Odjeżdżając, ofiarował mi chatyk. Ja zaś zacząłem przetrząsać swoje torby, aby znaleźć jakiś upominek dla wojowniczego "boga". Nareszcie znalazłem coś godnego Pandity. Była to szklana rurka z kryształami dość rzadkiego minerału, "osmium-iridium".
– Jest to najtrwalszy i najtwardszy metal – rzekłem, podając mu rurkę – niech więc będzie symbolem twojej siły, Pandito!
Gegeni, dziękując serdecznie, zaprosił mię do siebie. Odwiedziłem go po paru dniach. W domu gegeni wszystko było na wzór europejski: elektryczne światło i opał, dzwonki i telefon, gdyż posiadał sprowadzoną przed kilku laty dynamo-maszynę. Mieszkanie łączyło się telefonicznie z osadą przyjaciela Pandity, Rosjanina, który w celach wyzysku nauczył go pić wódkę i grać w karty.
Gegeni częstował mię winem i słodyczami, oraz zapoznał z dwoma bardzo ciekawymi ludźmi. Jeden z nich był to niemłody już Tybetańczyk, lekarz, o twarzy prawie brunatnej, zeszpeconej przez ospę, o skośnych oczach i wielkim, ciężkim nosie. Lekarz starał się nie patrzeć mi w oczy, lecz chwilami rzucał na mnie spojrzenia bystre i badawcze, któremi jakgdyby mię macał. Był to specjalny lekarz, "wyświęcony" w Tybecie. Jego zadaniem było leczyć chorych gegeni, oraz... truć ich, gdy zaczynali prowadzić politykę, niezgodną z poglądami "Żywego Buddhy" z Urgi, lub Dalaj-Lamy z Lhassy.
Mam przekonanie wewnętrzne, iż obecnie biedny gegeni Pandita znalazł już ostatni przytułek ziemski w jakiem białem "obo" na szczycie odosobnionej góry na wieki uleczony tajemniczemi ziołami swego nadwornego lekarza; wojowniczość bowiem Pandity nie podobała się lamom, którzy ciągle zasyłali modły o uleczenie swego "żywego boga" z "choroby czerwonego ducha przelewa krwi".
Pandita dość często się upijał i grał w karty. Pewnego razu na wizycie u kolonisty rosyjskiego, ubrany w bardzo elegancki garnitur europejski, spił się okrutnie. Biesiada trwała dopóźna, ale nad rankiem przybiegli lamowie, szukając swego "boga", którego właśnie powinni byli wnieść do świątyni i usadowić na tronie przed bogobojnym tłumem modlących się. Nie odrazu go znaleziono; po długich poszukiwaniach ujrzano go za zielonym stolikiem.
Pozostawało mało czasu i Pandita, wcale niezmieszany, natychmiast włożył na swój żakiet europejski i na eleganckie spodnie długi, szeroki, karmazynowy płaszcz gegeni, wdział na głowę świętą czapkę przeistoczonych bogów, rozkazawszy osłupiałym lamom, by go usadowili w rytualnej lektyce i zanieśli do świątyni. Taki tryb życia młodego "boga" przerażał lamów, i z tego powodu tybetański lekarz-truciciel w każdej chwili mógł przystąpić do ostatniej operacji nad lekkomyślnym gegeni, ułatwiając mu prędkie przejście do Nirwany.
Oprócz lekarza tybetańskiego poznałem w domu Pandity jeszcze chłopaka 13-letniego.
Dziecięcy wiek, czerwone ubranie, krótkowłosa głowa dawały mi powód do myślenia, że widzę przed sobą usługującego "bogu" małego kleryka-"bandi". Lecz wkrótce pokazało się, że chłopak ten był pierwszym "chubiłganem", też przeistoczonem bóstwem, jasnowidzącym i następcą Pandity na świętym tronie boga Dzain-Szabi. Prawdopodobnie obecnie figuruje on w roli "boga" podczas ceremonij religijnych w klasztorze, gdzie gegeni Pandita tak nieopatrznie przerażał i ubliżał potężnej kaście lamów. Chubiłgan był chłopcem bardzo zepsutym, gdyż pił wódkę, namiętnie grał w karty i stale urządzał bardzo zabawne, obrażające żarciki z poważnymi "kanpo" i z "gelongami" w czerwonych i żółtych szatach powłóczystych.
