A potem, jak zaczęli Rzymianie zapominać o wstrzemięźliwości przodków i wodze puszczać wszelkiemu wszeteczeństwu, najprzód wolność utracili, później sami wpadli w poddaństwo ludów barbarzyńskich, nieokrzesanych i których mieli w pogardzie. A potem, jak przyjęli wiarę chrześcijańską i cnoty przez nią nakazane w sobie rozwinęli, powtórnie uzyskali przewagę na świecie. Jak pierwej przez senatorów i żołnierzy swoich, tak później przez biskupów i kapłanów swoich panowali nad światem, pokąd łakomstwo, sobkostwo i rozpusta nie przynęciły się do nich na nowo i nie obkroiły im panowania, którego jednak w zupełności utracić już nie mogą.
I ja patrzałem na upadek obyczajów, nim nastąpił upadek ojczyzny. Już od dawna magnaci psować się zaczęli, idąc za dworem, ale szlachta jakoś się trzymała. Pamiętam, że po wojewódzkich naszych miastach o domach nierządnych nie było słychu; a gdy jaka zwodnica próbowała frymarczyć dziewczętami, niedługa jej była pociecha: byle się gród o niej dowiedział, rozdział XIV artykuł XXXI zaraz temu dał radę. Jeszcze w szkołach będąc, pamiętam, jak pan Obuchowicz, podwojewodzy nowogródzki, osądził na oberżnięcie nosa i wargi jedną starą szlachciankę, która otworzywszy traktiernię w Nowogródku, panienkami wabiła młodzież do siebie. A chociaż w tym czasie królewicz Karol, książę kurlandzki, przejeżdżając przez Nowogródek, pobudzony litością, instancję wnosił do pana podwojewodzego, aby ułagodził karę, nie dał się zmiękczyć; klęcząc i płacząc przepraszał najjaśniejszego królewicza, że sumieniowi swojemu szwanku zadać nie może – a dekret na rynku egzekwowany został.
Kilka lat przed zaborem kraju książę Radziwiłł, wojewoda trocki, będąc w Nowogródku na sprawie z JW. Niesiołowskim, wojewodą nowogródzkim, wpadła mu była w oko córka niejakiej Niklewiczowej, wdowy, co ją wszyscy pamiętają w Nowogródku, jak pod farnym kościołem kiełbasy i bryndzy przedawała. Ale była szlachcianką, i poczciwą, a jej córka była jak pączek róży. A że książę wojewoda trocki nie był skrupulat, użył swojego kamerdynera, Niemca czy Francuza, by mu koło dziewczyny patronował: jakoż on miał być majstrem do tego, w czym go w Warszawie i w Wilnie nieraz książę doświadczył. Ale że Nowogródek nie stolica, poszkapił się fircyk, bo stara, nasadziwszy ukrytych świadków, zapozwała kusiciela do grodu, gdzie wówczas prezydował pan Dominik Wierzejski, sędzia grodzki, którego brat rodzony był regentem sądów zadwornych i jednym z filarów bandy albeńskiej, a on sam był urzędnikiem nieskażonej sprawiedliwości i gorliwości w dopełnieniu najściślejszym prawa. To, choć książę był wielkim panem, takiego mu strachu napędzili, że dwadzieścia tysięcy musiał dać Niklewiczowej na posag córki, aby go z pozwu wypuściła. A pomimo próśb i gróźb pan Wierzejski kamerdynera na dwanaście tygodni do turmy zaparł; a spodziewam się, że po takiej rekolekcji poznał, że co stolica, to nie prowincja. Nasza młodzież, widząc, że i panom nie uchodzi broić wszeteczeństwa, w wielkiej obyczajności się chowała, bo i Boga się bała obrażać, i taki urzęda były straszne. Ale powoli zaczęło złe od panów i do szlachty przychodzić, ale bardzo powoli. Za moich czasów byli w Nowogródku juryści, starzy kawalerowie z białym wąsem, a skromni i niewinni jak panienki. To my, młodsi, nie mówię z innych powodów, ale z samej obawy oburzenia ich na siebie, dobrze musieliśmy się wiarować od złego. A rzadki był przykład widzieć młodzika nie szanującego starego jak ojca.
