W ciężkim nastroju powróciłem do domu i tu dowiedziałem się, że Sipajłow kazał zaaresztować moje rzeczy i odstawić do komendantury, aby je poddać rewizji. Zaniepokoiłem się bardzo, gdyż Sipajłow mógł podłożyć mi jakieś papiery, które oddałyby mię w ręce kata Czystiakowa, lecz od gospodarza dowiedziałem się, że moje rzeczy były przyniesione do Sipajłowa w chwili, gdy był u niego baron. Na widok tego, co się dzieje, Ungern straszliwie wybuchnął, uderzył Sipajowa taszurem i kazał natychmiast odstawić rzeczy z powrotem.
Na razie więc wszystko zakończyło się pomyślnie, lecz wiedziałem, że w osobie potwornego wyrodka, Sipajłowa, mam wroga śmiertelnego. Jaka była przyczyna tej nienawiści? Sipajłow obawiał się mego wpływu na barona, widząc, że Ungern z wielkiem zaufaniem odnosi się do mnie i stara się być ciągle w mojem towarzystwie. Sipajłow podejrzewał, że będę się starał źle usposobić
Ungerna przeciwko niemu, co groziłoby mu niechybną śmiercią, której bał się panicznie.
Trzeba więc było śpieszyć się z odjazdem, gdyż pomysłowy żandarm mógł zaplątać mię w swoje sidła a wówczas żadna siła ludzka w warunkach życia urgijskiego nie ocaliłaby mnie od śmierci. Już chciałem się położyć do łóżka, gdy przybiegł po mnie młodszy adjutant Ungerna. Wypadało iść.
Zastałem barona, czytającego jakąś książkę francuską. Cisnął ją i, podniósłszy się na moje powitanie, powiedział:
– Przepraszam, że wciąż pana niepokoję, lecz chcę mówić! Muszę przecież komuś się wyspowiadać, kto potrafi zrozumieć wszystko – i złe, i dobre...
Instynkt pisarski poddał mi pytanie:
– Czy mogę napisać kiedyś książkę o tem, co tu słyszę i widzę?
Ungern zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:
– Niech mi pan da swój notatnik. Podałem mu album, w którym robiłem szkice podróżne, a on napisał po rosyjsku:
– „Po mojej śmierci – Baron Ungern”.
– Jestem starszy od generała, więc umrę przed panem – zauważyłem.
Baron potrząsnął głową.
– O nie! – rzekł. – Jeszcze 130 dni i – koniec!... Nirwana!... O, żeby pan wiedział, jak bardzo jestem zmęczony cierpieniami moralnemi i trawiącą mnie nienawiścią!
Po długiem milczeniu baron, paląc papierosy i popijając czarną herbatę, rozpoczął przerwane onegdaj opowiadanie. Dowiedziałem się, że wykonywując plan hetmana Siemionowa, Ungern nawiązał stosunki ze wszystkiemi plemionami mongolskiemi i z buddystami Azji, miał pisma od tajnej rady machatmów indyjskich, od Dalaj-Lamy, od Taszy-Lamy, od chanów kirgiskich i kałmuckich, od władców Afganistanu, od chińskich monarchistów i dostojników lamaickich.
Dowodził, że cała mongolska i buddyjska Azja marzy o zjednoczeniu się w olbrzymie środkowoazjatyckie państwo z mądremi, monarchicznemi Chinami na czele.
Wkrótce przerwał swoją opowieść i kazał dać samochód, chociaż była to już późna godzina nocna.
– Pojedziemy do świątyni wielkiego, miłościwego Buddhy! – zawołał, porwany jakąś myślą, patrząc na mnie pałającemi oczyma.
Było to zakończenie obrazu życia tego ogromnego obozu jakichś męczenników tragicznych – pół-bandytów, pół-rycerzy, pół-mnichów, tego zgromadzenia wygnańców i mścicieli, pędzonych wypadkami dziejowemi w objęcia śmierci i smaganych surowością nienawidzącego ich i poniewierającego nimi mistyka, potomka piratów i teutonów. On zaś, żyjąc w ustawicznej udręce, nie znał godziny spokoju. Dręczony ciężkiemi, jadowitemi myślami, przeżywał męki Tantala, wierząc, że każdy nowy dzień odcina jedno ogniwo od łańcucha życia, złożonego ze 130 dni, które oddzielały go od nieznanej bezdennej otchłani – śmierci.
