farolwebad1

A+ A A-

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Konno przez Azję Centralną) (27)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Od czasu do czasu mieszkańcy przestworów podziemnych wypychają ten gorejący kamień na powierzchnię ziemi, a wtenczas zapala on wodę jeziora i znowu pogrąża się w ziemię. Nie zwiedzałem tego jeziora, lecz jeden z kolonistów rosyjskich opowiadał mi, że na jego powierzchni pływa warstwa nafty, zapalająca się od ogniska pastuchów lub od pioruna.

Bądź co bądź trudno zrozumieć powody, które pociągały do tego kraju wielkich władców mongolskich, pełniących na Wschodzie swoje historyczne przeznaczenie i pozostawiających po sobie znikające teraz grody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnym przez ubóstwiający ich naród. Szczególne wrażenie pozostawiają ruiny Karakorumu, gdzie żył niegdyś i układał szerokie plany wspaniały i mądry Kubłaj Chan, zalawszy Zachód krwią, a Wschód promienną sławą.

Wojowniczy gegeni Pandita długo modlił się na ruinach, pośród których błąkały się cienie dawno zmarłych władców świata, a dusza jego zrywała się do wielkich czynów i sławy Dżengiza i Tamerlana Chromego.

W powrotnej drodze, niedaleko od Dzain-Szabi, zaproszono nas do koczowiska bogatego Mongoła, który właśnie postawił już był książęce jurty koloru szafirowego, upiększone dywanami i tkaninami jedwabnemi. Gegeni przyjął zaproszenie. Wkrótce siedzieliśmy bardzo wygodnie na miękkich poduszkach, i Pandita błogosławił Mongołów, kładąc im na głowy ręce i przyjmując od nich tradycyjne "chatyki".

Po tej ceremonji podano nam w olbrzymiej misie całego barana ugotowanego, co czyni się tylko dla najbardziej szanownych gości. Gegeni swoim nożem odkrajał tylne nogi: jedną wziął sobie, drugą podał mnie. Potem odciął kawał mięsa i ofiarował go najmłodszemu dziecku w jurcie. Było to sygnałem do ogólnego jedzenia. W mgnieniu oka baran znikł, pocięty nożami na drobne kawałki.

Po chwili w milczeniu rozlegało się mlaskanie warg, głośne żucie, zgrzyt zębów, trzask rozgryzanych kości i wysysanie z nich szpiku. Gdy gegeni skończył jeść swoją olbrzymią porcję, gospodarz wyjął z ogniska kawałek skóry baraniej z wełną i podał ją "bogu", trzymając obydwiema rękami.

Pandita dobył znów noża, zeskrobał węgiel, popiół i włosy, poczem zaczął odcinać cienkie plasterki tłuszczu i z apetytem spożywać. Jest to najwytworniejszy i rzeczywiście bardzo dobry przysmak mongolski, tak zwany "suity", t.j. ostra, mocno otłuszczona wypukłość na piersi barana, tuż pod szyją. Ten rodzaj narośli ścinają wraz ze skórą i wełną i pieką w gorącym popiele ogniska.

"Sułty" ofiarowuje gospodarz najbardziej poważanemu gościowi, który niema prawa dzielić się tym przysmakiem, gdyż inaczej obraża ofiarodawcę i gwałci tradycję.

Po obiedzie Mongoł zaproponował nam wyjazd na polowanie na "argali", czyli barany skalne, których duże stado pasło się na kamienistem płaskowzgórzu o parę kilometrów od jurt. Podano nam świetne wierzchowce z bogato ozdobionemi kulbakami i uzdami, przyczem koń "boga" Gegeni miał rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkami czerwonej i żółtej tkaniny; była to oznaka godności księcia i wyższego dostojnika lamaickiego.

Tłum konnych Mongołów pędził za nami

Gdy zsiedliśmy z koni, postawiono nas za odłamami skał o 300 kroków jeden od drugiego. Mongołowie, rozdzieliwszy się na dwie partje, zaczęli otaczać górę, wznosząc się coraz wyżej, i wkrótce znikli nam z oczu.