Był pan Andrzej Jelec, urodzony z rodzonej siostry JW. Żaby, wojewody połockiego, którego JW. wuj jako opiekun oddał był do palestry nowogródzkiej, chcąc, aby doświadczeniem nabywszy nauk prawnych, mógł kiedyś tą drogą i do wyższych przyjść dostojeństw. Jakoż wkrótce, lubo młody, zjednał sobie – i nie bez słuszności – odgłos jednego z pierwszych prawników i nawykł do tego chleba, że przestając na jurysterii, z którą mu się dobrze działo, nie piął się do urzędów, lubo i te go nie omijały, bo wziętością wuja swojego, który wyprosił u księcia wojewody wileńskiego, pana mojego, iż mu wyrobił Order Złotego Lwa, został patronem królewskim i szambelanem JKMości, i tak jedynym był w palestrze nowogródzkiej między nami, co go tytułowano jaśnie wielmożnym, jako orderowego. A że i w rozum własny, i w pokrewieństwie swoim z senatorami, i w przeszło tysiąca czerwonych złotych, co mu rokrocznie przynajmniej jurysteria wnosiła, był zaufany, wiele sobie pozwalał i choć młody, na żadnego starszego się nie oglądał. On to i po francusku trochę mówił, i z wielkim światem stolicy był obeznamy, i z królem kilka razy rozmawiał, i nachwytał też pańskich narowów. On to by rad był i po niemiecku się przebrać i tyle tylko mu nie dostawało. Ale jakoś to u nas nie uchodziło i taki, rad nierad, musiał się trzpiotać w długiej naszej sukni. Otóż razu jednego, że lubił figle płatać, zastawszy mnie u pana Fabiana Wojniłowicza, regenta ziemskiego, sędziwego starca, ale kawalera, u którego ja kiedyś dependowałem, a który między skrupulatami mógłby za skrupulata uchodzić, zaczął obydwóch nas prosić, abyśmy go wyręczyli, że przyjechała jakaś obywatelka z dwoma córkami, wcale dorzecznymi, że ma jakąś ważną sprawę rozpocząć w Nowogródku i że jego prosiła, by raczył się jej interesu podjąć. Jeno że w natłoku spraw, jaki się na barkach jego opiera, nie może już nowego ciężaru przyjąć, więc tedy nas prosi, byśmy raczyli naszych usług jej nie odmawiać, ile że pomagać wdowom i sierotom wielkie za to odpusta, i dodał:
– A kto wie, może, szperając dokumenta matki, córki doszperają się do waszych serc; wszakżeście oba kawalerowie. Ja was do niej zaprowadzę i do konferencji chętnie należeć będę.
