farolwebad1

A+ A A-

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Konno przez Azję Centralną) (30)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

– Przed przyjściem pana kazałem zarąbać pułkownika Filipowa... Dowodził mi, że jest przedstawicielem białej organizacji oficerskiej... Zrewidowano go i znaleziono za podszewką kurtki sowiecki tajny alfabet... Gdy Wesełowskij wzniósł szablę, Filipow... Do djabła!... Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscyplina komunistyczna... Filipow w obliczu śmierci krzyknął: "Za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?!". Nikomu nie wolno ufać! Nikomu...
Umilkł. Milczałem, nie ruszając się z miejsca.

– Przepraszam pana z całego serca – zaczął znowu baron. – Obraziłem pana ciężko... Pojmuję... pojmuję... Lecz jam nie tylko człowiek, jam – wódz... Na mojej głowie tyle istnień... tyle trosk... i smutku...

W głosie jego posłyszałem szczerość i rozpacz.

Znowu wyciągnął ku mnie rękę, i uczułem nerwowy uścisk małej, silnej dłoni. Zapanowało milczenie. Przerwałem je i zapytaniem:

– Co generał rozkaże mi czynić obecnie, gdyż nie posiadam ani fałszywych, ani prawdziwych dokumentów? Znają mię jednak niektórzy oficerowie z pańskiej dywizji; nadto mam nadzieję, iż znajdę w Urdze takich którzy dowiodą, że nie jestem prowokatorem, ani...

– Dość, dość! – zawołał przerywając mi baron. – Wszystko skończone, wszystko zrozumiane!

Wniknąłem w duszę pańską i wiem już wszystko... wszystko... Hutuhtu z Narabanczi pisał mi, że jesteś przeistoczonym bogiem. Modlił się w obecności pana, miał widzenia... Opowiadał o "Wielkim Nieznanym"... Prawdą jest wszystko! Czem mogę panu służyć?

Opowiedziałem mu o naszych przygodach i o tem, że nasza grupa polska dąży do Pacyfiku, aby przedostać się nareszcie do ojczyzny, a więc proszę o pomoc w tej wyprawie.

– Z największą przyjemnością dopomogę panom – zawołał baron. – Do Urgi dowiozę pana swoim samochodem... Jutro jedziemy... W Urdze omówimy dalszy plan... Do widzenia, do jutra!

Gdym wychodził z jurty barona, jeszcze raz spojrzałem na kałużę krwi. Teraz wiedziałem, że była to krew pułkownika Filipowa. Jeden moment oddziela mnie od tego, aby moja krew również powoli wsiąkała w mocno udeptaną ziemię mongolskiego podwórza. Śmierć z ręki białego człowieka była tuż za mną...

Tymczasem jednak żyłem.

W domu zastałem pułkownika Kazagrandiego, który chodził po izbie w wielkim niepokoju.

– Chwała Bogu! – wykrzyknął na mój widok.

Wzruszyła mnie ta radość pułkownika. Lecz zarazem pomyślałem, że powinienby był może użyć radykalniejszych sposobów, niż modlitwa, dla uratowania od śmierci swego gościa. Wrażenia ubiegłego dnia bardzo mię wyczerpały nerwowo. Czułem się znużony i zniechęcony. Wydało mi się nawet, że przez te kilka godzin się zestarzałem, i że na skroniach mych zjawiło się więcej siwizny, oczy zaś zapadły głębiej. Położyłem się wcześnie, lecz zasnąć nie mogłem. Widziałem wynurzającą się z ciemności przystojną, wesołą twarz pułk. Filipowa, która nagle

znikała, tonąc w krwawej, dymiącej kałuży... Majaczyły mi się zimne oczy Wesełowskiego, w uszach zaś brzmiał syczący głos barona...

