wrzucone do wody, a do tego nieznośny, przeszywający ból, o dziwo tylko w lewej części czaszki. Coraz bardziej opadał z sił. Zdążył usłyszeć jeszcze zaniepokojony głos Mościńskiego wzywający strażnika...
- Przeżyje! Jest jeszcze młody i... silny – zawyrokował wezwany do celi lekarz, co było ewenementem w mokotowskim więzieniu, a szczególnie tu, na „dziesiątce”. – Czy on przypadkiem nie połknął czegoś, czegoś ostrego, żyletki, igieł? – zapytywał patrząc wyczekująco na więźniów, a ich twarze wyrażały zdziwienie. Kto, jak kto, ale Staszek, „Virtus”, to niemożliwe.
Mimo to zrobiono mu rentgen żołądka i przez kolejne dwa dni przebywał w więziennym szpitalu, gdzie miał warunki o wiele znośniejsze niż w zatłoczonej, dusznej i zawsze pełnej kurzu celi. A i racje żywnościowe były nieco bardziej kaloryczne i smaczniejsze od tych, którymi był karmiony dotychczas. „Podkurowany” wrócił do celi. I już po kilku godzinach kazali mu zabrać swoje „rzeczy”, całkowicie zużytą szczoteczkę do zębów, proszek i kawałek mydła wraz z resztkami zakalcowatego chleba trzymanego, o ironio, na czarną godzinę.