farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (21)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Sam Tymiński, choć zachęcany do startu w wyborach, acz też już o tym praktycznie od września przemyśliwujący, długo wahał się przed podjęciem ostatecznej decyzji o zgłoszeniu swej kandydatury. Z jednej strony, chciał swym startem przynajmniej ostrzec Polaków przed zagrożeniami, w obliczu których stanęła Polska i oni sami. A miał już i doświadczenie polityczne, i pieniądze niezbędne na kampanię. Ale z drugiej strony wydawało mu się niemożliwe, żeby mógł zdobyć 100 tys. podpisów poparcia za swoją kandydaturą, co było warunkiem startu w wyborach. Nie miał zaplecza politycznego, a więc i ludzi, którzy chcieliby zbierać dla niego podpisy. Ostatecznie jednak na 10 dni przed ostatecznym terminem rejestracji kandydatów, podjął trudną dla siebie decyzję o starcie w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich.

– Sam jeden podjąłem decyzję, aby kandydować w wyborach prezydenckich. Zrobiłem to z kilku powodów: nie podobał mi się kontrakt "okrągłego stołu" i będąc w Polsce miesiąc przed wyborami jako autor książki "Święte psy", rozpoznałem podział na kilka ugrupowań, a każde z nich było głową jednej i tej samej hydry. Brałem w przeszłości udział w akcjach politycznych w Peru i w Kanadzie.

Mając tego rodzaju doświadczenia oraz pewne oszczędności w banku, jak mogłem stać na boku i uważać się za Polaka-patriotę? Nie była to dla mnie łatwa decyzja, bo wiedziałem, że stając się osobą publiczną, stracę wszelkie zalety prywatności życia osobistego, ale nie mogłem pozostać na boku, widząc w Polsce fałsz i manipulację.

Od razu zrozumiałem, że wybory prezydenckie prowadziły do utrwalenia kontraktu "okrągłego stołu" – aby jego gwarantem został Lech Wałęsa lub Tadeusz Mazowiecki. Ostatecznie w podjęciu decyzji pomógł mi poseł Andrzej Kern z Łodzi, który zaprosił mnie do swojego pokoju w domu poselskim i namawiał na przejście do obozu Wałęsy, obiecując mi przysłowiowe gruszki na wierzbie. Robił przy tym wrażenie człowieka nad wyraz pewnego siebie: "Wałęsa robi to, co ja mu powiem" – powtarzał kilkakrotnie. Kiedy wspomniał, że boją się możliwości, iż będę "czarnym koniem" wyborów, widząc jego strach, poszedłem za ciosem odpowiedzią: "Panie Kern, już podjąłem decyzję. Chętnie porozmawiam z Lechem Wałęsą pod koniec wyborów, ale nie teraz, bo jak on mógłby mieć do mnie szacunek, kiedy dopiero zszedłem z samolotu".

Oni wiedzieli, kim jest Wałęsa. Chodziło o to, aby to była kukiełka. Tylko o to. Aby było komu podawać te żółte karteczki z zapisanymi dla niego zdaniami do odczytania. Tak, że za Wałęsę, ja winię tutaj całą "Solidarność", która go wyhodowała.

W akcji zbierania podpisów kluczowa okazała się książka "Święte psy". W zamieszczonych całostronicowych ogłoszeniach prasowych, z osobistym listem Tymińskiego do wyborców o zbieranie podpisów pod jego kandydaturą, znalazła się tabelka z miejscem na 20 podpisów, za przesłanie których otrzymywało się bezpłatny egzemplarz książki. Równocześnie kolportowano ulotkę z taką samą treścią.

Robiła to wynajęta agencja reklamowa. Wszystkie podpisy spływały do biura wyborczego Tymińskiego do jego rodzinnego domu w Komorowie.

Stamtąd też wyjeżdżali w teren chętni do ich zbierania. Tymiński wypłacał im diety w zależności od długości trasy wyjazdowej. Na dłuższe trasy krajowe dawał po 500 do 1000 dolarów. Ale większość podpisów zdobył bezinteresownie lub za bezpłatne egzemplarze swej książki. Przyjeżdżali ludzie z różnych miast Polski, przywożąc podpisy i ewentualnie chcieli książkę. W jego biurze w Komorowie te podpisy sprawdzano, liczono oraz przesyłano i przekazywano bezpłatne egzemplarze książek. A książka rozchodziła się coraz lepiej.

