Wieczorem, po kolacji stary wziął łopatkę baranią, starannie ją oczyścił nożem, opalił do czarna na węglach, Otrząsnął z popiołu i zaczął uważnie rozpatrywać ją pod światło ogniska.
– Będę ci wróżył... – rzekł i nagle urwał, z przerażeniem patrząc mi w oczy.
– Cóżeś zobaczył? – spytałem, uśmiechając się.
– Milcz! – szepnął Mongoł. – Widziałem rzecz straszną...
Znowu położył kość na węgle, potem zaczął ją oglądać ze wszystkich stron, szepcąc modlitwy i zaklęcia.
Przejmującym i wystraszonym głosem szeptał przepowiednie:
– Ponura śmierć od wysokiego człowieka o rudych włosach i białej, jak mleko, twarzy stanie za tobą i będzie czyhać, długo, długo. Inny znów biały człowiek stanie się twoim przyjacielem...
Stracisz wielu znajomych, zanim nastąpi czwarty dzień... gdyż umrą od długiego noża... Już widzę, jak ich ciała szarpią psy... Pamiętaj o małym trójkącie na wierzchołku dużego... Strzeż się człowieka o głowie w kształcie siodła. Ten będzie szukał twojej śmierci... Przez krzyż, znak śmierci, widzę szczelinę w kości. Śmierć może odejść... Zbierz siły i odwagę!
Pijąc herbatę, długo siedzieliśmy jeszcze po wróżbiarskich praktykach dozorcy, lecz stary Mongoł patrzył na mnie z zabobonnym strachem.
Przypomniałem sobie stare dzieje, gdy, siedząc w więzieniu, jako przestępca polityczny, z takim właśnie nieokreślonym strachem spoglądałem w oczy skazanym na śmierć, bojąc się spotkać z ich wzrokiem. Lecz prędko otrząsnąłem się od tych wspomnień i wrażeń i zasnąłem bardzo spokojnie i mocno.
Do Wan-Kure pozostało jakieś 25 kilometrów. Tam przecież są Europejczycy, z którymi można rozmówić się po ludzku! Wobec niebezpieczeństw miałem już wyrobioną stanowczość, pomysłowość i sztukę przekonywania ludzi, w ostatecznym zaś razie Mauzer lub... cyjanek potasu.
Nazajutrz wyjechawszy z urtonu około 11-ej ujrzałem pałac Dajczyn-Wana, potem zabudowania klasztoru, świątynie chińskiej architektury i nieco na prawo osadę handlową, gdzie się mieścił sztab Kazagrandiego.
Nad wrotami powiewał sztandar brygady pułkownika. Wszedłem do długiej, niskiej szopy i oznajmiłem oficerowi dyżurnemu o swoim przyjeździe; wkrótce byłem otoczony zbiegającymi się ze wszystkich stron oficerami, którzy dobrze znali moje nazwisko jeszcze za rządów adm. Kołczaka.
Przyszedł pułkownik Kazagrandi, bardzo dobrze wychowany i wykształcony człowiek lat czterdziestu, znany w kołach wojskowych z powodu bohaterskiej obrony wyspy Moon w zatoce ryskiej podczas wojny z Niemcami.
Spotkał mię niemal radośnie i bardzo serdecznie, zaprowadził do przygotowanego już pokoju i dał mi możność wymycia się w dobrej łaźni rosyjskiej.
Złożyłem wizytę miejscowemu staroście, i tam właśnie nadbiegł pułk. Filipów, witając mię hałaśliwie i z radością demonstracyjną. Po nim zaraz wszedł wysoki oficer o rudej czuprynie, o zadziwiająco białej, nieruchomej twarzy i szeroko rozwartych, zimnych, niebieskich oczach, które zupełnie nie pasowały do jego dziecięcych ust. W oczach oficera była taka jakaś zawziętość, nienawiść i okrucieństwo, że wprost nie mogłem patrzeć na jego przystojną, dziwną twarz.