Tegoż dnia poznałem drugiego chubiłgana, faktycznego kierownika życia duchowego, polityki i majętności Dzain-Szabi, korzystającego z praw udzielnego księstwa, podlegającego nie miejscowemu chanowi Sain-Noin, lecz wyłącznie "Żywemu Buddzie" w Urdze.
Drugi chubiłgan Gudżi-Lama-Battur-Sur, niespełna lat 35-ciu, był człowiekiem poważnym, uczonym i wykształconym. Znał on język rosyjski i, chociaż nie władał nim płynnie, jednak
czytywał bardzo dużo, szczególnie z dziedziny geografji i historji. W specjalny zachwyt wprawiały go genjusz twórczy i inicjatywa Amerykanów. Z tego powodu mówił do mnie:
– Gdy pan będzie w Ameryce, niech pan poprosi, aby ten wielki naród wysłał swoich najlepszych ludzi do Mongolji dla wyprowadzenia naszego kraju z ciemnoty. Chińczycy i Rosjanie chcą nas zgubić. Amerykanie mogą nas jeszcze ocalić!
Zaprzyjaźniliśmy się z Battur-Surem na terenie nauki. Opowiadałem mu dużo o geologji Mongolji i o możliwej konjunkturze ekonomicznej, gdy wszyscy będą się ubiegali o koncesje w tym bogatym kraju, a później pokazałem mu kilka doświadczeń chemicznych, posiłkując się lekarstwami ze swojej apteczki. Gdy zobaczył tworzenie się zabarwionych płynów przy połączeniu bezbarwnych, zjawienie się ognia w płynie, wybuchy niewinnych na pozór proszków, wtedy w dużych, poważnych i bystrych oczach chubiłgana zamigotały ognie namiętne. Mimo woli pomyślałem, że Battur-Sur marzy zapewne o możliwości skorzystania z tej efektownej wiedzy dla celów religijnych, pomnażając ilość cudów, któremi lamowie trzymają w karbach pracujący dla nich cichy, bogobojny lud mongolski.
Gdy byłem już zupełnie zdrów, Pandita zaproponował, aby z nim odbyć podróż do Erdeni-Dzu.
Chętnie przystałem na tę propozycję, bardzo dla mnie przyjemną i interesującą. Rano zajechał lekki powóz, którym podróżowaliśmy całe pięć dni.
Zwiedziliśmy Erdeni-Dzu, Koszo-Cajdam i Khara-Bałgasun. Wszędzie spotykałem ruiny miast, wybudowanych przez Dżengiza i jego potomków, chanów Mongolji i imperatorów (bogdo-chanów) Chin, Ugedeja i Kubłaja w XIII wieku. Obecnie pozostały tylko resztki baszt i murów, kilka grobowców i kurhanów, oraz znaczne ilości ksiąg i rękopisów z legendami i opisami historycznych i cudownych wypadków.
Gdy mnisi oprowadzali nas, słyszałem takie opowiadania:
– Tu, pod tym kurhanem pogrzebano młodszego syna chana Ujuka. Syn wielkiego władcy był przekupiony przez Chińczyków i spiskował przeciwko swemu ojcu, za co został otruty przez siostrę, która stała na straży sławy i potęgi starzejącego się imperatora i chana. A to jest grób Tiniły, ukochanej żony walecznego chana Mangu. Piękna "gwiazda czystego nieba" opuściła wspaniałą stolicę Chin dla cichego Khara-Bałgasuna, gdzie pokochała odważnego pastucha Damczarena, który na swym sławnym koniu "Torochu" doganiał wiatr i gołemi rękami chwytał dzikie konie i jaki. Zrozpaczony małżonek wpadł jak burza do Bałgasuna i zadusił niewierną żonę, jednak później pogrzebał ją z honorami cesarskiemi i często zjeżdżał do tego odosobnionego grodu, aby się modlić na mogile Tiniły i płakać nad jej losem i swoją miłością zniesławioną.
