Z kuchni schodami sosnowymi, obitymi czerwonym suknem (zapewne aby przykryć ślady ubytków po wiekach), powoli stąpamy w górę. Sama klatka schodowa stanowi galerię sztuki i historii. Poręcze stanowią ozdobne galeryjki, które rozdzielają się na dwie pary od połowy piętra – ręcznie kute w XVI w. Wielki portret na prawej ścianie klatki stanowi malowidło przedstawiające nadanie tytułu książęcego Mikołajowi Czarnemu. Idziemy wyżej, przyglądając się wiszącym na ścianach hełmom i poustawianym w kątach zbrojom. Droga ta prowadzi do Sali Hetmańskiej i Pasów Słuckich. Kolekcja tych pasów jest rzeczywiście wspaniała. Zbieranie jej jest największą pasją obecnego ordynata, ks. Albrechta Radziwiłła.
Przez Salę Bilardową, której ściany zdobią portrety wszystkich przodków dzisiejszego ordynata, udajemy się do Sali Myśliwskiej i Rodowej. Sala liczy ponad 20 m długości. Na ścianach różnego rodzaju broń myśliwska, kolekcje rogów danieli, łosi, jeleni, okazy głuszców, cietrzewi, kłów dzików, a przy każdym eksponacie tabliczka z datą i nazwisko strzelca – zdobywcy.
Wracamy drogą okólną przez apartamenty gościnne i dostajemy się do Biblioteki zamkowej, która ma ponad 4000 tomów – wśród nich wiele białych kruków. Najstarszą książką jest dzieło Kopernika z roku 1540. Z biblioteki korzysta okoliczna szlachta, ale nie tylko ona – pełni ona obecnie jednocześnie funkcję biblioteki publicznej.
We wszystkim przebija potęga tego wielkiego rodu, który w historii Rzeczypospolitej ma karty jasne, ale i, niestety, wiele ciemnych.
Samo miasto Nieśwież niczym nie różni się od innych miast tego regionu, chyba tym, że jest tu więcej Żydów niż gdzie indziej.
Kolejnego niedzielnego poranka wyruszamy z Kalinką ze Zdołbunowa pociągiem do Krzemieńca, o którym w liście umieszczonym w „Kurierze Codziennym” Zygmunt Nowakowski powiedział, że to „najbardziej romantyczny zakątek, jaki mi się zdarzyło widzieć w moim życiu”. Z okien wagonu oglądamy przepiękne widoki Wołynia.
A co zastajemy na miejscu z tego „najbardziej romantycznego zakątka”? Jakże ohydna groza zamieszkała w tym cudownym zakątku, w którym orgia brudu, smrodu, drożyzny i ignorancji co do wielkiej przeszłości święci w całej pełni swoje triumfy. Z podłego baraku, urągającego wszelkim względom higieny i estetyki, a będącego stacją kolejową, zawiozła nas dorożka do hotelu „Bristol”, zaliczonego przez ojców miasta Krzemieńca do zajazdu pierwszej kategorii. Brak słów, aby opisać brud, smród i urządzenia tego domu. Za oknem nory, którą wyznaczono nam jako pokój gościnny, widać straszny dach walącej się rudery, która, jak po wyjściu z hotelu stwierdziłem, nosi też miano hotelu „Victoria”. Wszystko to przy pryncypalnej ulicy. W ruderze tej odbywała się libacja wołyńskich mołojców, którzy wyjąc z pół godziny bez przerwy „mnohaja lita”, wyszli na chwilę na ulicę, aby „oddać hołd naturze”. Wszystko to na pryncypalnej ulicy i w południowych godzinach.
Skierowani przez właściciela hotelu, Żyda, do „luksusowego” lokalu restauracyjnego obok budynku pocztowo-telegraficznego, zastajemy w nim podobne brudy i smrodliwe zapachy wydobywające się z kuchni. Szybko ulotniliśmy się.
