Atmosfera strachu i presji przełożyła się nawet na jego sztab, gdzie jak mówi Tymiński, ludzie łamali się jak zapałki. – "Miałem kilku takich byłych pułkowników wojskowych. Bo myślałem, że oni będą jak kolumny między ludźmi. Że będą twardzi. A oni łamali się jak zapałki. Bali się. Nie mieli doświadczenia frontowego. To byli sztabowcy. Przyjechał w tym czasie do Warszawy mój znajomy Amerykanin. Był polskiego pochodzenia. Były pułkownik armii amerykańskiej. Służył w Wietnamie. Stracił tam większość swoich ludzi. Poznałem go w Peru. – »Pomóż mi. Ci moi wojskowi się łamią jak zapałki. Zajmij się tym sztabem. Prowadź ich żelazną ręką. Daj im przykład.« – I on uciekł. Nie wrócił. Jak zobaczył, że to jest przewalanka z Ameryką, to się zwinął.
Ale potem się zacząłem dziwić. A skąd się on wziął nagle w Warszawie? Przecież ostatnio widziałem go w Peru. I nic nie wiedział, tak jak i ja wówczas, że znajdę się w Warszawie. Myślę, że go przysłali. Miał ze mną tylko jedną rozmowę i uciekł. Wystraszył się. Może kazali mu być podwójnym agentem. I on nie chciał się w to mieszać. Za dużo emocji."
"Po pierwszej turze dostałem multum telefonów z prośbami, czy nawet błaganiami od ludzi, abym zrezygnował z kandydowania. Bo mnie zabiją. Kobiety płakały przez telefon, żebym nie kandydował, bo im mnie szkoda. Dzwonili moi wyborcy. Wtedy zrozumiałem, że to koniec. Moi wyborcy przestraszyli się swojego sukcesu. Nie wierzyli, że mogą zadecydować, kto w Polsce i na jakich zasadach będzie sprawować władzę. Wyszło z nich to, co wyszło z »Solidarności« w latach 1980–1981. Solidarnościowa rewolucja była tylko rewindykacyjna. Chciała lepszego pana, lepszego komunizmu. A nie chciała go obalić. I to dlatego rewolucja solidarnościowa się samoograniczała.
Wiedziałem, że mój elektorat się przestraszył własnego sukcesu. Potwierdził to brak odzewu na mój apel telewizyjny o zgłaszanie się w roli mężów zaufania do komisji wyborczych. Ludzie się bali. Owszem, oddać głos anonimowo w lokalu wyborczym, tak. Ale wystąpić pod swoim nazwiskiem, i to jeszcze publicznie, już nie. Strach."
"Najgorszy był strach sprowokowany publicznym oświadczeniem Wałęsy, że jeśli przegra, to wywoła wojnę domową. Takie oświadczenie powinno go natychmiast zdyskredytować, ale w Polsce wielu ludzi zaczęło się wtedy bać reperkusji starć politycznych. Kiedy wróciłem do kraju, aby stawić się na rozprawę sądową w Nowym Sączu, widziałem, że Polska była zgwałcona brutalną kampanią wyborczą, a niektórzy ludzie objawiali symptomy psychozy zastraszenia. Wyczułem ten potworny strach już na tydzień przed końcem wyborów i zrozumiałem, że nie mogłem zostać wybrany na najwyższy urząd w kraju, którego społeczeństwo bało się zmiany, choćby na lepsze".
Nie doszło do debaty telewizyjnej Tymiński – Wałęsa. Sztab Wałęsy nie zgodził się na żaden z proponowanych terminów na końcu II tury. Proponował debatę na jej początku.