Przed obliczem Buddhy
W milczenia przemknął samochód przez część handlową miasta i zbliżył się do stromych spadków płaskowzgórza, na którem stał klasztor. Baron zatrzymał samochód; poszliśmy dalej piechotą, coraz bardziej zapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domami lamów i zabudowaniami klasztornemi. Stanęliśmy wreszcie przed największą świątynią Urgi, Mongolji, a nawet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz z chińskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotna latarnia paliła się przy wejściu. Ciężkie drzwi, okute żelazem i bronzem, były zamknięte na ogromną kłódkę.
Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem, wiszącym na ścianie. Po paru minutach zbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzy mieli w rękach latarnie. Poznawszy „dziań-dziunia”, padli na twarz i nie śmieli podnieść na niego oczu.
– Wstańcie i prowadźcie nas do świątyni! – rozkazał baron.
Weszliśmy do świątyni. Wygląd jej niczem się nie różnił od innych większych świątyń lamaickich. Te same rytualne chorągwie różnobarwne z mongolskiemi i tybetańskiemi modlitwami, z symbolicznemi znakami i wizerunkami świętych i bogów; długie pasy tkanin jedwabnych,
zwieszających się z sufitu; święte obrazy bogów i bogiń. Od wejścia do jedynego stopnia ołtarza leżał wąski, długi kobierzec; po obydwu jego stronach stały niskie kanapy, obite czerwonem suknem; były to miejsca dla łamów i chóru podczas nabożeństwa. Na ołtarzu paliły się lampki, rzucające migotliwe błyski na sprzęty rytualne i na lichtarze ze złota i srebra. Za ołtarzem wisiała olbrzymia, żółta kotara jedwabna ze znakiem Dżengiza – swastyką i modlitwą tybetańską: „Om, mani padme Hung!”
Lamowie odsłonili kotarę.
W niepewnem świetle lampek olejnych wynurzyła się z ciemności potwornych rozmiarów postać Buddhy, mająca około 80 stóp wysokości, cała suto złocona, zrobiona w Chinach z najlepszego bronzu. Buddha siedział w złotym lotosie. Oblicze boga-mędrca było obojętne i spokojne; ożywiała je gra cieni i świateł, wskutek czego zdawało się, że Buddha patrzy na ludzi uważnie i zimno, a pełne, kształtne jego usta chwilami układały się w łagodny, lecz szyderczy uśmiech. Wszędzie, wzdłuż ścian, w szafach i na półkach, stały duże i małe figury Buddhy.
Mówiono mi, że jest ich tam do trzydziestu tysięcy. Są to ofiary wiernych. Baron zadzwonił w wiszący gong, który służył do zwracania uwagi boga na modlącego się, i wrzucił do wielkiej urny bronzowej monetę złotą. Człowiek, który przewertował dzieła wszystkich zachodnich filozofów, który znał europejską literaturę i naukę XIX i XX stulecia, modlił się przed posągiem Buddhy z bronzu. Złożył wyciągnięte przed siebie ręce i, zamknąwszy oczy, szeptał słowa modlitwy. Dojrzałem, że miał na lewej ręce różaniec buddyjski. Modlitwa trwała około 10 minut, poczem, zwróciwszy twarz do łamów, Ungern rzekł:
– Zawołajcie starca!
Jeden z lamów, schylony w niskim ukłonie, natychmiast odszedł i wkrótce powrócił, prowadząc pod ramię starca w brudnym, żółtym płaszczu gelonga.
Głowa i ręce starca drżały; z trudem poruszał on nogami, lecz widocznie już wiedział, czego będzie od niego żądał straszny „dziańdziuń”, gdyż miał w torbie starą księgę w drewnianej okładce.
Był to maramba Wagaden – hutuhtu, uczony lamaita, znawca ksiąg indyjskich i tybetańskich.
– Czytaj! – rozkazał baron.
– Mówił do ludu Taszy-Lama: – zaczął starzec cichym, łamiącym się głosem – nie bójcie się i nie szlochajcie, bo przyjdzie z północy wysoki, biały człowiek o oczach, niby kawały połyskującego lodu w głębokiej jaskini. Przejdzie on po ziemi, jak płomień i śmierć... Każdy krok jego wyciśnie krwawy ślad. Będzie to bóg wojny, zjawiający się powtórnie. Da on wolność braciom, powiedzie wszystkie narody, plemiona i szczepy Dżengiz-Chana ku sławie, szczęściu i pokojowi...