Rozczarowani i głodni poszliśmy, mimo deszczu, na „Górę Bony”. Co za cudowny widok roztacza się z niej na całą okolicę. Niestety, i tu, na tej górze wspomnień tak rzewnych, nie lepiej niż u jej podnóża. Złośliwość i barbaryzm ludzki plugawią szczątki starych murów Liceum Krzemienieckiego, czynią z resztek sklepionych komnat ustępy, i zamazują ich ściany pornograficznymi napisami i malowidłami. Świętymi powinny być dla nas te resztki kamienne. Plugawienie ich jest narodowym świętokradztwem, o czym winien wiedzieć konserwator przeszłości i władze państwowe. Gdyby Krzemieniec i jego romantyzm były na zachodzie kraju, byłby ten zakątek miejscem wycieczek – zadbanym według rangi swego znaczenia narodowego.
Zamierzaliśmy, po przenocowaniu w Krzemieńcu, udać się w dalszą podróż do Wiśniowca, Zasławia, Ostroga, do których stąd jest bardzo blisko. Niestety, trzeba było wracać do Sarn.
W kilka dni rannym pociągiem wyruszamy ponownie w drogą, znów z zamiarem niewracania do Sarn przez kilka dni. Wysiadamy w Wiśniowcu nad Horyniem, który dzieli miasto na dwie części: Nowy Wiśniowiec na prawym brzegu nizinnym, i Stary Wiśniowiec na lewym, wyniosłym brzegu rzeki. Ostatnim Wiśniowieckim, który siedział na tych olbrzymich dobrach – oprócz Wiśniowca 9 miasteczek, 150 wsi, obszernych majętnościach na Litwie i Ukrainie – był Michał Serwacy, zmarły w 1744 r. Po nim dziedziczyły jego dwie córki: Anna Ogińska i Elżbieta Zamoyska, której córka Katarzyna wniosła klucz wiśniowiecki swemu mężowi, Janowi Karolowi Mniszchowi. W roku 1832 Mniszech sprzedaje te dobra wraz z wszystkimi zabytkami i pałacem – księżnej Abemelek. W pięć lat później kupuje je od niej Włodzimierz Broel-Plater, właściciel Dąbrowcy w powiecie sarneńskim. Z powodu wysokiej ceny i ciążących na dobrach długów wystawiono dobra na licytacji i, w roku 1876, nabywa je za bezcen Jan Tolli, prezydent m. Kijowa.
Teraz droga prowadzi do Zasławia, również nad Horyniem, który podobnie dzieli Zasław na dwa miasta: na Stary i Nowy Zasław, zwany Majdanem. Horyń tworzy pod Zasławiem olbrzymie jezioro. Zasław jest miastem większym, ma ponad 10.000 mieszkańców. Jest też tu przyzwoity hotel, w którym się zatrzymujemy i skąd robimy nasze wycieczki. Jest tu dawny zamek Sanguszków, oblany z dwóch stron rzeką, a z dwu drugich stron fosami i potężnymi murami. Przy końcu XIX w. Sanguszkowie sprzedali zamek rządowi rosyjskiemu, który w nim urządził koszary.
Z kolei Sławuta, rezydencja Sanguszków i metropolia rozległych dóbr tych książąt na Wołyniu – dawniej 200.000 mórg (100.000 ha), leży przy linii kolejowej Brześć-Kijów, między Krzywinem a Szepietówką. Miasto uprzemysłowione, słynne z hodowli koni arabskich czystej krwi. Właśnie przed dwoma tygodniami wrócił z Arabii z pięcioma znakomitymi końmi czystej krwi kierownik hodowli koni w Sławucie i Gumniskach, pan Bogdan Zientarski, który mi umożliwił zwiedzenie stajen i popatrzenie na te cudne zwierzęta – w takiej liczbie i z tak czystą krwią, jak tylko tu w Gumniskach spotkać można. To była dla mnie prawdziwa atrakcja. Dlatego zabawiliśmy tu dwa dni. Cały drugi dzień poświęciłem tym koniom.