My, jakby przeczuwali, co z tego wyniknie, długośmy się wypraszali; ale jak zaczął nas prosić a zaklinać, raz, że był z nami w zażyłości, po wtóre, że taki nie bardzo się godzi odmawiać fatygi swojej wdowom, więc pan regent zezwolił i za panem szambelanem poszliśmy – już to było pod wieczór. Wiedzie nas, wiedzie aż na przedmieście. Tam dopiero do jakiegoś dworeczku zaprowadził i przedstawił nas jakiejś pani w podeszłym wieku i jej jakoby dwom córkom, urodziwym pannom, mówiąc, że my jego przyjaciele, patronowie tutejsi, i że bierzemy na siebie kierunek jej procedury. Na to jejmość, uprzejmie nas przywitawszy i dziękując nam za naszego czasu poświęcenie, my czekamy, by o interesie zaczęto; a jejmość nagli nas, byśmy pozwolili się traktować ponczem, a pan Andrzej w naszym imieniu oświadcza, że chętnie pić będziemy i że po szklaneczce lepsze koncepta na konferencji się udadzą. Pan Fabian – świeć mu, Panie, na duszy! – lubił szklaneczką się bawić; jakoż ani pan Jelec, ani ja nie byliśmy od tego, aby w towarzystwie się nie pobawić. Przynieś! I owoż tedy wazę ponczu, a jak się potem odkryło, zamiast wody czysty arak był kipiący, ale tak osłodzony, żeśmy się nie spostrzegli i jedna szklanka spełniona wszelką przytomność nam odjęła; a pan Jelec, co całą tę zdradę wymyślił, umknął, nas zostawiwszy na boską opiekę. Już świtać zaczęło, kiedyśmy się rozpoznali, że ani mniej, ani więcej, tylko żeśmy w podejrzanym domu noc przepędzili. W ponurym i gorzkim milczeniu wyszliśmy z tej Sodomy, złorzecząc panu Jelcowi za jego nieuczciwy żart, i poszliśmy do dworku pana regenta. Tam usiadłszy zaczęliśmy rzewnie płakać. Serce by się rozkroiło samemu panu Jelcowi, gdyby na to patrzał, zwłaszcza na frasunek sędziwego regenta. Ten przerwał milczenie, odzywając się:
– Panie Sewerynie, a gdzie to nas ten łotr zaprowadził? Siedmdziesiąt lat i kilka żyję, a nigdy przed dniem wczorajszym moja noga nie postała, tylko w takim miejscu, z którego publicznie szczycić się mogłem; a już dziś moja starość zhańbiona. Co my za to zasłużyli?
A ja mu:
– Jużci, gdzie nie ma woli, tam nie ma grzechu. Niech się pan Andrzej kruszy, co z nami tak podłego żartu się dopuścił, a nie my, na których niewinność Bóg patrzy.
– Nie, panie Sewerynie! My winni. Wszak to nas w szkołach uczono: Cum bonis bonus eris, cum malis perverteris. A po co my z tym farmazonem, co się Pana Boga nie boi, przystawali, a nawet zaprzyjaźnili się? Skarżmy siebie, aby nas Pan Bóg nie skarał!
Dopiero kazał mi się położyć i pięćdziesiąt batogów mnie odliczył; a potem sam się położył, oddawszy mnie batog, i musiałem jemu takąż samą liczbą batogów wywzajemnić się, ile że mnie na rany Chrystusowe zaklął, abym go szczerze bił, równie jakom doświadczył był, że i on mojej nie oszczędzał skóry. Potem pobiegł do sędziego Wierzejskiego z doniesieniem, że na przedmieściu osiadły ladaszczyce. Szukano ich tam, ale złap wiatra w polu! Tak się ta śmieć prędko po tym kawałku wyniosła, że śladu nie można było dopytać. Dopiero pan regent na pana Jelca! Ledwo go ludzie odwiedli, że go nie zapozwał do grodu; ale jednak tak cała palestra uczuła krzywdę swojego regenta, że pan Jelec musiał się wynieść z Nowogródka i w Wilnie szukać nowego szczęścia, ze starym rozbratawszy się przez pustotę. Jakoż go ono tam nie ominęło; bo z taką wymową i praw znajomością, jaką miał, wszędzie mu w Polsce nietrudno by było o kawałek chleba. A potem wkrótce ożenił się i zupełnie ustatkował, że potem z przyjemnością widywałem go nieraz. Ale pan regent do śmierci mu nie odpuścił i raz przypadkiem w Wilnie spotkawszy go na obiedzie proszonym u pana Jana Wierzejskiego, regenta sądów zadwornych, wysunął się gładko, ażeby z panem Jelcem za stołem nie siedzieć, z czego się nazajutrz przed gospodarzem wytłomaczył. Tak to za naszych czasów umieli czuć, co jest godność i powaga chrześcijańskiego szlachectwa, nim zaczęto puszczać w pośmiewisko starożytne obyczaje, mianując je fanatyzmem i ciemnotą. Bo łatwiej szydzić i potwarzać cnoty niż je naśladować.