Ta elementarna prawda ekonomiczna była szczelnie ukrywana przed opinią publiczną, którą bombardowano nieustannie informacjami o ekonomicznej konieczności walki z inflacją poprzez zaciskanie pasa, czyli duszenie popytu. Problematyka inflacji jest zresztą w naukach ekonomicznych na świecie jedną z najbardziej skomplikowanych, choćby ze względu na fakt konieczności uwzględniania struktury wielkości pieniądza w gospodarce oraz jego różnorodnych form i rodzajów. Prostactwo intelektualne walki z inflacją poprzez duszenie realnego popytu, jest z naukowego punktu widzenia jaskrawe. A w wypadku transformacji gospodarki komunistycznej ówczesnej Polski, wręcz przerażające.
Otóż ówczesna transformacja wiązała się z urynkawianiem szeregu dóbr, nade wszystko kapitałowych, które w komunizmie były z rynku towarowo-pieniężnego wyłączone. Ich rynkowe włączanie wymagało pokrycia tych nowych dóbr masą nowego pieniądza w odpowiednich formach i rodzajach.
Wykazał to w swej pracy Jerzy Żyżyński.
"Jeśli więc gospodarka jest utowarowiana, czy »urynkawiana« – pisał J. Żyżyński – a więc coraz więcej dóbr zostaje objętych regułami wymiany na pieniądze, to stosownie do tego powinna być powiększana baza pieniężna (gotówka plus rezerwy banków); musi rosnąć ten najwęższy agregat pieniężny – i to przez dodrukowanie, tylko za koszty emisji – a nie za kredyt, z którym wiąże się koszt oprocentowania".
Balcerowicz zwalczał wywołaną własnymi decyzjami szokową hiperinflację korekcyjną, która nie miała zasadniczo charakteru inflacji popytowej, dusząc realny popyt. W tym celu Balcerowicz drastycznie obniżył wskaźnik indeksacji płac i wynagrodzeń z 0,8 do 0,3 w styczniu i 0,2 w następnych miesiącach 1990 roku.
Tymczasem, zdaniem prof. Kowalika i nie tylko jego, inflacja popytowa z końca lat 80. została zduszona i zlikwidowana podwyżkami cen żywności w 1989 roku. W 1990 roku już nie było nawisów inflacyjnych pieniądza na rynku. "Pomyślmy, co ta zmiana przyniosła na przykład w styczniu 1990 roku – pisze T. Kowalik – gdy ceny wzrosły nie, jak zakładano o 45 proc., lecz o około 80 proc. Przy wskaźniku 0,7-0,8 nominalne płace mogły wzrosnąć o około 56–64 proc., a ograniczono ten wzrost do 24 proc.! A jeśli dodamy do tego, dopiero później zauważony, fakt (...), że na rynku nie było już »pustego pieniądza« (»zjadła« go inflacja, przy hamowanym wzroście płac), to widzimy całą absurdalność tej »innowacji« Sachsa-Liptona. Dodajmy, że w styczniu 1990 produkcja przemysłowa zmalała o ponad 30 proc., co było zapowiedzią radykalnego zmniejszenia popytu płacobiorców". W efekcie fundusz płac realnych spadł w stosunku do roku 1989 aż o 33,5 proc., a w 1992 łączny spadek płac realnych w stosunku do 1989 roku wyniósł 47,2 proc.
Metodą duszenia popytu był też tzw. popiwek, czyli karny podatek nakładany na przedsiębiorstwa państwowe za podnoszenie wynagrodzeń pracownikom powyżej założonych przez rząd wskaźników. Drugim karnym podatkiem była tzw. dywidenda państwowa w wysokości 30 proc., płacona od wartości brutto majątku trwałego, niezależnie od wyników finansowych przedsiębiorstwa. Wcześniej tenże majątek trwały przeszacowano o 200 proc. Do tego doszedł drastyczny spadek dochodowości gospodarstw chłopskich, w związku z rezygnacją rządu Mazowieckiego z minimalnych gwarantowanych cen skupu płodów rolnych. W 1990 roku w porównaniu do roku 1989 dochody rolników spadły o blisko 50 proc. Spadła też o ponad 14 proc. wartość realnych świadczeń społecznych, głównie dzięki obniżce realnych wartości rent i emerytur.