Ze Sławuty udaliśmy się do odległych o kilkanaście kilometrów Antoninów. W Antoninach urodził się nasz poeta Antoni Malczewski, autor „Marii”, swego jedynego poematu, współtwórca z Mickiewiczem, Zaleskim i Goszczyńskim romantyzmu polskiego, największy chyba nasz romantyk, mimo że wydał tylko jeden poemat, a tyle nim wyraził. Chętnie szeroko rozpisałbym się na ten temat, ale nie tu miejsce. Radzę samemu przeczytać. To właśnie po babce Malczewskiego, Antoninie z Duninów, żonie Ignacego Malczewskiego, Chołotki nazwane zostały Antoninami.
W dawnych czasach Chołotki, Sławuta, Zasław i Sztóg leżały w dzielnicy kniazia Jurija Ostrogskiego, który na Sławucie zaczął się pisać z Ostroga Zasławskim. Księstwo ostrogskie przeszło później na Lubomirskich, a przez mariaż z Sanguszkami – na Sanguszków. Barbara Sanguszkowa, z domu Duninów, puściła w dzierżawę same Antoniny Ignacemu Malczewskiemu, mężowi swej siostry Antoniny. W roku 1795 Antoniny przeszły do Potockich i odtąd stały się siedzibą głównego zarządu dóbr, składającego się z kilkudziesięciu folwarków. Tu stanął piękny pałac. Józef Potocki uczynił z Antoniny jedną z największych w Polsce siedzib magnackich i stworzył tu ognisko kultury, która promieniowała na cały kraj. Tu, w Antoninach, odbywały się dawniej wyścigi konne, w których prym wiodły konie ze stajni Sanguszków ze Sławuty. We wrześniu 1919 r. hordy bolszewickie spaliły pałac oraz całą bibliotekę. Zginęły wtedy olbrzymie skarby polskiej kultury: całe archiwum Sanguszków, wszystkie portrety, obrazy, brązy, zestawy pięknej porcelany itd.
Z Antonin wpadamy na kilka godzin do Ostroga, położonego w miejscu, gdzie Wilia wpada do Horynia. Jak w poprzednich miejscowościach, tak i tu mamy Stary i Nowy Ostróg, stary jak zawsze na wzgórzu, Nowy w dolinie.
Po tej wspaniałej i przyjemnej, ale jednak męczącej wyprawie wracamy do Sarn na odpoczynek, skąd robimy jednodniowe wypady do bliżej położonych miast.
Pierwszym jest Dąbrowica, w której byłem kilka razy, ale obecnie jadę jako gość prezesa Koła Łowieckiego, pana Nowowiejskiego, zaproszony na pożegnalny obiad. Dąbrowica leży nad Horyniem, godzina jazdy pociągiem z Sarn. Kiedyś, w XIII w., stolica udzielnych książąt ruskich, następnie przeszła do litewskich książąt Holszańskich, którzy w XV w. zaczęli nazywać siebie Dąbrowieckimi. Miasto dobrze zbudowane, uprzemysłowione, posiadało sławną szkołę pijarów, z której wyszli: Cyprian Godebski, Alojzy Feliński, Łukasz Gołębiowski, zlikwidowaną po Powstaniu Listopadowym. Ludność pół na pół polska i żydowska. W pokładach gliny spotyka się tu bursztyn. Przy końcu XVIII w. Wilhelm Jan Plater nabył od ówczesnego właściciela Dąbrowicę dla swego syna, Józefa Antoniego, który został założycielem odnogi na Dąbrowicy. Po nim dziedziczy jego syn Filip, który po śmierci Tadeusza Czackiego zostaje wizytatorem szkół południowych guberni i dyrektorem Liceum Krzemienieckiego, o czym szerzej mowa w rozdziale „ruscy” Zaborowscy w mojej „Historii rodu Zaborowskich”. Filip Plater otrzymuje w spadku po pijarach Archiwum Pijarów wraz z ich majętnościami w postaci ogromnych lasów. Siedzibą Platerów był majątek Worobin, tuż przy Dąbrowicy, gdzie nie tak dawno stał piękny pałac, olbrzymia biblioteka i Archiwum Włodzimierza Platera, wnuka Filipa, ożenionego z Marią Platerówną-Zyberk, córką Kazimierza, a wnuczką Michała i Izabelli, założycieli linii Plater- Zyberków. Po Włodzimierzu zostało 4-tomowe dzieło „Pamiętniki historyczne”.
