W pałacu "Żywego Boga"
Po obiedzie wpadł po mnie generał.
– Chcę przedstawić pana Bogdo-Chanowi-Hutuhcie! – zawołał.
Rzadko komu udaje się widzieć "Żywego Buddhę", więc naturalnie odrazu porwałem palto i czapkę! Byłem już w samochodzie. Zadymaliśmy się u wrót żółtego, w czerwone pasy muru, otaczającego pałac "Boga". Parę setek lamów w ubraniach czerwonych i żółtych rzuciło się na spotkanie "dziań-dziunia", który za wyzwolenie Mongolji otrzymał od "boga" tytuł "chana". Z wielkim szacunkiem odprowadzili nas tłumnie do wejścia pałacu. Wprowadzono nas do obszernej, mrocznej sali. Rzeźbione, ciężkie drzwi prowadziły do apartamentów wewnętrznych. W głębi stał szeroki, niski tron z kilkoma jedwabnemi poduszkami.
Oparcie dla pleców było z czerwonego aksamitu i otoczone złotą lamą. Z obydwóch stron stały żółte parawany w ramach z hebanu, ozdobionych chińską, misterną rzeźbą. Pod ścianą mieściły się niskie szafki oszklone, przeładowane różnemi przedmiotami sztuki chińskiej, japońskiej, indyjskiej i rosyjskiej; była tam nawet grupa porcelanowa z Sewru, przedstawiająca tańczących markizów i markizy.
Przed tronem stał długi, bardzo niski stół, przy którym siedziało na poduszkach ośmiu poważnych Mongołów. Pośrodku, na miejscu prezesa zobaczyłem starca o twarzy dobrotliwej i rozumnych, przenikliwych oczach. Oczy te przypominały mi oczy figur japońskiego buddyzmu, jakie widziałem w muzeum cesarskiem w Tokjo, zrobione z drogich kamieni oczy Amidy, Danniczi-Buddhy, bogini Kwan-Non i dobrego starca Chote.
Był to "święty", szanowany nietylko w Mongolji, lecz i poza jej granicami Dżałchancy-Hutuhtu, "bóg" (gegeni) i władca klasztoru w pobliżu jeziora Tessin-Goł, obecnie zaś prezes mongolskiej rady ministrów.
Reszta obecnych składała się z ministrów, chanów i wpływowych choszunnych książąt Hałhi.
Barona z honorami posadzono obok prezesa, dla mnie podano krzesło europejskie. Za pomocą tłumacza baron oznajmił ministrom, że za parę dni opuszcza Mongolję i poleca w dalszym ciągu bronić niezależności ziemi, zamieszkanej przez potomków Dżengiz-Chana, którego wielka dusza żyje i połączy wszystkie plemiona mongolskie w jedno wielkie sławne "Środkowe Państwo".
Po tej krótkiej mowie Ungern powstał. Mongołowie uczynili to samo. Baron żegnał każdego z osobna, poważnie i surowo. Tylko przed Dżałchancy-Lamą nisko się skłonił, a ten położył mu rękę na głowie i błogosławił.
Z sali rady ministrów przeszliśmy do niewielkiego domu, zbudowanego według architektury rosyjskiej, gdzie mieszkał z rodziną "Żywy Buddha". Dom był otoczony tłumem żółtych lamów, sług i doradców Bogdo, urzędników różnych kancelaryj, wróżbiarzy, medyków i faworytów. Od tego domu, przez cały teren pałacu ciągnął się sznur czerwony, którego koniec zwieszał się przez północną ścianę koło bramy. Tłumy pielgrzymów na kolanach podpełzały do tego sznura i z nabożeństwem go dotykały, oddając dyżurnemu lamie chatyk i srebro. Dotknięcie sznura oznaczało otrzymanie błogosławieństwa "Żywego Buddhy", który miał trzymać drugi koniec sznura w swoich dostojnych rękach. Było to więc coś nakształt błogosławieństwa za pomocą prądu po kablu... Sznur był z wełny wielbłąda i białego włosia końskiego, pomalowanego na czerwono "sandarakiem".
Mongoł, który dotknął sznura, dostawał czerwoną taśmę na szyję na znak dokonanej pielgrzymki.
Dużo słyszałem o Bogdo-Chanie, czyli o "Żywym Buddzie", zanim ujrzałem go w Urdze.
Nieraz słyszałem opowieści o jego pociągu do alkoholu, co doprowadziło go nawet do utraty wzroku, o jego dążeniu do zewnętrznej kultury europejskiej, o jego żonie – "dahyni", dotrzymującej mu towarzystwa w pijaństwie i w przyjmowaniu posłów cudzoziemskich.
Opowiadano mi, że w pałacu stoją klatki z małpami i zamorskiemi ptakami, i że w parku przechadzają się słonie. Bogdo jest posiadaczem wspaniałego samochodu, światła elektrycznego, telefonu, gramofonu, fortepianu automatycznego i innych wynalazków europejskich włącznie z aparatem, masującym twarz i separatorem do mleka.
