– Macie, chłopaki! Przyniosłam wam na przegryzkę!... Ależ nakopciliście! Uważajcie, żeby mi stodoły nie spalić!
– Na klepisku tylko palimy... Pilnujemy się... – uspokaja ją Józek.
– No, no!... Patrzcie!...
Założyła ręce za głowę i umyślnie wysadzając naprzód wyniosłe piersi, długo poprawia zawiązaną na głowie chustkę. Podpite chłopaki patrzą na nią głodnymi oczami. Ją to podnieca. Mruży oczy. Przechyla się w tył i w przód, chybocze biodrami. Później bierze kosze z próżnymi garnkami i wychodzi ze stodoły.
Zdawało mi się, że przed wyjściem szczególnie uważnie mnie obejrzała i uśmiechnęła się do mnie. A może omyliłem się. Może ten uśmiech był przeznaczony dla nas wszystkich?
Józef Trofida przypuszczał, że będziemy nocowali na melinie u Bombiny i dopiero jutro wieczorem wyruszymy w powrotną drogę. Lecz Żydzi nie dostarczyli Mińska towaru, który musieliśmy zabrać do Polski. Lowka przyszedł do nas, gdy zapadł zmierzch. Nerwowo zacierał chude dłonie i narzekał:
– Cholerja ich bierz z takim robotem!... Oni myślą, co my z pociągiem jeździmy!
Odszedł do kąta stodoły z Trofidą i tam długo półgłosem rozmawiali. Dosłyszałem parę zdań Józka:
– Dla mnie to ganc pomada: z towarem idziemy, czy bez!... Mnie płać i już! Chłopakom tak samo!... Ja za robotą się nie gonię... Jak będziecie kręcić, to puszczę to wszystko do luftu i szlus!
Gdy zapadł zmierzch, zaczęliśmy szykować się do drogi. Lowka zostawał u Bombiny i musiał przygotować towar na następny raz. A my mieliśmy wrócić do Rakowa i za dwa dni iść z następną partią towaru.
Wyruszyliśmy w powrotną drogę. Iść było lekko, bo nie mieliśmy żadnego ciężaru. Trofida z miejsca poszedł przyśpieszonym krokiem. Ja posuwam się trop w trop za nim, starając się iść szerokim, równym krokiem.
Powietrze było chłodne. Noc wspaniała. Na niebie lśniły roje gwiazd. Po dłuższym marszu przystosowałem się do miarowego ruchu i szedłem automatycznie. Miarowe kołysanie się ciała i cisza panująca wokoło, działały na mnie usypiająco. Czasem zaczynałem marzyć o różnych rzeczach.
Uśmiechałem się, gestykulowałem. Przyłapałem się na tym i głośno roześmiałem. Trofida w ruchu obrócił do mnie głowę i powiedział cicho:
– Coś mówił?
– Nic... Nic...
Pięć kilometrów od granicy zrobiliśmy wypoczynek. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jakiegoś strumienia, w pobliżu gęstych zarośli. Wódki nie było, więc zapaliliśmy ostrożnie papierosy i wypoczywaliśmy, leżąc w gęstej murawie.
Trofida był w pobliżu. Długo milczał, a potem zwrócił się do mnie:
– Znasz się na gwiazdach?
– Na gwiazdach?... – zapytałem zdumiony. – Nie... Nie znam się...
– Szkoda... Jeśli trzeba będzie drałować, to musisz wiedzieć, jak wyjść za granicę... Widzisz tamte gwiazdy?
– Które?
Wskazał mi palcem na północnej stronie nieba, bliżej ku zachodowi, konstelację Wielkiego Wozu: siedem dużych gwiazd, tworzących coś w rodzaju czterech kół i dyszla z przodu. Trofida, rysując palcem po niebie i, jak mi się zdawało, dotykając nim poszczególnych gwiazd, określił dokładnie, o jakie gwiazdy mu chodziło.
– Tak... Widzę... Więc cóż?
– Jeśli dadzą nam kiedyś popędź i rozbiją partię, to kieruj się tak, aby te gwiazdy były po prawej stronie!... Jak nie pójdziesz, zawsze wyjdziesz za granicę. Rozumiesz: po prawej ręce!
– Rozumiem.
Długo patrzyłem na wskazane mi gwiazdy. Były piękne. Lśniły cudownie. Mieniły się różnymi kolorami. Dostrzegłem, że mają wiele niezwykłych odcieni. Ciekawiła mnie pewna kwestia: dlaczego te gwiazdy tak dziwnie się dobrały?... Może się lubią – jak czasem ludzie – i razem wędrują po niebie? Może ze sobą rozmawiają... mrugają do siebie?... Gdy lepiej im się przyjrzałem, to wydało mi się, że mają kształt łabędzia.
Wkrótce ruszyliśmy dalej. Teraz Trofida szedł powoli. Od czasu do czasu przystawał i nasłuchiwał. Wówczas wszyscy się zatrzymywali.
Niedługo po północy wyszliśmy na granicę. Trofida zatrzymał się między dwoma słupami. Zbliżyłem się do niego.
– To słupy graniczne, a to... granica... – cicho powiedział do mnie Józiek. Ciekawie obejrzałem stojące na małych kopcach czworokątne słupy. Miały u góry godła państwowe i kolejne numery. Na polskim słupie był namalowany biały orzeł na czerwonym polu. Na sowieckim, była wyciśnięta na blasze pięcioramienna gwiazda z sierpem i młotem.