Jak w Antoninach i tu, w Dąbrowicy, i Worobinie hordy ukraińskie i bolszewickie zniszczyły i spaliły całe zabudowania folwarczne wraz z pałacem, Archiwum, Biblioteką, z wszystkimi zbiorami przewiezionymi z Wiśniowca – wiemy, że Włodzimierz nabył Wiśniowiec. Plater zorganizował swoich pracowników i całą służbę, uzbroił ich i przez trzy dni stawiał skuteczny opór. Gdy już zabrakło amunicji, wszedł z dowództwem tej hordy w układy. Otrzymawszy zapewnienie, że po złożeniu broni i opuszczeniu zabudowań wszyscy będą wolni i mogą się udać, dokąd chcą, wszyscy opuścili swoje stanowiska i bez broni wyszli. Był to jednak podstęp. Wtedy otoczyła ich cała zgraja i wszystkich wyrżnęła.
Zwiedziliśmy jeszcze Stepań, Ołykę Czartorysk, Czetwertnię i Łuck. Na tym koniec z wyjazdami. Pozostał jeszcze tylko jeden towarzyski obowiązek: pożegnalna wizyta u państwa Tuszowskich, z którymi ostatnio tak blisko żyłem. Ostatnie dwa dni spędziliśmy z Kalinką w jej izdebce w Dorotyczach. 17 lipca popołudniowym pociągiem opuściłem Sarny. Do Łucka towarzyszyła mi Kalinka.
17
Rypin
Jadąc do domu, wstąpiłem do Warszawy i odwiedziłem swego przyjaciela Leona Kucharczyka, kolegę z ławy szkolnej, którego poznaliśmy w Pyzdrach. Był on wtedy sekretarzem Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, zorganizowanego przez Karola Polakiewicza z ramienia rządzącej ekipy piłsudczykowskiej. Kucharczyk wybierał się następnego dnia do Rypina na konferencję z władzami powiatu i miasta – chodziło o wciągnięcie tych władz do udziału w propagowaniu tej akcji. 20 lipca miał się odbyć wiec młodzieży wiejskiej, na którym przygotowani kandydaci na przyszłych instruktorów mieli wygłosić zachęcające przemówienia i referaty. Kucharczyk namówił mnie, aby z nim pojechać. W niedzielne przedpołudniem wsiedliśmy do służbowego fiata i pomknęliśmy do Rypina.
Luminarze powiatu i miasta mieli nas oczekiwać w restauracji miejscowego hotelu pani Szczotkowskiej, znanej z dobrej kuchni. Oczywiście konferencja w takich warunkach nie mogła być bezalkoholowa, zwłaszcza że wszyscy uczestnicy, a było ich kilkunastu, okazali się wytrawnymi zwolennikami Bachusa. A że wszyscy w tym gronie byli również zwolennikami panującego reżimu, przeciwników politycznych nie było, więc szybko uzgodniono, że wszyscy będą popierali ten związek, a zatem za pomyślność „Wici” następny litr wędrował na stół i robiło się coraz weselej. Rej wodził sam pan burmistrz miasta Józef Budzanowski, stary kawaler, noszący przed sobą odpowiedniej pojemności brzuszek.