Nagle drzwi się otworzyły, i na tle oświetlonego pokoju sąsiedniego zjawiła się wysoka postać Ungerna, za którym wszedł Kazagrandi. Baron szybko zbliżył się do mego łóżka. Pomyślałem, że jest to dalszy ciąg moich mar sennych, lecz w tej samej chwili baron zaczął mówić:

– Przyszedłem pana przeprosić – rzekł, uśmiechając się – iż nie mogę zabrać go jutro do samochodu, gdyż "Żywy Bóg" polecił mi przywieźć do Urgi księcia Damczarena. Natomiast kazałem dać panu jutro rano swego własnego białego wielbłąda, doskonałego, śmigłego wierzchowca, i zostawiłem do usług pańskich dwóch swoich ordynansów-kozaków. Najdalej za osiem dni dojedzie pan do Urgi... Jazda będzie bardzo wygodna... Prowjanty i namiot są już wydane... Przepraszam, że pana obudziłem!

Nie zdążyłem nawet podziękować mu, gdy Ungern w jednej chwili szybko, niemal biegiem, opuścił mój pokój, i drzwi bez hałasu się za nim zamknęły.

Sen zupełnie mię opuścił. Ubrałem się i usiadłem przy stole; zacząłem palić fajkę po fajce, usiłując uspokoić podrażnione nerwy. Doprawdy! Daleko łatwiej było bić się z "czerwonymi" na Sejbi i przechodzić przez śnieżne szczyty Ułan-Tajgi i Tybetu, gdzie złe duchy i źli ludzie zabijają śmiałków! Tam wszystko było jasne, zrozumiałe, a tu – jakaś zła mara, jakiś wicher ponury i straszny! Wyczuwałem tragedję, grozę w każdem słowie, w każdym ruchu barona Ungerna, za którym szły niby dwa cienie: milczący, o białej, jak mleko, twarzy kapitan Wesełowskij i... śmierć...

Groza wojny

Było jeszcze daleko do świtu, gdy do mego pokoju wpadł żołnierz dyżurny i z przerażeniem zawołał:

– Przyszli po pana żołnierze od barona!

Narzuciłem kożuch i wyszedłem. Przed gankiem stało dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden z nich człowiek starszy, z obrzękłą twarzą i zawiązanem okiem, drugi – młody, przystojny, ubrany starannie.

– Przyszliśmy po pana z rozkazu generała.

Milczałem, bo nie wiedziałem jeszcze, co to ma znaczyć, a kozak ciągnął dalej:

– Zaraz wyjeżdżamy do Urgi. Baron rozkazał przygotować dla pana swego wielbłąda.

Przyszliśmy po siodło i rzeczy pańskie.

W pół godziny potem mijałem ostatnie zabudowania Wan-Kure, kierując się ku brzegom Orchona. Oprócz kozaków jechało ze mną dwóch żołnierzy mongolskich i kulawy, gadatliwy lama.

Tuż za klasztorem spostrzegłem zgraję psów, gryzących się koło leżącego trupa. Może były to szczątki Filipowa?... Kozacy i Mongołowie milczeli.

Szczególnie nieprzychylnie spozierał na mnie starszy kozak. Nikt z nich nie zaczynał ze mną rozmowy, lecz kozacy stale jechali za mną ztyłu. Ta okoliczność wcale mi się nie podobała. Baron Ungern mógł nie chcieć skończyć ze mną porachunków w Wanie,
gdzie prawie wszyscy oficerowie znali mię oddawna, lecz może zamierzał uczynić to nieznacznie podczas mojej wyprawy do Urgi. Przecież to tak łatwo! Kula w grzbiet lub w głowę i – koniec! Psy i wilki dokończą reszty. Dlatego stale miałem się na baczności, przygotowawszy swój rewolwer do natychmiastowego strzału. Nieznacznym manewrem zmusiłem kozaków, aby jechali obok mnie lub przede mną.

Przejechaliśmy most na Orchonie, i tam poprosiłem inżyniera Wojciechowicza, aby pozdrowił ode mnie pułk. Kazagrandiego. W ten sposób chciałem zostawić jakiś ślad po sobie na wypadek oczekiwanej przygody.