I Tymiński zaczął wzbudzać zainteresowanie wyborców. Takim językiem nikt z polskich polityków nie potrafił mówić do Polaków. I po dziś dzień nie potrafi. Mówić bezpośrednio, prosto i zrozumiale, o wcale niełatwych problemach.

Podpisy zaczęły przychodzić masowo. W ciągu dziewięciu dni nadeszło ich 70 tysięcy. Ale w przedostatnim dniu rejestracji nadal brakowało ich jeszcze ponad 30 tysięcy. W przeddzień ostatniego dnia Tymiński nadał w radiu "Zet" ogłoszenie apelujące o brakujące podpisy, czego efektem było jeszcze kilka tysięcy podpisów. Ale dopiero ostatniego, dziesiątego dnia rejestracji, w godzinach porannych do godziny 11.00, dotarło jeszcze z całej Polski, rzutem na taśmę, aż 70 tysięcy nowych podpisów. Razem ponad 140 tysięcy podpisów. To, co 10 dni wcześniej samemu Tymińskiemu wydawało się niemożliwe, stało się faktem. I tego samego dnia Tymiński, wraz ze swymi współpracownikami, dostarczył podpisy do siedziby Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie. O godzinie 23.10. Na pięćdziesiąt minut przed upływem terminu zgłoszeń. Tej nocy była straszna mgła i widoczność przed samochodem jadącym z Komorowa sięgała 3 do 5 metrów. Ledwie dojechali. I prawie w ostatniej chwili.

Nazajutrz, 25 października, Komisja ogłosiła fakt rejestracji 6 kandydatów na prezydenta Polski. Byli to – przewodniczący "Solidarności" Lech Wałęsa i premier rządu Tadeusz Mazowiecki, uznawani za pewnych i zdecydowanych faworytów; Leszek Moczulski, reprezentujący najstarszą opozycyjną partię antykomunistyczną Konfederację Polski Niepodległej; Roman Bartoszcze, reprezentujący Polskie Stronnictwo Ludowe, będące zlepkiem byłego peerelowskiego ZSL-u i nowo powstałej partii PSL; Włodzimierz Cimoszewicz, popierany oficjalnie przez postkomunistów z Socjaldemokracji RP, oraz kandydat niezależny, Stan Tymiński.

W tym samym dniu Centrum Badania Opinii Publicznej ogłosiło wyniki sondażu wyborczego, z którego wynikało, że do drugiej tury wejdzie Wałęsa i Mazowiecki, a ostatecznie zwycięży Mazowiecki przewagą 11 procent głosów. W sondażu nie pojawiło się nazwisko Tymińskiego ze względu na jego śladowe poparcie. Zaskakujący duży, gdyż wynoszący 29 procent, był wszakże odsetek niezdecydowanych jeszcze wyborców. Wraz z informacjami o fakcie zarejestrowania Tymińskiego jako kandydata na prezydenta Polski, prasa opublikowała też oficjalny jego życiorys: "Stanisław Tymiński ur. 27 stycznia 1948 roku w Pruszkowie koło Warszawy. Wiek – 43 lata, wzrost 167 cm, waga 75 kg. Ojciec – Jan Tymiński, radiomechanik, urodził się we wsi pod Łomżą. Matka jest krawcową. Siostra, Wanda Tymińska, zamieszkała w Komorowie pod Warszawą, prowadzi firmę Transtek. Żonaty z Gracielą Perez, urodzoną w Peru. Ma dwóch synów i dwie córki. Posiada trzy obywatelstwa – Polski, Kanady i Peru (...)".

Swoje hasło wyborcze Tymiński sformułował następująco – "Hasłem naszym zgoda będzie i Ojczyzna nasza". To hasło było uważane dość powszechnie za ogólnikowe i niezrozumiałe. I to zarówno przez wyborców, jak i dziennikarzy i publicystów. Po dziś dzień spotyka się nawet w naukowych opracowaniach historycznych takie opinie. A był to fragment polskiego hymnu narodowego.

Polacy znali i nadal znają tylko dwie pierwsze zwrotki swojej najważniejszej pieśni narodowej. I nie mieli pojęcia skąd takie hasło i jakie jest jego przesłanie ideowe.

