Do „Świętej Lipki” należeli filozofowie i psychologowie z KUL-u, młodzi uczeni i studenci z Lublina, Warszawy, Wrocławia, Poznania. W sumie, na spotkaniach pojawiało się od 20 do 30 osób. W 1959 r. postanowiłem wziąć udział w letnim spotkaniu „Świętej Lipki” planowanym w – pustym w czasie wakacji – liceum i internacie sióstr Sacré Coeur w Polskiej Wsi pod Pobiedziskami. Cały kompleks szkolny położony był pięknie nad sporym jeziorem.
Wakacje z ks. profesorem-biskupem Wojtyłą miały zawsze trzy elementy: modlitwa, seminaria naukowe oraz turystyka, jak kajaki czy narty, oraz sport, taktowany rekreacyjnie. Na spotkaniu roboczym na wiosnę 1959 r. w Krakowie biskup Wojtyła przydzielił tematy referatów do przygotowania na letnie spotkanie w Polskiej Wsi. Mnie powierzył temat „O odpowiedzialności artysty”. Odpowiedzialność to była problematyka, nad którą sam pracował od lat i właśnie wtedy szykował do wydania swoją słynną z czasem książkę Miłość i odpowiedzialność. Biskup Wojtyła jakoś poświęcił mi wtedy uwagę jako studentowi reżyserii – sam był przecież aktorem i dramatopisarzem. Udział adepta reżyserii w grupie „Świętej Lipki” był zapewne przez niego potraktowany jako okazja do przekazania mu czegoś ze swych przemyśleń i doświadczeń teatralnych, a dla mnie była to szansa znalezienia się w pobliżu kogoś, kto teatr poznał dogłębnie, a zarazem dokonał kiedyś wyboru drogi przekraczającej teatr, choć zainteresowań teatrem, sztuką, literaturą nigdy się nie wyrzekł. Dawał im wyraz wielokrotnie, także jako Papież, m.in. w swoim znanym Liście do artystów, w przywoływaniu w swych pismach i homiliach Norwida i Mickiewicza.
Pamiętam, jak mozolnie pisałem swój referat, potem z ogromną tremą go wygłosiłem. Tak jak to było w stylu Wojtyły, i w stylu „Świętej Lipki” – siedzieliśmy w kręgu nad jeziorem w Polskiej Wsi na kapokach, kocach, na trawie. Nie pamiętam już treści mego referatu, ale pamiętam, że po dyskusji, w której bardzo mądrze, a dla mnie niezupełnie zrozumiale, wypowiadali się KUL-owscy filozofowie, został pozytywnie podsumowany przez profesora.
Mówiliśmy do niego „Wuju”. Upoważnił nas do tego, a było to zarazem jakimś przełożeniem naszych kontaktów profesor – studenci, ojciec duchowny – podopieczni na wymiar rodzinny. Było to też, słabą zapewne, tarczą wobec donosicieli. Zaraz potem była siatkówka. Po tych właśnie wakacjach w Polskiej Wsi mogłem po latach powiedzieć w jakimś wywiadzie, że „grałem w siatkówkę z Papieżem”. To było ważne spotkanie z nim – w grupie. Niebawem nastąpiło jeszcze ważniejsze dla mnie – spotkanie indywidualne. Właśnie w Krakowie, właśnie w czasie prób sztuki Kruczkowskiego.
Wtedy odbywało się to w ten sposób, że szło się po prostu do jego siedziby i pytało, czy można się z nim widzieć. Jeśli był u siebie, to jakaś dobra siostra mówiła, żeby czekać, lub, że czekanie może być bardzo długie i raczej radzi przyjść jutro, pojutrze lub za tydzień. Gdy go nie było, to siostra mówiła, kiedy przyjść. Poświęcał każdemu rozmówcy tyle czasu, ile ten potrzebował, oraz maksimum uwagi. Czasem czekanie przedłużało się więc do późnej nocy, a rozmowa głęboko w noc. Telefonów się nie używało – jego telefon był przecież, oczywiście, na podsłuchu. Tym razem był w gabinecie, więc czekałem. Długo.
Biskup Wojtyła powitał mnie z tym swoim niezwykłym połączeniem serdeczności i uwagi. Pytał mnie, jak i po co znalazłem się w Krakowie. Opowiedziałem mu o moich dylematach moralnych związanych z pracą nad sztuką Kruczkowskiego i pytałem o radę, co robić. Uważał, że moim pierwszym obowiązkiem, jako studenta reżyserii, jest tej reżyserii się uczyć, korzystać z każdej okazji, a więc i tej, którą nasuwała praca nad przeniesieniem inscenizacji tak dobrego reżysera, jakim był Axer. Pytał mnie o Teatr im. Słowackiego, o sytuację w środowisku teatralnym, o nowe sztuki.
Na koniec rozmowy poprosił mnie, abym napisał dla niego referat o problemach moralnych, jakie napotyka młody reżyser w swej pracy teatralnej.
