– Helka mówiła, że jesteście biedni – rzekła po chwili.
– Dlaczego?
– Bo nie macie ani mamy, ani brata, ani siostry...
– Ale mam Jóźka.
– No tak... A siostry nie macie!
– Mam ciebie.
Chwilę się namyśliła, później rzekła:
– Ale mnie nie kochacie!
– Bo jesteś mała i głupia... Gdy wyrośniesz, będę cię kochał... I nie tylko ja jeden, a wielu chłopców.
Nagle powiedziała:
– A ja na to kicham!
Pewnie słyszała ten zwrot od starszych dziewczyn.
W mieszkaniu czekała na mnie Hela, starsza siostra Jóźka. Była to dość ładna dziewczyna, blondyna; miała 18 lat. Stanowiła zupełne przeciwieństwo Janinki. Tamta nigdy się nie śmiała, natomiast Hela, przy lada okazji, wybuchała niepohamowanym śmiechem i śmiała się do łez. Z błahego nieraz powodu.
Hela przyniosła dla mnie herbaty w czajniku, chleba, masła i wiejski ser.
– Proszę jeść śniadanie. Czekałam na pana, bo chcę iść do sadu.
– A gdzie jest Józiek?
– Poszedł do miasta. Powinien zaraz wrócić. Kazał nie budzić pana. Ale jak to można: tyle czasu nie jeść!
Wkrótce Hela poszła do sadu, a ja zostałem z Janinką w mieszkaniu. Piłem herbatę, a dziewczynka wlazła na kanapę, kucnęła na niej i podparłwszy dłonią policzek uparcie patrzyła mi w twarz.
– Co tak się przyglądasz?
– Pan podobny do zająca.
– Do zająca?
– Do małego zajączka... Widziałam, jak jadł kapustę... Józiek go złapał i przyniósł. Tak samo mordką ruszał jak pan...
Janka zaczęła ruszać szczęką i nosem.
– A ty jesteś podobna do sroki.
– No?...
– Tak. Sroka siądzie na płocie i... główkę w lewo, główkę w prawo – ludzi podpatruje.
– Nie, to nie tak. Ona nie podpatruje.
– A co?
– Ona "kompinuje".
– Co kombinuje?
– Różne rzeczy. Ja wiem. Ja słyszałam różne rzeczy, jak sroki sobie o ludziach gadały.
Matka zawołała Janinkę do kuchni i zostałem sam w mieszkaniu. Chodziłem tam i sam po dużym pokoju. Widziałem przez okno od frontu, że ulicą ciągną długim szeregiem, a czasem i w kilka rzędów, chłopskie wozy. Przypomniałem sobie, że dziś w miasteczku kiermasz.
Zapaliłem papierosa i usiadłem na krześle przy oknie od sadu, który był oddzielony od domu wąskim przesmykiem podwórka. Widziałem jak Hela, stojąc na przystawionej do jabłoni drabinie, zrywała owoce i kładła je do dużego kosza, który trzymała przed sobą, oparty na szczeblu drabiny. Długo ją obserwowałem, patrząc pomiędzy doniczkami ustawionych na oknie kwiatów.
Posłyszałem, że furtka u bramy się otwarła. Pomyślałem, że to Józef wraca do domu. Przyciskając twarz do szyby wyjrzałem na dziedziniec.
Zobaczyłem idącego podwórzem mężczyznę lat 32, ubranego w granatowy garnitur, lakierki i białą czapkę z lakierowanym daszkiem. W ręku miał szpicrutę, którą w marszu uderzał o spodnie. Rysy twarzy miał bardzo regularne. Zdobił go czarny wąsik, a szpeciły prędko latające oczy.
"Co za laluś?" – pomyślałem.
Nie przeczuwałem wówczas, że człowiek ten będzie w przyszłości sprawcą wielu przykrych dla mnie i dla moich przyjaciół zdarzeń.
Nieznajomy z jakąś komiczną gracją ukłonił się Heli naraz: głową, czapką i szpicrutą, i coś do niej powiedział. Dziewczyna odwróciła ku niemu głowę i twarz jej rozkwitła w wesołym uśmiechu... Zrobiło mi się przykro. Nie byłem zakochany w Heli, lecz polubiłem ją bardzo, jako siostrę mego przyjaciela i sympatyczną dziewczynę.
Nieznajomy wszedł do sadu i stojąc przy drabinie, coś mówił do Heli. Ona się śmiała. Wstrząsała głową, ozdobioną długim, grubym warkoczem i coś mu opowiadała.
"Gruchają gołąbki" – pomyślałem prawie ze złością.
W pewnym momencie dostrzegłem, że nieznajomy uniósł rękę w górę i pociągnął dłonią w dół po łydce dziewczyny. Zrobiło mi się gorąco. Widziałem jak Hela prędko się obejrzała na okna domu, a potem zeskoczyła z drabiny. Stała z zaczerwienioną twarzą i coś mówiła pośpiesznie do swego adoratora. Nie zauważyłem po niej, by się gniewała na niego. Pewnie czyniła mu wymówki za "nietaktowność", a może i za... nieostrożność?
Wzięła kosz jabłek i skierowała się ku domowi, a jej adorator, podparłszy się pięściami po boku, z uśmiechem patrzył jej w ślad. Potem zamaszyście przeciął szpicrutą powietrze i ruszył w kierunku bramy.