Załatwiwszy ze starostą jakiś interes, wyszedł on, nie zapoznawszy się z nami. Dowiedziałem się, że był to kapitan Wesełowskij, adjutant gen. Riezuchina, przyjaciel barona Ungerna i dowódcy odrębnej brygady, która już biła się na pograniczu zabajkalskiem z wojskami sowieckiemi. Riezuchin i Wesełowskij przybyli tu tego ranka dla widzenia się z baronem.
Na obiedzie byłem u Kazagrandiego, który wyjaśnił mi przyczynę zaproszenia mię do Wanu. Sprawa tak się przedstawiała. Baron z powodu wewnętrznej niezgody pośród oficerów w Uliasutaju, oraz zhańbienia rabunkiem honoru oficerskiego i pogwałcenia umowy mongolskochińskiej, rozkazał rozstrzelać wszystkich oficerów i saita. Przedtem jednak Kazagrandi chciał otrzymać informacje ode mnie, aby wyratować niewinnych.
Broniłem więc, jak mogłem, pułk. Michajłowa i saita Czułtun-Bejle, nie mogąc jednak i nie chcąc charakteryzować działalności grupy Poletiki i Filipowych, tembardziej, że sam Filipów był w Wanie i mógł udzielić wyjaśnień najbardziej przekonywających.
Dowiedziałem się teraz, iż przyczyną zapraszających listów Kazagrandiego był głównie rozkaz bar. Ungerna, który koniecznie chciał mię widzieć.
Dowiedziałem się też, iż Geja wraz z rodziną, t.j. z żoną, teściową i trojgiem dzieci wywieziono w dniu mego przybycia do Wanu również z rozkazu barona.
– Wywieziono ich do sztabu generała Riezuchina – mówił Kazagrandi – lecz nie dojadą...
– Dlaczego?
– Będą straceni w drodze... Taki rozkaz barona...
– Trzeba ich ratować! – zawołałem. – Przecież i pan, i ja zawdzięczamy dużo Gejowi!
– Tak! Tak! – odparł pułkownik. – Bardzo mi przykro, lecz nie wiem, co czynić... Niech pan spróbuje pomówić z Riezuchinem.
Dowiedziawszy się, gdzie mieszka generał Riezuchin, zacząłem się właśnie do niego wybierać, gdy nadszedł Filipów i z wielkim zapałem zaczął dzielić się z nami swemi spostrzeżeniami nad ćwiczeniami wojskowemi Mongołów, które odbywały się za klasztorem. Podczas opowiadania Filipowa drzwi się powoli uchyliły, i wszedł oficer małego wzrostu, szczupły, w starym kożuchu mongolskim i w kozackiej czapce z daszkiem. Prawą, zranioną rękę trzymał na temblaku. Kazagrandi powitał przybyłego z wielkim szacunkiem i z pewnem zakłopotaniem.
Był to generał Riezuchin, "pies łańcuchowy" krwawego barona. Nastąpiło zapoznanie się.
Generał bardzo zręcznie, aczkolwiek grzecznie i taktownie, wypytywał nas o dwa ostatnie lata naszego życia, żartując i dowcipkując w sposób miły i elegancki.
Gdy wyszedł, pośpieszyłem za nim, aby rozmówić się co do Geja. Riezuchin spokojnie i uważnie wysłuchał opowiadania o moich przejściach w Khathylu, gdzie taką wybitną rolę odgrywał Gej, i rzekł swym cichym głosem:
– Gej był ajentem bolszewików, udawał "białego" żeby lepiej prowadzić wywiad. Baron posiada świeżo pochwycone listy Geja, które nie pozostawiają ani cienia wątpliwości co do jego zdradzieckiej działalności.