Duszono więc popyt wewnętrzny pod pretekstem walki z hiperinflacją korekcyjną. Duszono popyt wewnętrzny zgodnie z kluczową zasadą Konsensusu waszyngtońskiego wprowadzanego polityką MFW. Duszenie zaś popytu wewnętrznego, to duszenie możliwości zbytu rodzimej produkcji. To duszenie gospodarki. "Walka z hiperinflacją, o której tak szeroko rozwodził się J. Sachs – podsumowywał J. Balcerek – stała się zasłoną dymną przesłaniającą celowe i świadome uderzenie w siłę nabywczą ludności, czyli w rynek wewnętrzny wchłaniający 85 proc. polskich towarów i usług". W efekcie było to duszenie rodzimej produkcji przemysłowej i rolnej, a więc ograniczanie podaży. Ograniczanie podaży zaś paradoksalnie wtórnie wywoływało fale inflacji popytowej, gdyż burzyło równowagi rynkowe. Tym należy tłumaczyć długotrwałość hiperinflacji, a potem wysokiej inflacji w Polsce.
Duszenie popytu wewnętrznego było tylko środkiem do celu głównego. Głównym bowiem celem szokowej terapii było zduszenie rodzimej gospodarki i produkcji, tak przemysłowej, jak i rolnej. Duszenie rynku wewnętrznego było bezpośrednim uderzeniem w możliwości zbytu polskich producentów przemysłowych i rolniczych. Aby je dodatkowo ograniczyć, dokonano niebywałego w historii gospodarczej Europy zliberalizowania granic celnych, otwierając je na zalew importowanej produkcji. W marcu 1990 roku zawieszono pobieranie cła na około 80 proc. pozycji taryfy celnej.
Skrajne ograniczenia ochrony własnego rynku wewnętrznego, dzięki redukcji opłat celnych, a okresowo zawieszeniu, pozwoliło na mówienie o Polsce jako najbardziej wolnohandlowym kraju świata zaraz po Hongkongu. Od stycznia 1990 roku Polska była zalewana importowanymi towarami przemysłowymi i importowaną żywnością, dotowaną przez ówczesną Europejską Wspólnotę Gospodarczą.
Ten masowy import zniszczył w pierwszym rzędzie rodzimy przemysł lekki. "Z badań przeprowadzonych przez PIH w Łodzi – informowała »Rzeczpospolita« w 1993 roku – wynika, że wyroby dziewiarskie i pończosznicze sprowadzane z Chin, Indii, Tajlandii, Turcji i Włoch nie posiadają oznaczeń firmowych ani jakościowych, co świadczy, że są odrzutami z produkcji lub wytwarza się je specjalnie na rynek polski. Importerzy kupują je po bardzo niskich cenach, by następnie sprzedawać na naszym rynku z marżą dochodzącą nawet powyżej 1000 proc.".
Kluczową rolę w niszczeniu ekonomicznym rodzimego przemysłu stała się polityka stóp procentowych kredytów bankowych przedsiębiorstw. Z dniem 1 stycznia 1990 roku wprowadzono zmienną stopę ich oprocentowania uzależnioną od wysokości inflacji. Banki samodzielnie ustalały stopę oprocentowania, i to w skali miesięcznej. Dotyczyło to również wszystkich kredytów zaciągniętych wcześniej. Nagle więc przedsiębiorstwa zostały zmuszone do zapłaty miesięcznych odsetek od kredytów sprzed lat w wysokości kilkudziesięciu procent. A odsetki od niezapłaconych odsetek poszybowały jeszcze wyżej. Od 15 lipca 1989 roku do grudnia 1990 roku oprocentowanie kredytów wzrosło o 2200 proc. Uruchomiło to kulę śnieżną zadłużenia i zacisnęło pętlę zadłużeniową na szyi przedsiębiorstw państwowych. Rozpoczęło się celowe i zamierzone ich bankrutowanie.