W pierwszej chwili wszyscy byli przekonani, że ja też jestem działaczem centralnych władz ZMW, a kiedy się dowiedzieli, iż przybyłem tu dla towarzystwa przyjacielowi swemu, a z zawodu jestem nauczycielem łaciny, rozpoczął się frontalny atak na mnie, żeby przyjąć posadę w tutejszym gimnazjum, w którym jest wakat. Pomagał im w tym mój przyjaciel, który wiązał wielkie nadzieje z moją osobą jako przyszłym przywódcą reprezentowanego przez siebie ruchu politycznego w powiecie rypińskim. Jeszcze jedna, druga butelka, toasty „za zdrowie naszego profesora” i uległem.
Na drugi dzień z udziałem dyrektora gimnazjum, prof. Jana Grabińskiego, została zawarta wstępna umowa o pracę. Po raz pierwszy okazałem się słaby. A jednak po latach sprawdziło się stare przysłowie, że nie ma złego, żeby nie wyszło na dobre, ale nie wyprzedzajmy faktów.
Dopiero pod koniec lipca dobrnąłem do Rodziców. Ojciec, dowiedziawszy się, co się po drodze stało, był bardzo zmartwiony. Z ostatniego mojego listu wynikało bowiem, że zrywam kategorycznie ze szkolnictwem, a tu masz – znowu to samo. Rozpacz.
Po kilkudniowym odpoczynku pojechałem do Kosowa na spotkanie z Łucją. Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy na Czeremoszu na tratwę i popłynęliśmy do Rumunii. Żyd, u którego w hotelu spędziliśmy pierwszą noc, poradził nam wsiąść w autobus i pojechać do byle którego majątku ziemskiego, a na pewno chętnie nas na kilka czy kilkanaście dni przyjmą na mieszkanie z dobrym wyżywieniem. Pomysł był wyśmienity.
Właściciele pierwszego majątku, do którego wstąpiliśmy, przyjęli nas z taką radością, jakbyśmy byli najbliższą rodziną. Szybko zorientowaliśmy się, że Rumunia to kraj bardzo biedny, że nawet wojsko musi samo na siebie zarabiać, jeśli chce chodzić w butach. Mieliśmy tego przykład na miejscu. Pluton piechoty przyszedł do naszych gospodarzy młócić pszenicę. Żołnierze byli boso. Przypuszczaliśmy, że z powodu upałów. Dopiero przy odejściu zauważyliśmy, że oni w ogóle nie mają butów. Jednocześnie w parku w Czerniowcach każdy oficer paradował w lakierowanych butach, jego wyłogi i epolety błyszczały jak u gwardii królewskiej w Poczdamie, a mundur starosty, który przy sąsiednim stole jadł obiad, robił wrażenie, jakby należał co najmniej do następcy rumuńskiego tronu.
Kryzys był tak głęboki, inflacja tak wielka, że dla nas z mocną walutą wszystko wydawało się nie do wiary tanie. Identyczna sytuacja jest dzisiaj w Polsce. Gdy przyjeżdża ktoś ze strefy dolarowej, może żyć za centy.
W tym przecudnym klimacie wydaje mi się, iż Łucja nosi wdzięk nie tylko swój własny, ale także tego lata, tej słonecznej pogody, tej radości licznych tu ptaków-śpiewaków i kwiatów. Stawała się wcieleniem piękności, ponęt i rozkoszy. Nigdy dotychczas nie było takiej okazji bez obaw i lęku. Nie możemy się sobą nacieszyć, jakbyśmy przeczuwali, że taka sposobność już nigdy się nam nie zdarzy, że, jeśli dziś nie wypijemy do dna kielicha naszej miłości, pozostanie luka na całe życie.