Umilkł i po chwili dodał:
– Jesteśmy otoczeni wrogami. Lud rosyjski doszczętu zgnił i za cenę złota jest zdolny do wszelakiej zdrady i ohydy. Tak jest i z Gejem... Zresztą niewarto o nim wspominać, gdyż został już stracony wraz z całą rodziną. Dziś rano moi ludzie zarąbali ich wszystkich w pobliżu klasztoru...
Z przerażeniem podniosłem oczy na tego eleganckiego oficera o takim pieszczotliwym głosie i miękkich ruchach. W jego źrenicach zobaczyłem całą otchłań nienawiści i stanowczości i odrazu zrozumiałem i nadmiar szacunku ze strony Kazagrandiego, i paniczny strach, który się malował na twarzach salutujących mu oficerów i szeregowców.
Spełniła się więc w części przepowiednia starego Mongoła z urtonu, gdyż nie upłynęły cztery dni, a już cała grupa znajomych mi ludzi rozstała się z życiem. A teraz jeszcze, zgodnie z przepowiednią, pozostawało straszliwe uczucie stojącej poza mną śmierci... Skąd ona ma przyjść? Pomimo, że nie jestem zabobonny, myślałem jednak o wróżbie urtońskiego dozorcy, czytającego z opalonej w ogniu łopatki barana...
Tegoż wieczora otrzymaliśmy wiadomość, że za dwa dni baron ma przybyć do sztabu. W pośpiechu szalonym inż. Wojciechowicz, Polak, budował na rzece Orchon most dla oddziałów, które miały iść z Urgi do Wanu, i dla przejazdu samochodu barona.
Gdym oglądał ten most, zauważyłem, iż klasztor Wan-Kure ma formę trójkąta i położony jest na dużej wyspie trójkątnej, uformowanej przez rzekę Orchon i jej dopływ.
Znowu przypomniały mi się słowa wróżbiarza o dwóch trójkątach. A więc tu muszę zwalczyć śmierć?
Co prawda, wiedziałem już, że o nią tu nie jest trudno.
Nazajutrz do Wan-Kure wpadł olbrzymi "Fiat" barona Ungern von Sternberga, naczelnika odrębnej dywizji azjatyckiej, honorowego chana mongolskiego, głównodowodzącego, czyli "dziańdziunia" armji "Żywego Buddhy" i wybawiciela Mongolji.
"Śmierć stanie za tobą"...
"Straszliwy" generał, "szalony, krwawy baron" wpadł do Wanu nieoczekiwanie, oszukawszy wszystkie warty i ominąwszy patrole. Zatrzymał się w pałacu księcia Dajczen-Wana, złożył wizytę hutuhtu klasztoru i nagle zjawił się w sztabie, skąd posłał po Kazagrandiego.
Po krótkiej rozmowie z pułkownikiem, baron udał się do jurty Riezuchina, dokąd wezwał pułk. Filipowa i mnie. O tem wezwaniu dowiedziałem się od Kazagrandiego, który sam do mnie przyszedł. Chciałem natychmiast iść, lecz pułkownik zatrzymał mię dość długo, a później rzekł:
– No, z pomocą Bożą niech pan idzie!
Dziwne i zatrważające było to pożegnanie. Przełożyłem z kieszeni za mankiet kożucha flaszeczkę z cyjankiem potasu i, nabiwszy Mauzer, wyszedłem z domu.
Gdym wszedł na podwórze, gdzie stała jurta barona, zbliżył się do mnie kapitan Wesełowskij. Na jego olśniewająco białej twarzy ponuro świeciły zimne, nienawiścią pałające oczy. Miał za pasem szablę kozacką i rewolwer bez pochwy. Wszedł do jurty i zameldował mię.
– Proszę wejść! – rzekł, zjawiając się zpowrotem.
W chwili, gdym miał już dotknąć drzwi jurty, tuż koło progu spostrzegłem kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Coś złowrogiego było w tej niewielkiej czerwonej plamie gęstej, jakgdyby żywej jeszcze krwi...
Zapukałem do drzwi.