"W rezultacie – podsumowywał J. Balcerek w 1993 roku – produkcja przemysłowa sprzedana spadła w 1991 r., w zestawieniu z 1989 r., o 33,6 proc., tak jak w okresie największego w dziejach kapitalizmu kryzysu gospodarczego 1929–1932, a przedsiębiorstwa państwowe i chłopskie gospodarstwa rodzinne stały się »niewypłacalne«. »Strategia przemysłowa« rządów »postsolidarnościowych« zadała już w 1990 r. druzgocący cios przemysłowi lekkiemu, a zwłaszcza włókienniczemu: w ciągu jednego roku produkcja sprzedana w przemyśle lekkim spadła o 35,9 proc., a w przemyśle włókienniczym – o 42 proc., natomiast w ciągu dwóch lat (1990–1991) – odpowiednio o 43,5 i 52,7 proc.".
Efektem duszenia produkcji i niszczenia ekonomicznego przemysłu, ale także i rolnictwa, było narastanie bezrobocia o strukturalnym gospodarczo charakterze. Dane statystyczne są przy tym zafałszowane, gdyż faktycznymi bezrobotnymi byli pracownicy odchodzący na tzw. wcześniejsze emerytury. A było ich w latach 1990–1992 co najmniej 2 mln osób. Narastające od 1990 roku bezrobocie osiągnęło na początku 1993 roku 2,8 mln oficjalnie zarejestrowanych bezrobotnych, z czego 56,6 proc. nie posiadało prawa do zasiłku.
Kolejnym rabunkowym gospodarczo posunięciem było wprowadzenie stałego kursu dolara w stosunku do złotego, w relacji 1 dolar to 9500 starych złotych. Ten stały kurs utrzymywano blisko półtora roku na mocy porozumienia z MFW. Przy wprowadzeniu wewnętrznej wymienialności złotówki, umożliwiło to grabież finansów kraju. Każdy posiadacz konta w walutach obcych mógł je wymienić na złotówki i ulokować na koncie oprocentowanym dodatnio, w warunkach hiperinflacji sięgającej w 1990 roku 586 procent, co dawało niewyobrażalne możliwości spekulacyjnego zarobku. Wystarczyło ulokować na koncie dewizowym 1 mln dolarów oprocentowanym na 5 do 8 proc. w skali roku, a następnie zamienić je na złotówki i ulokować na koncie złotówkowym o zmiennej miesięcznej stopie oprocentowania. W skali roku dawało to kilkaset procent. A potem po roku, czy krócej, ponownie rozmnożone jak króliki złotówki zamienić na dolary. I z jednego mln dolarów robiło się, w zależności od sposobu spekulowania, co najmniej trzy do pięciu milionów dolarów.
Ale decydującym uderzeniem szokowej terapii w narodową gospodarkę była ustawa prywatyzacyjna z 13 lipca 1990 roku. Ta ustawa odbierała jakąkolwiek kontrolę i wpływ na losy przekształceń własnościowych nie tylko samorządom pracowniczym w prywatyzowanych i likwidowanych przedsiębiorstwach państwowych, lecz również polskiemu parlamentowi. O losach narodowego przemysłu państwowego miała decydować wyłącznie administracja rządowa; od ministra przekształceń własnościowych i premiera rządu, po poszczególne ministerstwa i wojewodów (organy założycielskie przedsiębiorstw). Przedsiębiorstwa państwowe miałby być prywatyzowane poprzez ich przekształcenie w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa lub w drodze ich likwidacji. Stworzono kryminogenną i korupcjogenną instytucję jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, o których losie decydowali bez jakiejkolwiek realnej kontroli, czasem jednoosobowo, urzędnicy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. Otworzyło to wrota do gigantycznej korupcji w procesach prywatyzacyjnych przez następne ćwierćwiecze.
Byłem zszokowany tą ustawą, która nie tylko przekreślała wszystko, co "Solidarność" w latach 1980 i 1981 robiła i mówiła o przedsiębiorstwach państwowych. W likwidowaniu wpływu pracowników i społeczeństwa na los narodowego przemysłu i poszczególnych przedsiębiorstw, ta ustawa szła dalej, niż nawet pozwalali sobie na to komuniści. W proteście odesłałem wtedy postsolidarnościowym katowickim parlamentarzystom z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, senatorom Augustowi Chełkowskiemu, Leszkowi Piotrowskiemu i Andrzejowi Wielowieyskiemu oraz posłowi Walerianowi Pańce, ich "List uznania", jaki otrzymałem za swój udział w ich kampanii wyborczej z 1989 roku.