Wszystko to, oczywiście, widziałem, lecz prócz tego zauważyłem jeszcze coś bardziej interesującego i imponującego.
W gabinecie "Żywego Buddhy", gdzie stała szkatuła rzeźbiona z kości słoniowej z pieczęcią imperatora, i gdzie w dzień i w nocy czuwali lamowie-sekretarze, panowała dziwna cisza i prostota.
Zwyczajny lakierowany stół z chińskiemi przyrządami do pisania, szkatuła z pieczęcią, zawiązaną w żółtą, jedwabną chustkę, niski fotel i bronzowy piec stanowiły całe umeblowanie. Na ścianach
widniały znaki "swastyki", oraz mongolskie, tybetańskie, indyjskie i chińskie napisy.
Za fotelem stał ołtarz z figurą złotego Buddhy, przed którym paliły się dwie świece aromatyczne. Na posadzce leżał miękki, żółty dywan.
Gdy weszliśmy, "Żywy Buddha" był w małej prywatnej kaplicy, do której nikt nie śmiał wchodzić oprócz samego Bogdo i jednego mnicha o wysokiej randze kanpo-gelonga, porządkującego w kaplicy i pomagającego w samotnych modłach "Żywego Buddhy".
Sekretarz powiedział nam, że Bogdo od rana był bardzo podniecony i przed południem wszedł sam jeden do kaplicy. Długo słychać było głos Bogdo, lecz po chwili rozległ się jakiś inny, nieznany głos. W kaplicy odbywała się narada pomiędzy "ziemskim Buddhą" a Buddhą niebieskim.
Sekretarze słyszeli wykrzykniki przerażonego czemś Bogdo, jego pełne trwogi pytania i gorące, namiętne modły.
Postanowiliśmy czekać na Bogdo. Baron jął opowiadać o Dżałchancy-Lamie, że w chwilach, gdy wytęża on swój mózg, nad głową tego dostojnika żółtej wiary zjawia się aureola świetlna, którą
zresztą Mongołowie zawsze widzą. Baron twierdził, że osobiście widział dwukrotnie świetlne promieniowanie nad głową prezesa ministrów mongolskich.
Nagle lamowie, pełniący czynności sekretarzy, zwrócili głowę w stronę kaplicy, nadsłuchując, a po chwili padli na twarz. W tym samym momencie drzwi powoli się uchyliły i, podpierając się wysoką laską z kości słoniowej, wszedł imperator Mongolji, "Żywy Buddha", jego świętobliwość Bogdo – Dżeptsung-Damba – Hutuhtu-Gegeni-Chao.
Był to dość otyły starzec, liczący około 70 lat, o starannie ogolonem obliczu, przypominającem dumne twarze patrycjuszów rzymskich. Ubrany był w żółty "chałat" mongolski z czarnem lamowaniem. Głowę miał prawie łysą, oczy szeroko rozwarte, jakby zdziwione lub przerażone.
Ciężko opadł na fotel i wyszeptał:
– Piszcie!
Lamowie z zasuniętych za pas torebek natychmiast wydobyli papier i przyrządy do pisania. Bogdo zaś zaczął dyktować swoje widzenie i rozmowę z Buddhą w kaplicy w sposób bardzo powikłany i pełen alegoryj.
Starzec mówił długo, mowę zaś swoją zakończył w ten sposób:
– Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutnhtu, 31-szy "Żywy Buddha", który tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą, otoczonym dobremi i złemi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo, maramby i święci gegeni, raczcie wyjaśnić moje widzenie!
Skończywszy, wytarł spocone czoło czerwoną chustką i zapytał, kto jest obecny w pokoju.
– Chan, dziań-dziuń, baron Ungern! – odpowiedział, klęcząc, sekretarz-lama.
Baron zbliżył się do starca i przedstawił mię, Bogdo uczynił, znak powitania, poczem zaczął rozmowę z generałem.
Przez drzwi otwarte widziałem wnętrze małej kaplicy Bogdo – Hutuhty. Zauważyłem wielki stół, przywalony stosami starych ksiąg. Obok stał piecyk z palącemi się węglami, oraz kosz z łopatkami i wnętrznościami baranów. Ungern wstał i schylił głowę przed Bogdo, który objął tę głowę potomka krzyżaków i zaczął się modlić. Potem zdjął z piersi ciężki posążek
Buddhy, wiszący na czerwonym sznurku, i zawiesił go na szyi barona.
– Nie umrzesz – wyszeptał w uniesieniu – lecz przeistoczysz się w formę doskonalszą! Pamiętaj o tem, synu, pamiętaj Chanie wdzięcznej ci zawsze Mongolji, pamiętaj, przeistoczony duchu wojny!...
Zrozumiałem, że "Żywy Buddha" błogosławił krwawego generała przed śmiercią.
Opuściliśmy gabinet "boga".
Żywy Buddha
W kraju tajemnic i cudów Mongolji, żyje mistyczny znawca wszelkiej tajemnicy i nieznanych przejawów sił przyrody, "Żywy Buddha", 31-sza forma nigdy nie umierającego Buddhy, jego świętobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.
