To był wielki światowy biznes. Na brzegu rzeki ludzie nocowali w oczekiwaniu na statki morskie z kuframi pełnymi złotych monet i funtów szterlingów.
Rzeka jest tak głęboka przy Iquitos, mimo że to jest 3 tys. km od ujścia Amazonki do Atlantyku, że wtedy docierały tam statki morskie. I ludzie czekali z kuframi złotych monet na towary ze statków, które tam przypływały. A baronowie kauczuku w Iquitos wystawiali sobie w mieście wspaniałe pałace.
Jeden z nich ściągnął nawet operę do miasta. Miał marzenie o operze i tę operę ściągnął. Miał taką fantazję. Bogate miasto przyciągało jak magnes ludzi z Europy. W czasie tej złotej epoki kauczukowej przyjechało tu bardzo dużo Europejczyków; Niemców, Francuzów, Anglików i Żydów. Przyjezdni, jak to często bywa, poznawali lokalne kobiety, a kobiety były ciekawe mężczyzn ze świata. I tak powstała mieszanka ras. Iquitańczycy są z reguły ciemnoocy i ciemnowłosi, o śniadej i aksamitnej skórze.
"I z tej mieszanki powstało coś pięknego. Jak to często bywa przy mieszance genów, powstaje coś więcej niż ich suma. W Iquitos zobaczyłem ludzi niesamowicie inteligentnych i uzdolnionych. To był efekt tej mieszanki genetycznej. Bo jednolitość powoduje degenerację. Tam poznałem wspaniałych ludzi. Każdy był niepowtarzalnym indywidualistą. Sól ziemi peruwiańskiej. Ludzie żyją tam w trudnych warunkach, ale każdy jest sobą. Wspaniali ludzie. Śmiali, odważni, z charakterem. I wielkimi zdolnościami. W poszczególnych dziedzinach. Były wystawy malarskie. Normalnie nie chodzę na takie wystawy, ale tam chodziłem. Podziwiałem tę sztukę. Samorodną. Niektóre obrazy były wspaniałe. Poza tym muzyka. Była kawiarnia, która promowała muzykę i muzyków. I często mieli kawiarniane koncerty. Było to niedaleko mojego biura. Często tam chodziłem. Można było wypić piwo, wypić kawę. I po prostu posłuchać bardzo dobrej muzyki. Muzyki wspaniałych artystów."
Boom kauczukowy i kauczukowe bogactwo skończyło się, gdy po pewnym czasie Anglicy wykradli sadzonki drzew kauczukowych i przewieźli je do Indonezji. I tam pozakładali plantacje kauczuku. A potem Niemcy wynaleźli kauczuk syntetyczny. I miasto nagle zrobiło się biedne.
"Kiedy przyjechałem do Iquitos na początku roku 1982, myślałem, że miasto jest biedne. A okazało się być niesamowicie bogate. Ludzie mieli dużo pieniędzy. Ja myślałem, że to z ropy naftowej. Tam jest duże wydobycie ropy naftowej w amazońskiej dżungli. Za górami andyjskimi są duże instalacje Occidental Petroleum, firmy amerykańskiej. Jest tam rurociąg, który jest chroniony przez wojsko. Przez Andy idzie ten ropociąg do Atlantyku. To są rezerwy strategiczne dla Stanów Zjednoczonych. Cicho jest o tym, ale ta ropa jest tam na wszelki wypadek. I jest jej dużo. Dlatego Ekwador zawsze chciał robić wojnę, żeby ten teren odebrać. Tak, że to jest właściwie strefa wojenna. Jest chroniona przez wojsko, i to silnie."
Najpierw po przyjeździe do Iquitos Tymiński zbudował w miejscowej stoczni transportowy statek rzeczny. Zbiornikowiec. Silnik typu Caterpillar sprowadził z Chicago. Biznesplan był taki, żeby rozwozić paliwo tym statkiem na długości tysiąca sześciuset kilometrów do zbiorników, do trzech zbudowanych baz na Amazonce. Firmę szybko ustawił, a statek już bez niego jeździł po rzece i rozwoził paliwo, które sprzedawano potem w bazach.
Ale po półtora roku zamknął ten interes, gdyż rozkradano mu na potęgę benzynę. Ale już wcześniej Tymińskiemu zaczęło się nudzić. Zwłaszcza bez telewizji. W Iquitos był tylko jeden kanał czarno-białej telewizji rządowej, który działał kilka godzin dziennie. A czasem w ogóle nie działał.
Więc doszedł do wniosku, że skoro ma umiejętności zawodowe, to zrobi telewizję kablową. Ściągnął z USA i Kanady urządzenia, kable i korektory. To był zresztą jego zawód. To nie było tak skomplikowane jak komputery. Wiedział, jak to wszystko ustawić, zgrać i uregulować. I nauczył swoich techników, jak to obsługiwać i jak się tym opiekować. Przekazał im wiedzę, kupił przyrządy pomiarowe i wyszkolił ich. Założył wielkie anteny satelitarne. Wtedy trzeba było wielkich anten, gdyż satelity komunikacyjne Intelsat nadawały słabe sygnały. Ściągał programy z satelity, ale też miał studio w Miami. Pomagała mu tam mieszkająca rodzina peruwiańska pochodząca z Iquitos. Opłacał ich za tę pomoc. Mieli tam osiem maszyn do nagrywania wideokaset i nagrywali po sześć godzin. Co sześć godzin wymieniali kasety. Te kasety przesyłano mu samolotem. I on to odtwarzał u siebie w studio w Iquitos. Tak było na początku. A później w miarę tego jak się pojawiły inne satelity, to zaczął kupować również ich programy.