Z granicy ruszyliśmy wąską miedzą w kierunku Pomorszczyzny. W pewnym miejscu stanęliśmy. Nagle posłyszałem z tyłu zduszony szept:
– Chłooopaki!...
Był to głos Słowika. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem coś białego, szybko poruszającego się w ciemnościach przed nami. Nie była to postać ludzka, bo była zbyt mała i dziwnie wirowała w powietrzu, to unosząc się w górę, to opadając w dół. Chyba było to widmo. Z szybko bijącym sercem patrzyłem na niezwykłe zjawisko. Potem się zbliżyłem do Trofidy:
– Co to jest, Jóźku?
– Cholera wie, co to jest – odparł mi kolega. – Może upiór, a może diabeł i straszy?... Mówią, że to dusza kapitana... Baoniarze też boją się "tego"!
Później Józef opowiedział mi taką historię. Pewien kapitan rosyjski, Polak z pochodzenia, wyjechał z Rosji w czasie rewolucji. Gdy bolszewicy wzięli władzę w swoje ręce, nie mógł powrócić do Sowietów, a zostawił tam córkę i żonę. Chciał koniecznie zabrać je stamtąd i przyjechał w tym celu na pogranicze.
Zamieszkał w pobliżu Wygonicz na chutorze u chłopów i tam sprowadził swoje rzeczy, bo zamierzał tu pozostać, dopóki nie ściągnie z Sowietów rodziny. Starał się tego dokonać za pośrednictwem chłopów, bo wszystkie inne drogi były bezskuteczne.
Syn gospodarza, u którego zamieszkał kapitan, służył kiedyś w armii rosyjskiej i znał dobrze drogi do Mińska. Zgodził się dopomóc kapitanowi sprowadzić do Polski rodzinę... Wyruszyli w daleką drogę. Przedostali się do Mińska, a następnie, po długim czasie i wielu przygodach, dotarli do Niżniego Nowgorodu, gdzie kapitan pozostawił rodzinę. Tam dowiedzieli się, że żona jego zmarła, a córka Irena mieszka u byłego stróża kamienicy, gdzieś na przedmieściu. Ledwie potrafili ją odnaleźć i wyruszyli w powrotną drogę.
Gdy dotarli do Moskwy, zachorował na tyfus towarzysz ich podróży. Zabrano go z dworca do szpitala i tam zmarł. Kapitan z córką przedostali się do Mińska, a stamtąd piechotą udali się do Rakowa. W nocy zbłądzili i koło Wielkiego Sioła, w pobliżu granicy, spotkali patrol sowiecki. Zatrzymali ich. Kapitan zaczął się bronić. Zabił dwóch żołnierzy i rzucił się z córką do ucieczki. Zasypano go kulami i ścigano rannego nawet na polskiej stronie. Padł dwieście kroków od granicy na jakimś wzgórzu, które pozostało tam z dawnych czasów. Zdołał jeszcze krzyknąć córce: "Uciekaj" i konając, resztą sił i nabojów, osłonił jej ucieczkę. Jego trupa bolszewicy zabrali ze wzgórza i przeciągnęli na swoją stronę. Córka kapitana uciekła im i odnalazła chutor, w którym mieszkał ojciec przed wyprawą do Sowietów. Zamieszkała u chłopów i tam pozostała dotychczas. Uważają ją za nienormalną, lecz lubią, bo jest bardzo dobra i pracowita. Wzgórze, na którym zginął kapitan, od tego czasu nazywają Kapitańską Mogiłą.
Od czasu tego wypadku, w pobliżu wzgórza i na pograniczu zaczęło ukazywać się widmo. Pewien żołnierz, baoniarz, chciał je postrzelić. Wywalił z karabinu pięć razy. Widmo znikło. A na drugi dzień poszarpał go granat, którym się bawił w koszarach. Potem jeszcze dwóch zuchów zrobiło na nie zasadzkę i zasypali je kulami. Po dwu dniach jednego z nich ktoś zastrzelił na granicy, a drugi ciężko zachorował i zmarł w szpitalu.
Od tego czasu nikt więcej nie polował na widmo, które ukazywało się nocami na pograniczu. Taką historię opowiedział mi, po powrocie do domu, Józiek. Zainteresowała mnie bardzo, bo była jak bajka, a jednak prawdziwa. Potwierdziło ją potem wielu innych ludzi.
Długo staliśmy w polu, w pobliżu granicy, patrząc na coraz bardziej oddalające się od nas widmo.
Z zachowaniem wszelkiej ostrożności przeszliśmy drogę, prowadzącą nasypem ku granicy, a trochę później wyszliśmy na drogę z Pomorszczyzny do Rakowa. Potem, brzegiem Isłoczy, skierowaliśmy się powolnie ku miasteczku.
W pobliżu młyna chłopcy się rozeszli w różne strony. Ja i Józiek udaliśmy się do jego mieszkania na Słobódce. Nie weszliśmy do domu, aby nie budzić nikogo, a poszliśmy do stodoły i tam położyliśmy się spać na świeżym, ślicznie pachnącym sianie.
3
Rano obudziła mnie Janinka, młodsza siostra Trofidy. Była to dziwna dziewczynka; miała lat 12, a była tak poważna, jakby była dorosłą osobą. Niekiedy zadawała tak niezwykłe pytania, że trudno było znaleźć na nie odpowiedź.
– Chodźcie jeść śniadanie, bo słonko już się poci! – rzekła do mnie.