Jest on spadkobiercą trwającej w tajemniczy sposób od 1670 r. dynastji cesarzów dachowych, noszących w sobie ciągle udoskonalającego się ducha Buddhy, Awalokiteszwara oraz Czen-Za-Zi, czyli "Ducha Himalajów". W nim jest złączone wszystko: słoneczny mit, czar tajemniczych, niebotycznych szczytów straszliwych Himalajów, legendy świątyń indyjskich, groźna wspaniałość dawnych władców Mongolji i Chin, mgliste kroniki mędrców chińskich.
W polityce urgińskich Bogdo-Chanów jest połączenie różnorodnych wpływów: rozpamiętywania braminów, mnisza surowość sekty Gełuk-Pa, która dała początek "żółtej wierze", mściwość odwiecznych koczowników Oletów – Kałmuków, dumne i potężne pomysły Dzengiz-Chana i Kubłaja, zacofana, pełna zabobonów hierarchiczno-klerykalna psychologia, tajemnica królów tybetańskich i bezwzględność rewolucjonisty religijnego, Paspy. Cała mglista historja Azji: Pamiru, Himalajów, Mezopotamji, Persji i Chin otacza tajemnicą tron "Żywego Buddhy" w Urdze. Nic więc dziwnego, że jego imię jest z czcią wymawiane na brzegach Wołgi, w Arabji, Azji Centralnej, w Indjach, na Syberji i na brzegach Oceanu Lodowatego.
Kilka razy udało mi się być w siedzibie Bogdo Chana. Rozmawiałem z "Żywym Buddhą"; opowiadały mi o nim osoby, najbliżej przy nim będące – uczeni maramba; widziałem jego wróżby, słyszałem jego proroctwa, oglądałem składy ksiąg starożytnych i kronik dziejów wszystkich Bogdo-Chanów. W pałacu "boga" cieszyłem się zaufaniem, ponieważ pismo hutuhtuNarabanczi Kure otwierało mi drzwi świątyń, oraz usta i serca lamaitów.
Znajomość z osobą najwyższego kapłana mongolskiej "żółtej wiary", oraz z jego rządem zrodziła we mnie cały szereg myśli o charakterze politycznym i dała mi możność zrozumienia planów hetmana Siemionowa i barona Ungern von Sternberga.
Panujący obecnie "Żywy Buddha" jest osobistością dwoistą, jak wszystko w lamaizmie.
Rozumny, przenikliwy, energiczny Bogdo jednocześnie oddaje się nałogowi pijaństwa, który doprowadził go do ślepoty.
Wtedy to lamowie wpadli w rozpacz. Jedni wypowiadali się za tem, aby ślepca otruć i jego tron oddać innemu przeistoczonemu bóstwu, inni zaś, uwzględniając wielkie zasługi Bogdo dla lamaizmu i Mongolji, postanowili przebłagać bogów wzniesieniem wspaniałej świątyni – "grodu łamów" – z olbrzymim posągiem złoconego Buddhy.
Nie pomogło to wprawdzie Bogdo w odzyskaniu wzroku, lecz zato owa rozbieżność zdań wśród lamów i znaczna zwłoka czasu pozwoliły mu stopniowo wyprawić do Nirwany zbyt radykalnych lamów.
Nie przestając myśleć ani na chwilę o sprawach kościoła i polityki mongolskiej, Bogdo lubi jednak zabawiać się różnemi rzeczami ciekawemi. Tak np. interesował się on przez pewien czas artylerją. Jakiś przedsiębiorczy oficer rosyjski podarował mu dwie stare armaty, z których, ku wielkiej uciesze niewidomego "boga", strzelano w dnie świąteczne.
Za tę przyjemność Bogdo nadał oficerowi tytuł "Tumbair-huna", co znaczy "księcia miłego memu sercu". Samochody, bicykle, gramofony, telefony, kryształy, porcelana, obrazy, perfumy, instrumenty muzyczne, rzadkie ptaki i zwierzęta w rodzaju słoni, niedźwiedzi himalajskich, małp, wężów indyjskich i papug – wszystko to przesunęło się przez pałac "boga", lecz o wszystkiem bardzo szybko zapominano.
Do Ta-Kure (mongolska nazwa Urgi – wielki klasztor) wpływają podarki, ofiary, danina religijna ze wszystkich końców lamaickiego świata.
Pewnego razu skarbnik "boga", czcigodny Bałma-Dordżi-Lama, pokazał mi wielką salę, gdzie przechowywano te podarki. Było to drogocenne muzeum, jedyne w swoim rodzaju. Tu nagromadzono przedmioty nieznane w muzeach Europy. Mogłem je obejrzeć tylko bardzo pobieżnie, lecz i tego wystarczyło, aby sądzić i o wartości tych nadzwyczajnych zbiorów, i o powadze i polityczno-moralnem znaczeniu dostojnika "żółtej wiary".