– Proszę! – rozległ się wysoki głos tenorowy. Wszedłem do półciemnej jurty. Na spotkanie moje rzucił się jakiś wysoki oficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy "chałat" mongolski, nerwowym ruchem uścisnął mi rękę i, nim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy, padł zpowrotem na niskie posłanie i głosem chrapliwym wykrztusił:
– Proszę mówić, kim pan jest?! Tylko prawdę! Mamy tu tylu prowokatorów i szpiegów...
Baron Ungern (bo był to właśnie ów "straszliwy" generał!) utkwił we mnie swe oczy. Teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Mała głowa na szerokich chudych barkach. Powichrzone, złotawe włosy. Cienkie, długie wąsy rude. Wynędzniała, sczerniała od wiatrów i mrozów chuda twarz, jaką można widzieć na bardzo starych obrazach świętych. Lecz wszystko to znikło, gdy spojrzałem na ogromne sklepienie czoła ze straszliwą blizną od cięcia szablą, z pod którego połyskiwały stalowe olbrzymie, okrągłe oczy jasne, które, jak dzikie zwierzęta z głębi jaskini, śledziły wyraz mej twarzy bacznie, bez zmrużenia powiek. Lewe oko z powodu przekrwienia było jeszcze straszniejsze od prawego.
Poczyniłem te spostrzeżenia w okamgnieniu i zrozumiałem, że mam przed sobą niebezpiecznego człowieka, zdolnego do odruchów natychmiastowych i bezpowrotnych. Niebezpieczeństwo było wyraźne, lecz i obelga, rzucona mi, była również ciężka.
– Proszę usiąść! – szepnął baron głosem syczącym, nie spuszczając ze mnie oczu i skubiąc wąsy.
– Generał pozwolił sobie na zniewagę względem mnie – zacząłem, czując, jak stopniowo wzmaga się we mnie szalony gniew. – Moje imię jest dostatecznie znane, ażeby uchronić mię od przymiotników, wymienionych przez pana. Może pan uczynić nade mną gwałt, jaki mu się podoba, ponieważ przemoc jest po pańskiej stronie, lecz nic nie potrafi mnie zmusić do rozmowy z panem.
Baron nagłym, drapieżnym ruchem spuścił nogi z posłania i, wsparłszy się na boku, zaczął mi się przyglądać jeszcze uważniej, lecz przestał skubać wąsy i miałem wrażenie, że zatamował oddech w piersi.
Zachowując zewnętrzny spokój i zimną krew, przyglądałem się postaci leżącego, oraz jurcie.
Dopiero wówczas spostrzegłem siedzącego w ciemnym kącie generała Riezuchina. Zamieniliśmy ukłony w milczeniu.
Po chwili znowu spojrzałem na barona. Siedział, spuściwszy głowę na piersi i zamknąwszy oczy; widocznie myślał nad czemś. Chwilami mocno tarł ręką czoło i coś szeptał.
Raptem podniósł się i rzekł, patrząc gdzieś powyżej mojej głowy:
– Odejdź! Już nie trzeba...
Szybko się obejrzałem. Z tyłu poza mną stał Wesełowskij z szablą w ręku, wpatrzony swemi zimnemi oczyma w barona, jak w tęczę.
Kapitan spuścił szablę i wyślizgnął się z jurty.
– Śmierć z ręki białego człowieka o rudych włosach stała za mną... – pomyślałem. – Lecz czy odeszła naprawdę?
Baron rozmyślał jeszcze długą chwilę, a później, wyciągnąwszy ku mnie rękę, zaczął szybko mówić, plącząc się w słowach i nie kończąc zdań:
– Proszę mi wybaczyć... Pan powinien zrozumieć... Tylu zdrajców... Uczciwych ludzi prawie już nie pozostało... Nikomu nie można ufać... Wszystkie nazwiska przybrane... fałszywe... Dokumenty łżą. Łżą oczy i języki... Wszystko splugawione, zepsute przez Bolszewizm...