Jak sen przeleciały te piękne, upojne i niezapomniane chwile. Ostatnie dwa dni poświęciliśmy na zwiedzenie stolicy – Bukaresztu – drugiego Paryża, jak mówiono wtedy, z jego przepięknym kąpieliskiem „Lido”. Gdzie nie spojrzeć – wszędzie przepych, jak w żadnym z najbogatszych krajów. Wystawy iście paryskie, luksusowe kawiarnie i restauracje, a przede wszystkim dancingi i nocne lokale ze swymi kabaretami pełnymi pięknych i zgrabnych Rumunek. Wszystko obliczone na zagranicznych gości, na marki niemieckie, franki, guldeny, złotówki. Zjeżdżają się tu tysiącami, by za psi grosz spędzić urlopy, wypoczynki w warunkach, jakich za te pieniądze nie dostarczyłby im żaden kurort w żadnym innym państwie europejskim.
Na granicy polsko-rumuńskiej żegnamy się i przysięgamy sobie dozgonną miłość, wiedząc, że nigdy istniejący stan się nie zmieni, że nie możemy być małżeństwem, ale pragniemy, żeby tak pozostało na zawsze. Przed miesiącem opuściłem Polesie, ale nie tęsknię do dziewcząt sarneńskich, chociaż bardzo mile wspominać będę zawsze kochaną Kalinkę.
Resztę wakacji spędzam w Rososzycy z Rodzicami. Są sami. Nowakowie w Kaliszu, Kasię wydali za mąż za maszynistę kolejowego. W posagu za tyloletnią pracę kupili jej małą posiadłość, dom z ogrodem i kilku morgami pola, wyposażyli we wszystko jak własną córkę. Jest bardzo zadowolona z męża i szczęśliwa z sytuacji swojej. Ponieważ mieszka przy szosie prowadzącej do Ostrowa, nigdy nie omijam jej, gdy przejeżdżam. Kochamy się jak rodzeństwo. Pozostała Marysia z Idzim. Wiatrak jeszcze wciąż terkocze, dzierżawi go nasz ostatni młynarz Tokarski, który zabiega o kupno. Matka się sprzeciwia, nie chce zamienić go na pieniądze, których nie potrzebuje i w których nie widzi trwałej wartości, tym bardziej że zaczął się światowy kryzys, który jeszcze nie wiadomo, jak dotknie Polskę.
Zanosi się na to, że i Idzi w niedługim czasie będzie chciał zrezygnować z pracy. Jest zaręczony z jedynaczką średniego gospodarza w Sieroszewicach. Jak mówi, przyszły teść wyraźnie stawia sprawę, że zapisze mu gospodarstwo pod warunkiem, że rzuci pracę u Rodziców. Przykro mu i żal, ale nie widzi innego wyjścia, bo dziewczyna mu się podoba i gospodarstwo też. Nikt z nas nie ma prawa odmawiać go od tego. Spotkało go przecież szczęście – z parobka staje się gospodarzem na swoim. Czas pomyśleć o dzieciach.
Zbliża się pora odjazdu. Żeby Ojca pocieszyć i nie zostawić go w smutku do następnego roku, składam uroczystą przysięgę, że to ostatni rok w szkolnictwie i w przyszłym roku rozpoczynam drugie studia.
Rypin należy do najstarszych miast Polski. Akt fundacyjny klasztoru w Mogilnie z roku 1065 wymienia rypiński zamek-gród jako obowiązany do opłat na rzecz tego klasztoru. W XIII w. osiedli w Rypinie kanonicy grobu Chrystusowego – miechowici, którzy wznieśli dla konwentu kościółek pod wezwaniem Panny Marii i Piotra i Pawła oraz szpital. Rypin jest miastem powiatowym, schludnym, dobrze utrzymanym, zabudowany murowanymi kamienicami, bez ruder, z ulicami brukowanymi. Posiada piękny szpital, gmachy szkół podstawowych, delegaturę sądu powiatowego, dużą nowoczesną mleczarnię nastawioną na eksport masła do Gdańska, elektrownię. Jest miastem raczej na wzór zachodniej Polski niż Kongresówki.