– Co się stało z Damczarenem? – pytałem.
– Jak głosi podanie, przystał on do rozbójników-Czaharów, stał się ich wodzem i przez długie lata niepokoił zachodnie kresy imperjum chińskiego. Podanie nic o tem nie mówi, gdzie i w jaki sposób zakończył życie... – odpowiedział mi stary lama, sekretarz Pandity, człowiek, noszący w pamięci i w sercu cały zasób legend mongolskich.
Ten sam lama-sekretarz, w chwili, gdy gegeni odbywał jakąś naradę z mnichami Erdeni-Dzu, wyszedł ze mną w step i, zaprowadziwszy mię na szczyt samotnie stojącej góry, pokazał tkwiący w ziemi duży kamień biały, na którym czas pozostawił tylko resztki jakichś znaków, wyrytych ręką ludzką.
– Pan, jako "Porando" (chińska nazwa Polaków; zepsute ang. słowo – Poland), zainteresuje się zapewne moją opowieścią. Stoimy na górze zwanej "Miłością Chana". Pod tym kamieniem leżą szczątki jedynej żony surowego chana Gundżura, który przez całe swe życie nie znał kobiety, pędząc życie mnicha-rycerza. Pod jego stopami występowała na ziemi krew, od jego pałającego wzroku wybuchały pożogi w wielkich miastach, od jego głosu groźnego wypadała broń z rąk wrogów, jak od "strzały bogów" (pioruna). Gundżur, będąc jedynym spadkobiercą spuścizny dżengizowej, brał udział w bojach z Polakami i z Węgrami i stamtąd przysłał tu, do Erdeni-Dzu, wraz z tłumem jeńców młodą i piękną brankę z ziemi polskiej. Powróciwszy z wyprawy, pojął ją za żonę, i miłość ich była, jak step, bezgraniczna i jak wicher potężna; Na imię jej było "Eleer-Bałasyr", co znaczy "żona-obrączka".
Miłość i łaska spływały z pałacu chana, zamienionego w świątynię szczęścia. Lecz Eleer-Bałasyr umarła po kilku latach, a zrozpaczony chan na rękach zaniósł ją aż tu i, spełniając jej wolę, pochował ją, postawiwszy na grobie biały kamień z dalekiej ziemi Bytów, gdzie istnieje wejście do królestwa "Wielkiego Nieznanego". Po śmierci chana Gundżura syn jego pochował ojca obok grobu Eleer-Bałasyr, lecz w kilka lat później powstańcy chińscy wykopali kości groźnego władcy i rozproszyli je po stepie...
Długo stałem przed białym grobowcem "żony-obrączki". Myśli rzewne i smętne tłoczyły mi się do głowy. Jakie imię nosiła ta branka polska, która znikła z ziemi ojców bez śladu poto, aby stać się małżonką władcy Azji, "Eleer-Bałasyr", źródłem miłości, łaski i szczęścia, słońcem i osłodą surowego życia mnicha-rycerza, który był dla Europy "mieczem bożym"? Czy nie jej pomocy zawdzięczają ocalenie i powrót do ziemi ojczystej ci jeńcy polscy, którzy przybywali czasami aż z "ziemi pesińskiej" (Chin) i ze spadków Pamiru?
Jakże musiała być piękna i jaką siłą miłości i czaru władała? Jakże mądra była, skoro ujarzmiła wojownika, który płomieniem oczu rozniecał pożogę w miastach wrogów!
Spoczywaj na szczycie góry, o ty, piękna "Miłości Chana", mądra branko z ziemi polskiej, i świeć wzorem miłości i szczęścia ludziom, którzy zapomnieli już o legendach, opiewających pełne rzewnego czaru Eleer-Bałasyr – "żony-obrączki"...