Stałem nieruchomo za skałą. Czekałem dość długo, gdy naraz daleko pośród kamieni i skał coś mignęło i znikło. Za chwilę ujrzałem zdaleka, mknącego olbrzymiemi susami, wspaniałego "argali", za którym pędziło, prawie płaszcząc się po ziemi, całe stado, składające się z 20-25 sztuk.

Zakląłem ze złości, gdyż byłem przekonany, że stado przerwało się przez Mongołów, których nie było wpobliżu, aby zmienić kierunek ucieczki argali.

Lecz się omyliłem. Z poza skał nagle wynurzył się jeździec i machnął kilka razy rękami. Stado, zakręciwszy młynka na miejscu, odrazu zmieniło kierunek i pomknęło ku mnie; tylko stary baran się nie uląkł i dał drapaka tuż obok nieuzbrojonego Mongoła. Wypaliłem, i dwa barany padły ranne śmiertelnie. Pandita zastrzelił jednego argali i niespodziewanie przebiegającą antylopę piżmową (gazella mosca Gabarga). Rogi jednego z argali, zabitych przeze mnie, ważyły przeszło 30 funtów, chociaż był to młody jeszcze okaz. W tej miejscowości wszędzie się spotyka większe lub mniejsze stadka argali, które wcale się nie obawiają ludzi, nigdy nie słysząc wystrzałów i nie znając pogoni.

Nazajutrz po powrocie do Dzain-Szabi z wycieczki z Pandita wyruszyłem w wygodnej bryczce wraz ze starym kolonistą, jadącym ze mną w roli tłumacza, do Wan-Kure. Do dyszla bryczki był przywiązany rzemieniami drąg poprzeczny. Mongołowie podnosili dyszel wraz z drągiem do góry, i pod drąg wjeżdżało czterech jeźdźców-ułaczenów, którzy kładli go sobie na kolana i odrazu ruszali galopem. Ztyłu za bryczką jechało jeszcze czterech ułaczenów dla zastąpienia pierwszych, wiodąc za sobą konie zapasowe.

Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożegnać się z gegeni, który ofiarował mi duży chatyk i zasypał mię podziękowaniami za lekarstwo, które mu podarowałem.

– Co za wspaniałe lekarstwo! – wołał w zachwycie. – Czułem się po podróży zmęczony i rozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa, odrazu wyzdrowiałem. Dziękuję, dziękuję!

Biedaczysko "bóg" przełknął "osmium-iryd", który oczywiście nie mógł mu zaszkodzić, ponieważ zaś po przyjęciu tego środka poczuł się lepiej (według swego mniemania), zwracam więc uwagę lekarzy na ten zadziwiający wynalazek; dodam tylko jeszcze, że nie jestem pewien, czy Pandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.

 

Zwiastun śmierci

Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, zobaczyliśmy z góry długi wąż jeźdźców, przejeżdżających przez błotnistą równinę. Był to jakiś znaczny oddział, liczący około 300 ludzi. Po upływie pół godziny moja bryczka zrównała się z czołem oddziału na brzegu grząskiego i głębokiego potoku.

Był to oddział, złożony z Mongołów, Burjatów i Tybetańczyków, uzbrojonych w karabiny rosyjskie. Na czele jechało dwóch jeźdźców. Jeden z nich w czarnej "burce" kaukaskiej, w olbrzymiej barankowej czapie i z czerwonym "baszłykiem", rozwiewającym się na plecach na kształt skrzydeł drapieżnego ptaka, ruszył ku mnie, zagrodził mi drogę i głosem głuchym rzucił szereg pytań:

– Kto? Skąd? Dokąd?

Odpowiedziałem również lakonicznie.

Wtedy jeździec podjechał jeszcze bliżej i rzekł:

– Oddział nasz kieruje się na zachód, dokąd został wysłany przez barona Ungern von Sternberga pod dowództwem rotmistrza Wandałowa, ja zaś towarzyszę mu, jako sędzia wojenny. Jestem kapitan Bezrodnow.