"Zwracam Panom otrzymany w czerwcu 1989 roku od Katowickiego Komitetu Obywatelskiego »Solidarności« list uznania z Waszym podpisami za mój udział w akcji wyborczej na rzecz wyboru Panów do polskiego parlamentu. Gest ten traktuję jako mój wyraz krańcowej dezaprobaty (i bezsilności zarazem) dla całokształtu antypracowniczej i antychłopskiej działalności parlamentarnej OKP, w tym i osobiście Panów. Fakt głosowania OKP (z nielicznymi wyjątkami) we wspólnym i solidarnym bloku z ekskomunistyczną frakcją posłów SdRP za ustawą prywatyzacyjną w rządowej, a nie poselskiej wersji oraz akceptacja tej ustawy przez OKP-owski Senat, jest tym faktem, który spowodował ostatecznie, iż jest mi już tylko wstyd, że kiedykolwiek i cokolwiek zrobiłem w swoim życiu na rzecz wyboru Panów do polskiego parlamentu.
Odsyłając swój, a teraz już tylko Wasz list, nie chcę mieć nic wspólnego z Wami jako ludźmi, którzy zaprzeczyli całemu dorobkowi i ideałom »Solidarności«, a nawet własnej deklaracji wyborczej, uchwalając ustawę wywłaszczającą ponad 80 procent własnego społeczeństwa, uwłaszczając ostatecznie nomenklaturę, otwierając drogę do rozbioru gospodarczego Polski i skazując nieodwołalnie Górny Śląsk na powolną destrukcję ekonomiczną i wyniszczenie ekologiczno-gospodarcze, przed czym byliście Panowie ostrzegani jeszcze w lutym br".
Bodajże we wrześniu tego samego roku występujący w imieniu władz krajowych NSZZ "Solidarność" etatowy jej działacz, a był to chyba Wojciech Arkuszewski, wyraził brak zainteresowania związku preferencjami dla udziału własnościowego pracowników w prywatyzowanych przedsiębiorstwach, i poparcie dla rozstrzygnięć nowej ustawy prywatyzacyjnej. Podjąłem wtedy ostateczną decyzję o wystąpieniu z "Solidarności".
I swoje wystąpienie ze związku uzasadniłem analogicznie jak w liście do postsolidarnościowych parlamentarzystów, a datowałem je symbolicznie na 1 listopada, czyli Dzień Zmarłych. Moich kolegów z komisji uczelnianej "Solidarności" tak rozbawiło moje uzasadnienie, iż ustawa prywatyzacyjna otwiera drogę do rozbioru gospodarczego Polski, że wywiesili moją rezygnację na wewnętrznej tablicy informacyjnej, aby inni też mogli się pośmiać.
Gospodarczą terapię szokową Balcerowicza, a w istocie plan Sorosa-Sachsa wprowadził postsolidarnościowy rząd Mazowieckiego, a głosowali za nim wszyscy parlamentarzyści Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, których społeczeństwo utożsamiało z "Solidarnością". Podobnie było z ustawą prywatyzacyjną, której uchwalenie prawdopodobnie celowo przesunięto o pół roku później, aby wcześniej nie ujawniać rzeczywistych intencji szokowej transformacji. Równocześnie kierownictwo nowego NSZZ "Solidarność" udzieliło nie tylko pełnego poparcia temu planowi, lecz wręcz roztoczyło nad nim ochronny parasol polityczny.
Symbolem tego poparcia i ochrony stał się plakat z biało-czerwonym parasolem rozpiętym nad Polską. Jak to wszakże później przyznał w jednym z wywiadów prasowych ówczesny wiceprzewodniczący "Solidarności", a faktycznie jej urzędujący szef Lech Kaczyński, był to parasol ochronny nad planem Balcerowicza.