Ponieważ wymagały tego procedury wyborcze, Tymiński powołał swój oficjalny sztab wyborczy. Poprosił o pomoc swoich kolegów i koleżanki z podstawówki oraz znajomych swojej siostry. Wziął też do sztabu pracowników polskiej filii swojej kanadyjskiej firmy Transtek. Zgłosił się też jeden z jego byłych kolegów szkolnych z Komorowa. Były wojskowy. Jak to po latach oceniał Tymiński, to nie wiadomo, czy on bardziej pracował dla jego sztabu wyborczego, czy dla II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, poprzednika WSI. Kiedy wprost zapytał, co go łączy z wojskiem, ten odpowiedział na swój sposób dowcipnie, że tylko dziura w płocie do jednostki wojskowej. Ale Tymiński tworzył swój sztab w biegu, i to w nieznanym mu otoczeniu. Nie był w stanie sprawdzać wiarygodności poszczególnych osób.

Sztab ulokował w prestiżowym miejscu, w Pałacu Kultury. Wynajął tam lokal od poleconego mu przez Samsela jej firmowego właściciela. Ten z kolei polecił mu swoich ludzi do pracy w sztabie. Okazało się, że była to spółka handlowa prowadzona dla przewodniczącego OPZZ. Zaś jej ludzie uprawiali w sztabie sabotaż wyborczy. Nie wysyłali w teren i nie rozwozili tam materiałów wyborczych w postaci ulotek, plakatów i broszur. Tymiński natychmiast wyrzucił ich ze sztabu.

Jego były kolega szkolny i były wojskowy zaproponował mu zapewnienie kierowcy i paru ludzi do ochrony. Tymiński miał ochronę trzech ludzi z Biura Ochrony Rządu, ale im nie ufał. Jeszcze później ów kolega z podstawówki wprowadził do sztabu Tymińskiego kilku byłych wojskowych i dawnego pułkownika milicji. Ten pułkownik stał się potem pretekstem do oskarżeń o zatrudnianie ludzi z byłej SB.

Sam Tymiński nie za bardzo na to zwracał uwagę, gdyż ludzie ze sztabu nie mieli ani nic do powiedzenia w samej kampanii, ani nie byli o jego planach informowani. Ale też nie miał czasu i możliwości, aby na to zwracać uwagę.

"Na szczęście ja już byłem po dżungli amazońskiej. Gdybym tego nie przeszedł, to nie dałbym sobie wtedy w Polsce rady. Musiałbym używać szkiełka i oka. I byłyby pętle myślowe. Mowy nie ma, abym dał sobie radę.

Jedyną możliwą rzeczą była walka na wyczucie. Tam nie było czasu na myślenie. Nie było czasu na dywagowanie. Na narady grupowe. Za szybko to wszystko szło. To był żywioł."

Tymiński od początku do końca prowadził kampanię wyborczą wyłącznie sam. Nikomu nie ufał, a po wyrzuceniu grupy sabotującej jego kampanię w jego własnym sztabie, już nikomu w ówczesnej Polsce by nie zaufał.

Jedyną osobą, do której miał pełne zaufanie, była jego żona Graciela. Graciela przyjechała za nim do Polski w tydzień po zarejestrowaniu go jako kandydata na prezydenta. I bardzo mu pomogła w czasie kampanii. Nie tylko dlatego, że wyłącznie jej mógł zaufać. Ale nade wszystko miał w niej silne wsparcie duchowe. A to była niezwykle silna psychicznie kobieta. To była bardzo silna osobowość. Zajmowała się w trakcie całej kampanii wypłacaniem pieniędzy i pilnowaniem gotówki. Nosiła ją w szarym małym neseserku. Był on stale i pilnie strzeżony przez jednego z BOR-owców.

Dopiero w rok po wyborach wyjawiła Tymińskiemu, że tak naprawdę w neseserku nic nie było. Pieniądze trzymała w wysokich butach, w których stale chodziła. W każdym po blisko 100 tys. dolarów.

Główną siłą uderzeniową w kampanii Tymińskiego stały się jego krótkie programy telewizyjne. Tymiński wynajął filmowca z własną kamerą, a zarazem reżysera, który niedawno wrócił do Polski ze Stanów Zjednoczonych, gdzie praktykował jako operator filmowy. Paweł Kuczyński doskonale znał swój fach i amerykański sposób filmowego dokumentowania. Jeździł z Tymińskim wszędzie. Był na wszystkich spotkaniach wyborczych i filmował je. Potem dyskutował z Tymińskim, omawiając to, co się tam działo, a zwłaszcza reakcje wyborców. I ostatecznie robił krótki, góra kilkunastominutowy film, który tego samego dnia emitowała telewizja w ramach limitu czasu przyznanego Tymińskiemu. Tymiński nigdy tego limitu w pełni nie wykorzystywał. Nie chciał zanudzać w czymkolwiek wyborców. To były bardzo dynamiczne i ciekawe programy wyborcze.