Przy tych słowach nagle roześmiał się głośno. Jego zuchwała, zwierzęca twarz wydała mi się dziwnie wstrętna. Ukłoniwszy się, wymówiłem swoje nazwisko i kazałem ruszać.

– Przepraszam! – zawołał kapitan i znowu zagrodził ułaczenom drogę. – Nie mogę puścić pana dalej. Mam z panem bardzo dużo do pomówienia w ważnej sprawie. Jestem zmuszony zawrócić pana do Dzain-Szabi.

Protestowałem, pokazując pismo pułk. Kazagrandi, lecz oficer przerwał mi zimnym głosem.

– Pisać listy to rzecz Kazagrandiego, a zmusić pana do powrotu do Dzaina jest moją sprawą.
Proszę teraz oddać mi broń!

Uczynić tego nie chciałem nawet w razie, gdyby mi groziło niebezpieczeństwo.

– Niech pan mi powie szczerze – rzekłem z oburzeniem – czy to jest oddział, walczący z bolszewikami, czy, co jest pewniejsze – czerwona banda?

– Upewniam pana – rzekł, podjeżdżając, drugi oficer, Burjat Wandałow – że jest to oddział z dywizji generała barona Ungerna. Już blisko trzy lata walczymy z sowietami.

– Tembardziej więc nie mogę oddać panom broni – spokojnie ciągnąłem dalej – gdyż przewiozłem ją przez kordony bolszewickie, walczyłem nią, a teraz mam być rozbrojony przez takich samych, jak ja, wrogów bolszewizmu? Nie mogę pogodzić się z tą myślą, panowie!

Oficerowie spoglądali na siebie ze zdumieniem i zakłopotaniem.

Zrozumiałem, że mój protest nie pomoże i, skorzystawszy z ich chwilowego zmieszania, cisnąłem nagle mój karabin i rewolwer do potoku.

Bezrodnow aż zzieleniał ze złości.

– Oswobodziłem siebie i was od hańby – rzekłem.

Bezrodnow gwałtownie zawrócił konia i odjechał. Cały oddział zaczął posuwać się za nim, i tylko dwóch ostatnich jeźdźców stanęło za moją bryczką i kazali ułaczenom ruszać za oddziałem. A więc byłem aresztowany!... Jeden z konwojujących mię ludzi był Rosjaninem. Pamiętam to bydlę.

Nazywał się Bogdanów, a był, jak mówił, studentem politechniki piotrogrodzkiej. Dowiedziałem się od niego, że oddział kieruje się do Uliasutaju dla "zaprowadzenia tam ładu", i w tym celu Bezrodnow ma w kieszeni kilkanaście wyroków śmierci, już podpisanych przez "krwawego" barona. Bogdanów, mówiąc to, śmiał się głośno, bezczelnie patrząc mi w oczy.

Rozmowa ta przekonała mię, że wyrok śmierci zapadł też i na mnie za ratowanie Uliasutaju od dzikiego pogromu i za uczestniczenie w konferencji chińsko-mongolskiej, która zapobiegła wojnie pomiędzy Chińczykami i Mongołami na Zachodzie.

– Bardzo głupio się stało! – myślałem, wlokąc się za oddziałem. – Warto było bić się z czerwonemi oddziałami, przedzierać o mrozie i głodzie przez Urianchaj i Mongolję, omal nie zginąć w Tybecie, aby teraz oto tu zginąć od kuli Mongoła z oddziału Bezrodnowa gdzieś pod Dzainem! Dla takiej frajdy nie trzeba było iść tak daleko! W pierwszej lepszej "czece" na Syberji miałbym możność dawniej pożegnać się z życiem.

Wiedziałem, że Bezrodnowowi nie uda się rozstrzelać mię, gdyż miałem przy sobie znaczną ilość cyjanku potasu, pożytecznego środka w przygodach tego rodzaju.