Gdy zeszliśmy nadół i zbliżyliśmy się do starych ruin, lama opowiedział mi, że mnisi stale szperają wśród zwalisk i grzebią w piaskach Gobi, zasypujących coraz bardziej Karakorum i Erdeni-Dzu; nieraz znajdują oni zwoje pergaminów, tabliczki i cegły z napisami, stosy zmurszałych ksiąg, ukrytych w lochach podziemnych starego i niegdyś potężnego grodu. Niedawno wykryto skład starożytnych strzelb chińskich i innej broni, dwa złote pierścienie i jakieś odłamki różowego, jak skóra kobiety, agatu, zawierającego w sobie tajemnicze skamieniałe krzaczki mchu.
Zadawałem sobie pytanie, dlaczego potężni władcy połowy świata dążyli do tego odludzia, gdzie nic nie opiewało ich sławy wojowników i zaborców, i gdzie straszliwa pustynia Gobi szybko zacierała wszelkie ślady wysiłków człowieka, chociażby imię jego zgrozą przejmowało serca ludów?
Przecież nie dla tych smętnych dolin i gór z nikłemi lasami brzóz i modrzewi, nie dla piasków Gobi, dla wysychających jezior i nagich skał?
Zdawało mi się, że znalazłem odpowiedź....
Potężni chanowie, pamiętając o widzeniu Dżengiz-chana, szukali tu nowych objawień i cudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ubóstwieniem, niewolniczą pokorą, lub naprzemian zdradą i nienawiścią. Gdzież mieli szukać spotkania się z bogami, z dobrem i złemi duchami?
Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywają, a siedliskiem ich właśnie cała okolica Erdoni i Dzaina.
– Na taki szczyt zdoła wejść tylko ten, kto jest zrodzony z potomków Dżengiza – powiedział mi w pewnej chwili Pandita, wskazując ręką górę, porosłą bujną trawą i gęstemi krzakami. – Już w połowie góry brak tchu, i każdy śmiałek, który odważy się iść dalej, umiera. Przed paru laty Mongołowie otoczyli gromadę wilków, które, przedarłszy się, pomknęły na schyłek tej góry i wszystkie padły, nie dobiegłszy szczytu. Tam, na tej górze leżą kości orłów i sępów, argali i lekkich, jak podmuch wiatru, antylop-kabarg. Przebywa tam zły demon, czytający księgę losów ludzkości.
– Mam już odpowiedź! – pomyślałem. Widziałem na Zachodnim Kaukazie, pomiędzy Suchum-Kale i Tuapse, górę, gdzie ginęły wilki, orły i sarny, a i człowiek zginąłby też niezawodnie, gdyby nie siedział na koniu. Na zboczach góry wydobywają się z ziemi suche źródła gazu węglowego, zabijające żywe stworzenia. Gaz węglowy trzyma się grubą warstwą nad ziemią, lecz jeździec, na szczęście, ma głowę ponad tą atmosferą, tającą w sobie śmierć.
Niezawodnie tu, na tej górze, w przybytku złego demona, mamy to samo zjawisko. Lecz jakże dobrze zrozumiałem religijny strach Mongołów i groźny urok tego miejsca dla olbrzymich potomków Dżengiz-Chana! Głowy ich są zawsze ponad trującą warstwą gazu, i na swych dużych, pięknych wierzchowcach mogą oni z łatwością dotrzeć do szczytów góry tajemniczej!
Nawet geologicznie daje się potwierdzić to mniemanie. Do Erdeni zbliża się południowozachodni koniec obwodu, obfitego w węgiel. Węgiel zaś jest właśnie źródłem gazów: kwasu węglowego i metanu.
Zły demon doskonale korzystał z tego naturalnego laboratorjum chemicznego, dopomagając planom politycznym sławnych Dżengizydów.
O kilkanaście kilometrów na zachód od Karakorumu na obszarach, należących do księcia Dobczin-Dżamco, leży małe jeziorko, które czasami pali się czerwonym, dymiącym płomieniem, strasząc Mongołów i tabuny końskie.
Jezioro, naturalnie, jest owiane legendą. Niegdyś spadł tu z nieba palący się kamień i głęboko wbił się w pierś stepu.