Skorzystałem z oferty kasjera miejskiego pana Franciszka Zielińskiego i wynająłem u niego piękny duży pokój, z oddzielnym wejściem i przedpokojem i, co najważniejsze, z pełnym utrzymaniem.
Zieliński zajmował duże trzypokojowe mieszkanie na I piętrze ładnej kamienicy tuż przy starożytnej bramie grodzkiej, przy placu Sienkiewicza. Mieszkał sam. Jego syn Eugeniusz był w Szkole Marynarki Handlowej, a córka Zofia u matki w Warszawie, gdzie chodziła do gimnazjum. Zielińscy byli od roku rozwiedzeni. Gospodarzyła mu dobra kucharka Janka.
Koedukacyjne gimnazjum humanistyczne mieści się w jednopiętrowym domu czynszowym bez żadnych urządzeń sanitarnych i bez dziedzińca. Młodzież w przerwach korzysta z niedużego podwórka. Liczba uczniów wynosi 110. Młodzież rekrutuje się z miejscowych rodzin, w małej części okolicznych wiosek – dochodząca bądź dojeżdżająca. Jest to młodzież średnio zamożnych rodziców, a nawet biednych, dla których opłata za naukę jest wielkim obciążeniem, a w wielu przypadkach przekracza nawet ich możliwości finansowe. Nie jest to też młodzież ani tak zdolna, jak ta na Kresach, ani tak inteligentna, jak w Inowrocławiu. Zdolnych można policzyć na palcach. Była to jednak młodzież pracowita i grzeczna, która tymi zaletami nadrabiała swoje inne braki.
A grono profesorskie? Nad wszystkimi górował dyrektor Jan Grabiński, doświadczony organizator, emerytowany wizytator szkół okręgu łódzkiego, świetny pedagog, wielki praktyk, człowiek mimo podeszłego wieku pełen energii, wymagający od nauczycieli i uczniów. Niestety, po kilku miesiącach zmarł na raka gardła. Reszta – na średnim poziomie.
W roku, w którym trafiłem do Rypina, gimnazjum znalazło się w kłopotach finansowych – sejmik powiatowy odmówił dalszego subsydiowania. Dotychczas w jego budżecie figurowała kwota 10.000 zł jako zapomoga dla gimnazjum. Umożliwiała ona stosowanie ulg i zwolnień od opłat najbiedniejszych uczniów. Decyzja skreślenia z budżetu subsydium dla gimnazjum nastąpiła na wniosek dwóch miejscowych dziedziców, Rudowskiego i Chełmickiego. Uznali oni bowiem, że subsydiowanie szkoły, w której uczy się tylko 110 dzieci, jest luksusem. Poza tym „nie należy popierać szkolnictwa średniego (sic), bo jest nadmiar inteligencji”. Prawdopodobnie chodziło im o to, by tylko ich dzieci kończyły szkoły średnie i wyższe, a reszta szła na roboty sezonowe na ich folwarki. Aż trudno uwierzyć, że w tych latach mogli się znaleźć posesjonaci z tak zacofanymi poglądami. Na szczęście władze miasta Rypina dużo lepiej rozumiały potrzebę takiej szkoły w powiecie i bez jednego głosu sprzeciwu Rada Miejska uchwaliła powiększyć o te 10.000 zł pozycję „subsydium dla gimnazjum” w swoim budżecie do kwoty 40.000 zł.
Z całego pobytu mego w Rypinie ważny jest jeden szczegół, który ze względu na późniejsze następstwa należy tu przytoczyć.
Pewnego popołudnia zjawiła się u mnie w mieszkaniu moja najlepsza uczennica, Honorata Kijanowska, aby odebrać materiały do referatu, jaki miała wygłosić na zebraniu w szkole, na temat stanowiska kobiety w świecie starożytnym. Kiedy przy biurku przeglądała zeszyty naukowe, coś mnie podkusiło, by tę ładną dziewczynę pocałować.