Z jednej strony, nie byłem zaskoczony. To była jego metoda w formowaniu swych podopiecznych: naprowadzanie ich na samodzielne identyfikowanie ich własnych problemów moralnych, zawodowych czy osobistych i oczekiwanie, że rozważając je – samodzielnie, uczciwie i prawdomównie – znajdą ich rozwiązania. A jako nauczyciel akademicki, oczekiwał wypowiedzi w formie solidnego referatu. Czytał go uważnie, komentował, krytykował, podsuwał nowe myśli.
Z drugiej strony, była to niespodzianka. Nie chciał, abym pisał o teatrze, o jego historii czy współczesności, o stylach czy środkach wyrazowych, o warsztacie teatralnym. Chciał natomiast, abym myślał i pisał o sobie w teatrze, i to nie o swoich problemach artystycznych, ale o etycznych.
Przez wiele wieczorów pisałem mój referat, a potem przepisywałem go na maszynie, za pozwoleniem miłej sekretarki w pustym sekretariacie Teatru im. Słowackiego, gdzie mieszkałem w pokoju gościnnym. Zaniosłem swój referat do kurii. Siostra powiedziała mi, żebym przyszedł za dwa tygodnie ponownie, bo ksiądz biskup na pewno będzie chciał ze mną rozmawiać na temat tego, co napisałem.
Pamiętam bardzo wyraźnie tę długą rozmowę. Omówił mój referat po profesorsku, a potem odłożył na bok maszynopis i zadał mi kilka pytań, zaznaczając, że nie oczekuje ode mnie w tej chwili odpowiedzi, a raczej, prosi, abym te jego pytania przemyślał. A były to pytania podstawowe dla człowieka teatru.
„Jak będziesz łączył wiarę ze sztuką w swej teatralnej robocie? Jak połączysz dążenie do najwyższych wartości estetycznych i znajdowanie dla nich wyrazu w przedstawieniach z dążeniem do przekazywania najważniejszych wartości etycznych, tych, które wynikają z twojej wiary? Jak będziesz łączył w twórczości teatralnej cielesność i seksualność aktorów oraz granych przez nich postaci, z ich duchowością? Jak będziesz prowadził widzów ku krainie ducha przez materialność i zmysłowość teatru? I, rozważ, przygotuj się już teraz – co wybierzesz w chwili próby: karierę czy sumienie? Świat czy Boga?”
Biskup Wojtyła kierował mnie w ten sposób w rejony teatru, całkowicie, wręcz radykalnie, odmienne od tych, ku którym prowadziły mnie studia reżyserii, o których uczyłem się z książek i po których poruszałem się, uczestnicząc w życiu teatralnym. Gdy rozważałem jego nauczanie, zaczęło mi się ono stopniowo rymować ze wskazaniami Juliusza Osterwy, z tymi rozdziałami historii, w których teatr starał się ewangelizować i prostą drogą prowadzić ludzi ku niebu – jak europejski teatr średniowieczny, hiszpański teatr renesansowy, teatr wpisany w dramaty Paula Claudela, misteryjne widowiska Jacques’a Copeau, a wreszcie Teatr Rapsodyczny Mieczysława Kotlarczyka, w którym Karol Wojtyła był aktorem i z którego wyruszył ku kapłaństwu.
To był ten wielki dar świętego Karola Wojtyły – jeden z jego wielkich darów – ukazywać nowe, a zarazem przypominać zapomniane perspektywy w każdej dziedzinie ludzkiego życia, przywracać właściwy porządek myślenia i działania.
Nocna rozmowa z nim ukazała mi teatr w nowym świetle. Zaostrzyła kontrast pomiędzy tym, co wtedy – a i wielokrotnie później, całymi latami – sam w teatrze robiłem, a tym teatrem, ku któremu warto było, i trzeba było, zmierzać. Zmierzałem do niego bardzo długo. Przypominałem sobie tę rozmowę nie raz. I nie raz uświadamiałem sobie, jak bardzo daleko mi do tego teatru, który rysował przede mną święty Karol Wojtyła. A kiedy został świętym, ta rozmowa stała się dla mnie jego testamentem.
Wielkim darem było dla mnie to otarcie się o skraj szaty świętego. Chciałem mu jakoś podziękować za ten dar, jakoś mu się wypłacić. Z takiej potrzeby powstała po latach moja powieść Dzień świadectwa. O nim. I nie o nim. Bo przymierzając się do pisania, uświadomiłem sobie, że nie potrafię i nie jestem godny o nim pisać wprost, bezpośrednio. Zresztą tyle jest kompetentnych, znakomitych biografii i studiów o Janie Pawle II. Wymyśliłem inny sposób. Bohater mojej powieści, ksiądz Andrzej, jest uczniem Karola Wojtyły. Na każdym kroku swego życia niejako przymierza siebie i swoje postępowanie do niego. Stara się go naśladować. Wie, że czyni to bardzo nieudolnie. Jednak nie ustaje w wysiłkach. W ten sposób powieść opowiada o tym młodym, potem już nie młodym, księdzu, ale święty Papież jest w jakiś sposób stale obecny – w jego myślach, w jego decyzjach, w jego losach.
Święty Papież jest w jakiś sposób stale obecny także w moich myślach, decyzjach, losach. Choć zbyt często o nim zapominam. Ale gdy sobie przypomnę – jest do kogo wrócić.