"W Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych debata jest zawsze na koniec. Chciałem jej też na koniec, żeby prasa, która była mi wroga, nie mogła znokautować wartości debaty. Żeby nie mogła tego rozproszyć. Ale nie było porozumienia co do daty. A w międzyczasie ja musiałem zatwierdzić kalendarz rozjazdów po Polsce. Trzeba było przecież jeździć na spotkania wyborcze. Do Wałbrzycha, do Jastrzębia czy do Szczecina. I kiedy ja jadę na spotkania do Jastrzębia, bo to była Barbórka, telewizja pokazuje Wałęsę w studio, ale beze mnie. A za to z moim pustym krzesłem. Więc ja po prostu ani nie wiedziałam o żadnej debacie, ani na tej debacie w tym dniu i o tej godzinie być nie mogłem. I telewizja o tym wiedziała. Zrobiła sfingowaną debatę i oszukała wyborców.
Po drugiej stronie nie było żadnego konkretnego przeciwnika z jajami, którego można by zwalczać. No, a z Wałęsą nie można się było zmierzyć na konferencji prasowej. Przecież nie wiadomo było, gdzie go bić. To, co on mówił, to był bełkot. To było dla mnie poniżenie, żeby w ogóle konkurować z kimś takim. Być jego kontrkandydatem. Bo ja wiedziałem, że nie było z nim żadnej możliwości merytorycznej dyskusji na żaden temat. Na tematy gospodarcze? O sytuacji geopolitycznej Polski? O wyjściu z kryzysu? A to było dla mnie najważniejsze w wyborach w 1990 roku. No to z kim można było o tym dyskutować? Z prasą nie! Z nim nie! To gdzie był ten przeciwnik, waleczny, konkretny, którego można się było bać? Ja nie widziałem takiego. W 1990 roku władza leżała na ulicy. Władza leżała na ulicy i nie było ani jednego przeciwnika, którego można by się bać. Nie było! Sama słabość. Nawet Amerykanie się chowali za kurtynką. Tylko na koniec wysłali swoje działo."
Hierarchiczny Kościół katolicki w decydującym momencie wyborczym nawet nie tyle poparł jednoznacznie Wałęsę, co jednoznacznie potępił kandydaturę Tymińskiego. Zwycięstwo Tymińskiego było dla niego zagrożeniem, gdyż mogło podważyć jego pozycję instytucjonalnego beneficjenta szokowej transformacji, w jakiej się znalazł dzięki legitymizacji Okrągłego Stołu i Magdalenki.
"Kościołowi – twierdził Tymiński – również zależało na tym, aby wygrał Wałęsa, ale z innych powodów. Otóż na dwa tygodnie przed końcem wyborów razem z żoną byliśmy na audiencji u biskupa Paetza w Łomży. Przyjął nas w asyście swojego sekretarza. (...) Rozmowa, ponadgodzinna, była po hiszpańsku. Na koniec audiencji biskup Paetz, który pracował w Watykanie jako sekretarz przez okres prawie dwudziestu lat, zażądał, abyśmy zaprzestali walki wyborczej z Wałęsą, bo może to być szkodliwe dla charyzmy papieża. Nie mogliśmy na to wyrazić zgody. Moja żona przed wyjściem złapała biskupa za obie ręce i powiedziała, patrząc mu prosto w oczy: »Nie o Papieża nam chodzi, ale o przyszłość polskich dzieci«. Więc kiedy Episkopat po cichu wydał polecenie księżom, aby przemówili do wiernych z ambon przeciw nam w ostatni dzień wyborów, nie byłem nawet zaskoczony.
Pomyślałem sobie: Bóg oceni sługi swoje za koniunkturalność sprzeczną z etyką chrześcijańską."
"9 grudnia, w drugiej turze w ostatni dzień wyborów, na wszystkich mszach księża wyszli i ze wszystkich ambon powiedzieli, że jestem diabłem.
Używali takiego słowa, by nie głosować na tego diabła, szatana. Słyszałem to na własne uszy, uczestnicząc w porannej mszy w kościele w Komorowie wraz z żoną. I donoszono mi z całej Polski, że tam w kościołach też tak o mnie mówiono. – »Nie głosować na diabła. Nie głosować na szatana.« - To było polecenie odgórne z Episkopatu. Kościół ma mechanizm, że nadaje ton wypowiedzi swoim kapłanom w każdą niedzielę. Od tego na jaki temat księża będą mieli kazania.