Gdy, wlokąc się ogromnie powolnie, przeszliśmy ostatni przed Dzainem łańcuch niewysokich wzgórz spostrzegłem w dolinie, gdzie stał klasztor, oddział, który już stawiał namioty, rozkulbaczał konie i pętał im nogi, aby puścić na paszę.

Bezrodnow jednak zatrzymał się w domu jednego kolonistów i natychmiast zawezwał mię do siebie.

Kapitan przyjął mię nadspodziewanie grzecznie i nalał mi duży kieliszek wódki, gdyż siedział właśnie przy obiedzie.

Podziękowałem, lecz nie chciałem pić.

– Gniewa się pan? – uśmiechnął się kapitan.

– W stosunku do gwałtu, uczynionego nade mną, słabo powiedziane! – odparłem: – Jestem oburzony i będę szukał zadośćuczynienia.

– To pańskie prawo! – poważnie rzekł kapitan.

– A-a! – pomyślałem. – Przysługują mi jeszcze jakieś prawa, więc śmierć nie teraz mi jeszcze sądzona.

Zaspokoiwszy głód, Bezrodnow przeprosił mię, że jadł w mojej obecności, i zaprosił do przyległego pokoju.

– Niech pan wybaczy, że musiałem go zatrzymać i zmusić do powrotu – zaczął – lecz pan raczy zrozumieć, iż, mając rozkaz barona Ungerna, "zlikwidowania" Uliasutaju, chciałem słyszeć od tak czynnego uczestnika wypadków o ich przebiegu, aby sprawiedliwości mniej lub więcej stało się zadość.

Nie wchodząc w ocenę poszczególnych jednostek, skreśliłem w przybliżeniu obraz życia i przebieg zdarzeń, które wstrząsnęły nieszczęśliwem miastem.

Z uwag Bezrodnowa zrozumiałem, komu w Uliasutaju grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, i byłem zdumiony bogactwem szczegółów, które posiadał kapitan, a także dobremi informacjami, dotyczącemi grupy Poletiki i pułkowników Pilipowych, co zupełnie potwierdziło moje co do nich podejrzenia.

Gdy skończyliśmy rozmowę, Bezrodnow wstał i, wyciągając do mnie dłoń, rzekł:

– Bardzo mi się podoba duma pańska, gdy nam pan odmówił oddania broni. Zechciej pan przyjąć ode mnie ten upominek i jeszcze raz wybaczyć zwłokę w jego podróży.

Mówiąc to, wyciągnął ku mnie doskonały pistolet Mauzera, ze srebrną rękojeścią i, grzecznie uśmiechając się, oznajmił mi, że bryczka i świeże konie czekają na mnie.

W kilka minut później jechałem już z Dzaina, mając w kieszeni przepustkę kapitana na wypadek spotkania się z jego patrolami, które miały rozkaz zatrzymania wszystkich jadących i odstawienia ich do sztabu oddziału.

 

Jazda "urgą"

Znowu jechaliśmy okolicami znanemi. Przebyliśmy górę, skąd dojrzałem oddział Wandałowa, potok, do którego wrzuciłem swoją broń, i równinę, gdzie, wlokąc się pod eskortą Bogdanowa, miałem dużo ciężkich i przykrych myśli.

Na pierwszym urtonie (stacja, gdzie się zmienia konie) czekała na mnie niemiła niespodzianka.

Nie znaleźliśmy tu wcale koni, gdyż zabrał je z sobą oddział Wandałowa. W jurcie był tylko dozorca z dwoma synami. Gdy pokazałem mu swoją "dzarę" (urzędowy dokument mongolski, nadający prawo korzystania z koni pocztowych), dozorca ożywił się i oznajmił, że na mocy dokumentu posiadam prawo jazdy "urgą", i że konie dla mnie będą wkrótce.

Wskoczył na okulbaczonego wierzchowca-byka, skinął na dwóch moich ułaczenów i, wziąwszy długi, cienki drążek z pętlą, czyli "urgą", na końcu, i kilka uzd, ruszył w step dobrym kłusem.

Bryczka jechała za nim.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.