Po czterech godzinach posłyszałem dalekie huczenie samochodu, i wkrótce obok nas przemknął baron Ungern z dwoma adjutantami i z księciem mongolskim. Generał bardzo uprzejmie pozdrowił mię i krzyknął:

– Do widzenia w Urdze, profesorze!

– Hm – pomyślałem – więc dojadę do Urgi... To znacznie mnie uspokoiło na czas drogi do stolicy "Żywego Buddhy" i "krwawego szalonego barona".

Żyłem już oddawna krótkiemi okresami czasu. W Urdze zajdą nowe okoliczności; tam obmyślę sytuację, tam będzie mój olbrzym – agronom i dwóch bardzo dzielnych żołnierzy polskich.

Po spotkaniu się z baronem kozacy odraza zmienili swój stosunek do mnie, starając się zabawiać mię rozmową i figlami z kulawym lamą. Przy każdej sposobności na wyścigi starali się mi dopomóc i usłużyć.

Opowiedzieli mi oni o bojach swojej dywizji w Zabajkalu z bolszewikami i w Mongolji z Chińczykami, o niezwykłej, czarującej odwadze barona, którego kule najwidoczniej omijają.

Stary kozak opowiadał:

– Gdy przed rozpoczęciem szturmu chińskiego przedmieścia Urgi, Majmaczenu, wojska były już na pozycjach i oczekiwały sygnału, baron siedział sobie spokojnie koło ogniska na stepie. Mroźny  wiatr szalał, ścinając krew w żyłach. Generał zaś był bez czapki, palił papierosy i patrzył w ogień.

Widocznie o czemś głęboko się zamyślił. W jakiś czas potem wstał i, zawoławszy mię, kazał podać sobie dwa konie. Wskoczywszy na jednego, skinął na mnie. Pojechaliśmy. Była ciemna noc. Jechaliśmy po naszemu, po kozacku, tak jak niegdyś, gdy skradaliśmy się do Niemców, jak wilki lub cienie...

Podkowa nie szczęknie, strzemię nie zadzwoni... Zobaczyłem przed sobą światełka.

Powiadam: "Ekscelencjo, to już Majmaczen!". On burknął: "Wiem!". Znów mówię: "Ekscelencja bez broni!". On zaś wyrżnął mnie przez grzbiet "taszurem" [kij bambusowy, z krótkim rzemykiem dla pogania konia] i zaśmiał się. "Łżesz! – powiedział – mam broń."

Jechaliśmy jeszcze dość długo głębokim wąwozem lub brzegiem rzeki. Gdzieś na prawo od siebie usłyszeliśmy głosy żołnierzy chińskich. Lecz jazda trwała dalej, i po jakimś czasie znaleźliśmy się na tyłach pozycji chińskiej. Co zamierza uczynić baron? – myślałem, patrząc na niego. Zaczęły się wkrótce płoty Majmaczenu.

Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Baron, zapaliwszy papierosa, spokojnie jechał dalej. Przejechaliśmy ulicę jedną i drugą. Wreszcie baron zatrzymał konia około jakiegoś płotu i, stanąwszy na strzemionach, długo się czemuś przyglądał i coś obliczał.

Gdy skończył, zawrócił konia i burknął do siebie: "Tych dział nie zdążą wywieźć na pozycję! Jeżeli zdobędziemy miasto prędko, działa przejdą do mnie"... Nagle z zakrętu ulicy wyjechał patrol chiński, złożony z oficera i żołnierza. Zerwałem karabin z ramienia, lecz baron głosem spokojnym rozkazał: "Nie strzelaj! Zrzuć żołnierza z siodła taszurem!". Zrobiłem, co kazał.

Baron osobiście rozwalił oficerowi głowę taszurem, ja zatłukłem żołnierza. Powróciliśmy do swoich i baron odrazu dał sygnał do ataku. Nad rankiem byliśmy już w Majmaczenie i w Urdze. Działa, które stały na podwórzu za płotem, przeszły do barona. Stało się tak, jak mówił.