To nie był list Episkopatu. To było kazanie księdza, któremu polecono nazwać mnie szatanem. Powiedziałem sobie wtedy, że gdzieś się musiałem mocno zasłużyć, aby coś takiego o mnie mówić publicznie. I ja tego wszystkiego musiałem osobiście wysłuchać rano w kościele. W Komorowie. A gdy wychodziłem z kościoła, to ustawił się szpaler dewotek, które mnie spluły. Pluły z dwóch stron szpaleru, zanim nie wsiadłem do samochodu. BOR nie reagował. Na swój sposób byłem potem dumny z tego, bo to jednak nie na wszystkich plują i to jeszcze w podwójnym szpalerze."
Najdalej poszedł chyba proboszcz z Tymianek, rodzinnej wsi ojca Tymińskiego, który parafianom głosującym w I turze wyborów na Tymińskiego nakazał wyspowiadać się i przeprosić Boga za ten grzech.
Tymiński dostrzegł narastanie paraliżującego lęku wielu Polaków w końcowej części II tury, gdy ludzie bali się występować w jego odcinku wyborczym w TVP. Ale mimo wszystko był zaskoczony wynikiem wyborów. Na 27 mln uprawnionych do głosowania, w wyborach wzięło udział 15 mln wyborców, przy czym 340 tys. oddało głosy nieważne.
Oficjalnie na Wałęsę zagłosowało 10,6 mln ludzi, czyli było to 74 proc. głosujących, a na Tymińskiego ponad 3 mln, czyli 26 proc. Z wielu płatnych sondaży Tymiński oczekiwał wyniku 50 proc., z 2 proc. odchyleniem w jedną lub drugą stronę.
"Ja sobie daję wielką zasługę za to, że się wtedy wystawiłem jako kandydat na prezydenta. Mężnie. I wykazałem i obnażyłem tę całą nicość. I kto chciał, to zauważył. A kto był ślepy – no to co ja zrobię? Już więcej zrobić nie mogłem. Ja się potrafię sam ocenić. I to krytycznie. Podsumować swoje osiągnięcia i błędy. Ale osiągnięć mam dość dużo. I tego mi nikt nie odbierze. I w moich ocenach samego siebie jestem zupełnie niezależny od otoczenia. Od tego, co mówią o mnie inni. Zrobiłem, co mogłem. I tu nie chodziło o stołek. Chodziło o walkę. Chodziło o obnażenie tego wszystkiego.
Chodziło o wolność ekonomiczną dla Polski. Chodziło o ludzi. Chodziło o Polaków."
W 1951 roku amerykański uczony, a przy tym żydowski emigrant z Polski, Salomon Asch, przeprowadził sławny eksperyment opisywany w podręcznikach psychologii społecznej. Eksperyment polegał na porównywaniu przez jego uczestników planszy z narysowanym odcinkiem o określonej długości, z planszą z trzema odcinkami o różnych długościach. Badani mieli stwierdzić, który z trzech odcinków odpowiada długości odcinka na pierwszej planszy, przy czym długości tak były dobrane, że trudno się było pomylić. Każdy zaś z badanych wypowiadał się w podstawionej mu celowo i umówionej grupie osób, które wskazywały wcześniej na błędną odpowiedź. I mimo oczywistości prawidłowej odpowiedzi, okazało się, że aż 76 proc. osób badanych podawało nieprawidłową odpowiedź, sugerując się konformistycznie błędnymi sugestiami grupy. Gdy zaś badani wypowiadali się bez sugestii grupy, praktycznie nigdy się nie mylili.
Ale co najciekawsze, gdy przynajmniej jedna osoba z grupy wypowiadała się prawdziwie, odsetek mylnych odpowiedzi badanych istotnie spadał.