Starzec umilkł, lecz Ungern ruchem gwałtownym przewrócił kilka kart i szepnął dobitnie:
– Czytaj! Teraz to będzie przepowiednia dla mnie. Obojętnym głosem maramba odczytał:
– Nastąpi czarny dzień. Dzień zguby wybawiciela narodów. Otoczą go setki wrogów. Czeka go samotność. Będzie go żarła troska, że niema nikogo, komu mógłby przekazać myśli swoje i swoją tęsknotę. Nastąpią długie godziny okrutnych walk. Lecz nie osłabią ducha aż do ostatniego tchu.
Otworzą się podwoje Nirwany, i wstąpi do niej dusza oczyszczona przez mękę i tęsknotę.
Baron spuścił głowę i szepnął do mnie:
– Tak zawsze wypada ze wszystkich przepowiedni! Takim będzie mój koniec...
Opuściliśmy świątynię i poszliśmy na drugi koniec klasztoru.
– Nie lubię tej świątyni! Jest ona zbyt nowa, gdyż lamowie wybudowali ją wtedy, gdy „Żywy Bóg” stał się niewidomy, czyniąc ze świątyni ofiarę błagalną. Nie lubię świątyni „grodu lamów”, ponieważ na obliczu złotego Buddhy nie widzę śladów łez, nadziei, troski, rozpaczy, bólu, szczęścia i wdzięczności modlących się. Ludzie jeszcze nie zdołali wyryć tych śladów w złotym bronzie Buddhy... Pójdziemy teraz do starej kaplicy przepowiedni i wróżb!...
Zobaczyłem mały, sczerniały budynek, podobny do wieży z okrągłym dachem. Drzwi stały otworem. Z obydwóch stron wejścia były koła ruchome z wypisanemi na nich modlitwami – najprostszy sposób modłów. Nad drzwiami tablica mosiężna ze znakami Zodjaka. Przy wejściu, oraz wewnątrz paliły się duże chińskie latarnie papierowe. Dwóch mnichów monotonnemi głosami czytało jakieś księgi. Gdyśmy weszli, nie podnieśli nawet głów.
Baron, zbliżywszy się do nich, rzekł:
– Rzućcie kości na liczbę dni mego życia! Mnisi, nie przerywając czytania i nie patrząc na stojącego przed nimi, wyrzucili na czarny stół z wielkich bronzowych kubków białe kości.
Baron długo liczył, wreszcie westchnął głęboko i wyszeptał:
– 130!.. Znowu 130... To już po raz piąty!...
Zapadł w głębokie zamyślenie; podszedł do ołtarza, gdzie stała stara kamienna figura Buddhy, przywieziona niegdyś z Indyj, i modlił się, zatopiony w swoich myślach i w trwodze.
Do świtu błąkaliśmy się z Ungernem po klasztorze. Zwiedziliśmy wszystkie świątynie, kaplice, muzeum szkoły medycznej, wieżę astrologów, miejsca różnych modłów, a gdy słońce pokazało się na szczytach gór poszliśmy na plac, otoczony domami młodych lamów i kleryków-bandi. Półnadzy tłumnie wybiegali z domów i rozpoczynali walkę poranną, szybką, ruchliwą, pełną ruchów i pozycyj, wymagających wielkiej siły i zręczności. Kierował temi zapasami stary lama, który niegdyś był „bogadyrem”, co znaczy siłaczem, dumą całej Mongolji. Wzrost jego dosięgał 7 stóp, a gdy wsiadał na małego konia mongolskiego, to, wysunąwszy nogi ze strzemion, odrazu stawał na ziemi, koń zaś wyskakiwał z pod niego. W młodości bez wielkiego wysiłku nosił na plecach konia.
Grupa mnichów oddawała się gimnastyce oddechowej podług przepisów indyjskiej Hatha-Jogi.
W innem znowu miejscu jacyś przyjezdni książęta ćwiczyli się w strzelaniu z łuków do celu, przedstawiającego ulepione z gliny głowy Chińczyków. Strzelali z odległości 50 kroków; niektórzy z łuczników dobrze władali tą tradycyjną bronią mongolską. Po powrocie do miasta poczułem w głowie jakiś chaos – skutek tego wszystkiego, com widział i słyszał podczas tej fantastycznej nocy.