Na takich opowieściach dzień przemknął niepostrzeżenie. Wielbłądy szły zamaszystym kłusem, robiąc do 80 kilometrów dziennie. Wyjątkowo szybki w biegu był mój wielbłąd, olbrzymie, prawie zupełnie białe zwierzę o wspaniałej grzywie i o wysokich, twardych garbach, podarowane baronowi przez książąt Mongolji Wewnętrznej wraz z dwiema skórkami czarnych soboli, zawieszonemi przy uździe wielbłąda.

O 120 kilometrów na wschód od Ochrona spostrzegliśmy pierwszego trupa żołnierza chińskiego. Leżał wpoprzek drogi w ciepłym, szarym płaszczu futrzanym z czarną twarzą o wydziobanych przez ptaki oczach i wyszczerzonych żółtych zębach. Na czole widniała straszliwa rana od cięcia ciężkiej szabli tybetańskiej. Obuwie było zdarte i z watowanych spodni sterczały czarne stopy bez palców.

Trochę dalej pośród kamieni leżało kilka trupów chińskich. Byli to gamini z oddziału, posłanego z Kiachty na pomoc generałowi chińskiemu w Urdze Czen-Y. Po utarczce z wojskami Ungera rozproszyli się i skierowali na zachód, lecz tu dogonili ich i wytępili Tybetańczycy i Burjaci barona.

Posuwając się dalej, przeszliśmy przez grzbiet Burgucki; zapuściliśmy się w równinę, przeciętą rzeką Toła, na brzegu której, nieco dalej na wschód, leżała stolica mongolska, Urga.

Wkrótce trafiliśmy na szeroki gościniec, zasypany porzuconemi przez uciekających Chińczyków kożuchami, czapkami, koszulami, butami, kociołkami i innym dobytkiem żołnierskim. O kilka kilometrów dalej, na błocie, spostrzegliśmy dużo nagromadzonych w różnych miejscach trupów ludzkich, końskich i wielbłądzich, połamanych wozów, żelaznych piecyków, kotłów i blaszanek od galetek i benzyny, kożuchów, czapek i nawet porwanych woreczków chińskich do tytoniu, oraz fajek. W tem miejscu zatrzymano i zdobyto uciekające obozy oddziału chińskiego.

Straszny był ten obraz śmierci i zniszczenia obok wrzącego dokoła, budzącego się po zimie, życia!

W każdej kałuży pluskały się dzikie kaczki i szkarłatne "ptaki-lamowie"; w wysokiej trawie żurawie wyprawiały dziwne skoki; na jeziorach pływały olbrzymie stada dzikich gęsi i łabędzi; na miejscach suchych szukały pożywienia, biły się i biegały dropie; gwiżdżąc, fruwały stadka kuropatw-salg; na spadku gór wylegiwały się na słońcu wilki, rozmarzone ciepłem i wiosną. Natura zna i kocha życie! Nie znosi śmierci i ślady jej stara się ukryć pod białą powłoką śniegu lub bogactwem zieloności i kwiatów barwnych.

Co naturze do tego, że gdzieś tam koło Czifu, czy w wiosce na Yan-Tze staruszka-matka daremnie ofiarowuje bogom ryż i świece, modląc się o życie syna, którego powrotu oczekuje z dnia na dzień, nie wiedząc, że leży on tu, w dolinie Toły, zabity, sczerniały, rozszarpany i nikomu
nieznany.

Natura wie, że trup ten wkrótce zniknie bez śladu pod promieniami słońca, pod tchnieniem wiatru stepowego. Wspaniała jest ta zupełna obojętność przyrody dla śmierci i to umiłowanie przez nią życia we wszystkich jego przejawach!

Czwartego dnia pod wieczór dotarliśmy do brzegu Toły.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.