Zacząłem chodzić po pokoju. Potem zbliżyłem się do okna od ulicy i zobaczyłem, że tamten mężczyzna ze szpicrutą stoi na przeciwległej stronie ulicy i obserwuje przejeżdżające obok niego chłopskie wozy. Wtem dostrzegłem pośpiesznie idącego ulicą Józefa. Mężczyzna ze szpicrutą zbliżył się ku niemu. Przywitali się i parę minut rozmawiali. Później się pożegnali. Józef przeszedł przez ulicę, kierując się ku domowi.
Wszedł do mieszkania.
– Już wstałeś?
– Dawno.
– Ja trochę się spóźniłem. Kłopot z Żydami! Odebrałem pieniądze za robotę i oddałem chłopakom... Jutro idziemy w drogę. Szykują towar... Wyjął z kieszeni dwie złote dziesięciorublówki i dał mi.
– Masz dwa guziki... Pierwszy twój zarobek... Pluń na szczęście!...
Wziąłem pieniądze. Chciałem zostawić mu 10 rubli, żeby oddał matce na zakupy, bo żyłem i jadłem razem z nimi, lecz Józef nie wziął. Powiedział, że to jest załatwione i że porachujemy się później, gdy zarobię więcej.
Później zapytałem Józefa o mężczyznę ze szpicrutą, którego widziałem z nim na ulicy. Józef się roześmiał.
– To, bracie, numer!... Skąd go znasz?
– Nie znam go wcale... Widziałem tylko, jak z tobą rozmawiał...
– To narzeczony Helki... Nie lubię go, ale dziewczyna w niego się wtrzaskała... Co zrobić z babą?... To Alfred Alińczuk. Jest ich pięciu braci: Alfred, Albin, Adolf, Alfons i Ambroży. Wszyscy na "A". I nazwisko na "A": Alińczuki. Sami tylko chodzą za granicę. Z bronią chodzą... Dobrzy przemytnicy, ale chłopaki do niczego. Nosa cholery drą i innych chłopaków za nic mają! Wielkich panów grają, a nogi dziegciem śmierdzą. Ich dziadek smolarnię miał, a ojciec uprzężą i dziegciem handlował... No, pies ich drapał! Chodźmy na rynek. Trzeba buty ci kupić!
Wziąłem czapkę i wyszliśmy z mieszkania na ulicę.
Znaleźliśmy się na olbrzymim, jak okiem sięgnąć, zastawionym wozami placu. Środek rynku zajmował duży piętrowy prostokąt sklepów. Po brzegach placu były również żydowskie sklepy, herbaciarnie, zajazdy i restauracje.
W pobliżu sklepów ustawione były stragany wędrownych kramarzy i szewców. Z trudnością torowaliśmy sobie drogę w gęstym tłumie.
Nad placem można by zawiesić olbrzymią chorągiew Bachusa. Pili wszyscy. Pili wszędzie. Pili stojąc, leżąc, siedząc. Pili na wozach, między wozami i pod wozami. Pili mężczyźni i kobiety. Matki poiły małe dzieci, żeby i one się zabawiły na kiermaszu, poiły i niemowlęta, aby nie płakały. Widziałem nawet, jak pijany chłop zadarł koniowi pysk i wlewał mu do gardła wódkę z butelki. Chciał wracać do domu i zamierzał popisać się przed "światem" szybką jazdą.
Trofida zaprowadził mnie do straganu szewca, przywitał się z gospodarzem i rzekł:
– Potrzebne są buty. Ale rozumiesz, żeby były tip–top! pierwsza klasa!... Złoty towar, złota robota! bo to dla złotego chłopaka, za złotymi interesami chodzi!
– Dobrze – odparł szewc i nie zdejmując ze straganu butów, dostał spod lady kuferek. Wyjął z niego parę chromowanych butów.
– Lepszych i w Wilnie nie zrobią! Czy tylko będą pasować?
Przymierzyłem buty. Były trochę za duże, lecz Józef radził ciasnych nie kupować, bo nadchodzi zima i można włożyć grube onuce.
– Ile chcesz za skoki? – zapytał szewca Trofida.
– Piętnaście rubli.
Józef się zaśmiał:
– Widzisz, Władku: złote dno. Wszystko, wszędzie za dolary i złoto. Kanada, psiakrew! Butelka wódki kosztuje rubla srebrnego, flaszka spirytusu rubla złotego, a za te "koła" pan majster piętnaście złotych chróścików żąda. I tak krugom!
Stargowaliśmy buty na 10 rubli i jednego dolara. Moje stare buty zostawiliśmy szewcowi na dodatek.
Józef, zadowolony, oglądał moje nogi.
– Amatorska sztuka, psiakrew! Sam król angielski takich kół nie ma!... Może chcesz jeszcze coś kupić?
– Nie.
– To i dobrze. Następnym razem kupimy ci garniturek ef–ef! Wystroisz się, jak sam hrabia! Już ja się o to postaram! A buty musimy pokropić... na szczęście i żeby dobrze się nosiły. Chodźmy do Ginty!
Wyminęliśmy dwie, wolno idące wzdłuż straganów, dziewczyny. Gryzły pestki i pluły łuskami na strony.
Jedna była w czerwonej sukience i zielonej chusteczce na głowie. Druga w zielonej sukni i żółtej chusteczce. W rękach niosły duże skórzane torebki, lśniące niklem zamków. Przesadnie śmiało, prawie zaczepnie, obejrzały nas.