Programy pozostałych kandydatów były po prostu nudne i sztampowe. "Zyskuje on wiele – podsumowywał członek jego sztabu Tomasz Dąbrowski – w sytuacjach dynamicznych, emocjonalnych, w otoczeniu zwolenników rozumiejących go w pół słowa. (...) z wyborcami, którymi byli tokarz, górnik, ślusarz, a nie Wajda, Holoubek czy jakiś profesor, na których przeciętny widz reaguje odruchem wymiotnym. W jego programach nie występował Olbrychski z płomiennym apelem do narodu, ale facet, który mówił nieskładnie – 'Wie pan, tu mi tego pasuje, co pan mówi". Ludzie mieli się z kim identyfikować. Tymiński był profesjonalnie filmowany i na tym wygrywał". Na tle "nieczytelnych i nieprzekonujących" programów Mazowieckiego, "nudnego" Moczulskiego, "gładkiego" Cimoszewicza i "nijakiego" Bartoszcze, "Tymiński stawał się gwiazdą". Jedynym ciekawym momentem dość sztampowych programów Wałęsy była dowcipna kreskówka z uśmiechniętą siekierką o twarzy Wałęsy, która rozbijała grubą kreskę Mazowieckiego.

Ale gdyby nie osobowość Tymińskiego i jego spontaniczne oraz autentycznie emocjonalne spotkania wyborcze, nie byłoby też czego filmować. Początkowo Tymiński sam ustalał i organizował spotkania wyborcze. Przełomem stało się paradoksalnie wyrzucenie ze sztabu w Warszawie owej grupy sztabowych sabotażystów wyborczych. Okazało się wtedy bowiem, że w sztabie są stosy nierozwiezionych ulotek i plakatów. Wówczas w kolejnym swym programie wyborczym, Tymiński osobiście zaapelował do wyborców o pomoc w rozkolportowanie tych materiałów i zakładanie lokalnych sztabów wyborczych. Po tym apelu zaczęły zgłaszać się z całej Polski ogromne rzesze chętnych do bezinteresownej pomocy w kolportowaniu materiałów wyborczych i zakładaniu lokalnych sztabów. Otrzymywali materiały, upoważnienie do tworzenia sztabów i mniejsze lub większe pieniądze na pokrycie kosztów dojazdów, przejazdów i rozjazdów. Stosy ulotek i plakatów zniknęły w jedną dobę. Nikt tu nikogo nie sprawdzał i nie wybierał do współpracy.

To był początek wzbierania masowej już fali wyborczego poparcia dla Tymińskiego. "Sztaby tworzyli ludzie – mówiła Grażyna Sińczuk ze sztabu Tymińskiego – którzy zgłaszali się do nas i proponowali współpracę. Byli to autentyczni ochotnicy, bo nie finansowaliśmy ich działalności. Koszty podróży zwracaliśmy dopiero po apelu pana Tymińskiego w telewizyjnym okienku wyborczym. Ludzi tych nie pytaliśmy, kim są. Nie sprawdzaliśmy dowodów. Niektórzy legitymowali się sami, ale tej formy też nie dopuszczaliśmy.

Dawaliśmy pełnomocnictwa do tworzenia sztabów i wszelkie materiały na zasadzie zaufania. Dlatego później oskarżono nas o współpracę z bezpieką. Okazało się, że sztab w Kielcach stworzyli byli milicjanci. Natomiast żadnej kontroli nad sztabami nie mieliśmy. Jeśli były kontakty, to tylko podczas spotkań przedwyborczych, telefoniczny, jeśli dzwonili ludzie ze sztabu lokalnego, i przy przekazywaniu kolejnych partii materiałów. To wszystko".
Samorzutne tworzenie sztabów w całej Polsce i narastająca lawinowo fala poparcia dla kandydatury Tymińskiego sprawiły, że nie musiał on już sam organizować spotkań i wieców wyborczych. To jego zapraszano i to jemu organizowano te spotkania i te wiece. I to w całym kraju; w Płocku, w Stalowej Woli, w Sopocie, w Lublinie, w Krakowie, w Zakopanem, w Łomży, w Ostrołęce, w Kielcach, w Bełchatowie, we Wrocławiu, w Jastrzębiu, w Wałbrzychu, w Szczecinie. I to przy coraz bardziej wypełnionych salach i coraz bardziej gorącym przyjęciu.

Fala poparcia dla Tymińskiego zaczęła przybierać formę ruchu politycznego, ustrukturyzowanego jego lokalnymi sztabami wyborczymi. Tymińskiemu w pojedynkę udało się dokonać wstępnej mobilizacji politycznej na masową skalę, wymierzonej w szokową transformację. Poprzez swoją prezydencką kampanię wyborczą rozpoczął tworzenie żywiołowego ruchu politycznego. Ten ruch mógł zagrozić kompradorskim celom tej transformacji, które były starannie ukrywane. Sam Tymiński czuł za sobą rosnące poparcie polityczne ludzi. To był dla niego wiatr historii, który go niósł wraz z jego wyborcami coraz wyżej i coraz szybciej. Ten wiatr dodawał mu niezwykłej energii i potężnych pozytywnych emocji – patriotycznej empatii narodowej, nigdy już potem w życiu przez niego tak silnie nie doświadczonej.

"Jeździłem z miasta do miasta na spotkanie z wyborcami chryslerem minivanem, mikrobusem z napędem na cztery koła. Z reguły spałem na materacu, który leżał pomiędzy siedzeniami. Budzili mnie przed wejściem na spotkanie wyborcze do sali, hali czy katowickiego Spodka. Byłem zwykle całkowicie zaspany. Musiałem się otrząsnąć. BOR-owcy brali mnie pod pachy, bo tłum był zawsze straszny, i wprowadzali mnie do środka. Musieli mnie ciągnąć przez ten tłum.

A już wewnątrz zawsze prosiłem, by mnie już puścić, żebym mógł pójść do ubikacji. W ubikacji to już rutyna. Potem do umywalki. Twarz obmyć. Żeby się orzeźwić po śnie. Potem padałem na kolana. Ręce do góry. Boże pomóż! I krótka medytacja. I nicość. Nicość. Moja żona była tego zawsze jedynym świadkiem. I w stanie tej nicości wychodziłem na scenę. I byłem tylko medium. Wiedziałem tylko ogólnie, o czym chcę mówić.

Cokolwiek powiedziałem na tych wiecach, to nie byłem sobą. Ja byłem tylko transporterem tego, co mówiłem. Bo nie było czasu na przygotowanie żadnej karteczki. I to samo ze mnie wychodziło. A co ze mnie wychodziło, to ja w ogóle tego nie pamiętam. I nie mogłem tego zrobić inaczej. Nie było innej możliwości. Mówiłem zawsze niedługo. Jakieś 15 minut. I nigdy z tego nic nie pamiętałem.

A potem był okres pytań. I czasem było tak, że kogoś poprosiłem, żeby zbierał karteczki z pytaniami, a czasem prosiłem o podejście do mikrofonu.
Jeśli był mikrofon na sali. To wtedy ustawiała się kolejka. I rąbali wszystkie pytania jak leciały. Bez strachu. Wszystkie tematy dowolne. Wszystko, co popadło. Na wszystkie pytania odpowiadałem. Obszernie. Taka była formuła. Potem było podziękowanie za spotkanie. I takie wiece trwały z dwie – trzy godziny. Czas szybko leciał. A potem wszyscy z żalem się rozchodzili. Taka była formuła każdego spotkania w dużych miastach, gdzie byłem."

Tymiński na swych wiecach i spotkaniach starał się unikać dawania jakichkolwiek pretekstów do zarzutów o antysemityzm, tak w stosunku do niego, jak i swoich wyborców. Gdy zadawano pytania o podtekście antysemickim, czy tylko niechętnym Żydom czy Polakom żydowskiego pochodzenia, Tymiński je wygaszał, odpowiadając, że jako Polacy chcemy handlować z całym światem i ściągać tu zagraniczne inwestycje, to nie możemy się temu światu choćby przez takie pytania pokazywać jako zaściankowi i ksenofobiczni czy wręcz antysemiccy. Na pytania typu: – "Dlaczego pan nie mówi o Żydach?", Tymiński odpowiadał, że są inne o wiele ważniejsze rzeczy do omówienia, więc o nich trzeba pomówić.

Tego typu pytania, jeśli nie były celowym prowokowaniem, to wynikały z przekonania niektórych wyborców, że premier Mazowiecki i większość jego rządu to Polacy pochodzenia żydowskiego czy też polscy Żydzi.

Krążył w tym czasie nawet dowcip, powtórzony publicznie na jednej z konferencji prasowych rzecznika rządu Mazowieckiego, że jedynym członkiem spoza etnicznego kręgu żydowskiego w jego rządzie jest Syryjczyk. Tadeusz Syryjczyk, ówczesny minister przemysłu i handlu.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.