"Kiedy zakładałem telewizję kablową, nie wiedziałem, że to miasto było bardzo bogate. Ja powiedziałem sobie tak: – Ja tę telewizję założę. Ja mam swoje pieniądze. I jeśli mi zapłacą 100 dolarów za instalację, to założę tę telewizję im też. – I ustawiła się kolejka. I to taka kolejka na kilkadziesiąt metrów. Byłem zaskoczony. I każdy miał 100 dolarów. Więc jakie biedne miasto? Tam wtedy było dużo pieniędzy.
Ja myślałem, że to ropa naftowa. A to była kokaina. Okazało się, że największym producentem kokainy było wtedy Peru, a nie Kolumbia. Kolumbia była znana z handlarzy narkotyków. Ale transport szedł z Peru do Kolumbii. A z Kolumbii do Stanów. A Peruwiańczycy siedzieli cicho. Sami produkują kokainę od wieków. Już za imperium Inków były tylko dwa przewinienia, za które stosowano karę śmierci. Za lenistwo i za użycie kokainy. Używać jej mogli tylko kapłani do celów religijnych. Widziałem w swoim życiu setki kilogramów kokainy. Dlatego, że po pewnym czasie, gdy byłem tam już ustabilizowany, to ci, którzy tę kokainę produkowali, mówili do mnie, chwaląc się: – O, jesteś naszym przyjacielem, to pokażę ci, ile mam. Zobacz, mam trzysta kilo. – Dlatego wtedy Iquitos było takie bogate.
Potem się wszystko zmieniło. Bo były wpadki. Zaczęły się donosy. Jak to w Polsce też bywa. Ktoś komuś za mało płacił. Ten doniósł na policję. W odwecie zabili jego ojca. Jak ktoś straci sześćset kilo kokainy zalutowane w bakach ropy naftowej na statku, a policja idzie bezpośrednio do baków, to jest donos. Wtedy jeden kilogram kosztował 1000 dolarów. Za przewóz 1 kg kokainy do granicy Kolumbii, a to był jeden dzień drogi szybką motorówką po rzece, to takie osiołki przewożące dostawały po 1000 dolarów. Za 1 dzień. Za 1 kg. Przewiózł 5 kg, to miał 5000 dolarów. To chłopaki szaleli. Mieli pieniądze na alkohol. Na dziwki. Na wszystko. Młodzi. Z motorówkami. I to się urwało przez donosy. Wtedy nastąpiła zmiana i powstały lotniska w dżungli. Takie nielegalne lotniska. Ukryte w dżungli. I ci co handlowali kokainą, pokupowali sobie małe samoloty. Typu cessna. I tym zaczęli jeździć. Czyli latać do Kolumbii. Bo na transporcie rzecznym było za dużo strat. Ja trzymałem się od tego z daleka."
Pierwszym filmem, jaki pokazała telewizja kablowa Tymińskiego był amerykański "Generał Patton", acz po hiszpańsku i w kolorze. To było w Iquitos wielkie i szokujące wydarzenie kulturalne. Dzięki telewizji kablowej mieszkańcy dostali czterdzieści okien na świat w czterdziestu kanałach telewizyjnych. Telewizja Tymińskiego zrobiła w Iquitos rewolucję kulturową. Nagle bowiem młodzi, uzdolnieni i niebywale inteligentni Peruwiańczycy, z których 40 czy 50 proc. nie miało w Iquitos pracy i perspektyw życiowych, zobaczyli, że jest możliwy inny świat. I duży, i kolorowy, i możliwy do poznania. Te czterdzieści okien na świat dodało im pewności siebie i przekonało ich, że dadzą sobie w tym świecie radę. I pojechali w ten świat, który zobaczyli w telewizji Tymińskiego. I dali sobie w nim radę. Głównie w USA, gdzie są dzisiaj duże skupiska Peruwiańczyków, z Miami i Los Angeles na czele.
Telewizja kablowa – TV Selva, bo tak się nazywała, nadawała też dużo programów lokalnych. Pokazywała prawdę o życiu w peruwiańskiej Amazonii. Była polityczna w tym sensie, że "pokazywała nędzę ludzką i bezradność. Stan – jak pisał o nim Piotr Zaborny – dostrzegał podobieństwo pomiędzy sytuacją w Polsce i Peru. Szukał środków zaradczych. Uczył się myślenia w kategoriach politycznych. W wyborach w Peru aktywnie wspomagał wielu kandydatów na posłów, senatorów oraz na burmistrza swego miasta Iquitos".
Naraził się w ten sposób ówczesnemu urzędującemu burmistrzowi, powiązanemu ponoć z mafią narkotykową, który po przegranych wyborach publicznie zagroził Tymińskiemu śmiercią. Tymiński musiał się nawet przez kilka dni ukrywać, zanim jego żona Graciela nie załatwiła mu w Limie poprzez swoje koneksje rodzinne wojskowej ochrony, która wystraszyła eksburmistrza i jego ludzi.
Udanym przedsięwzięciem gospodarczym Tymińskiego, które funkcjonuje podobnie jak TV Selva po dziś dzień, była ekskluzywna restauracja La Maloca, malowniczo położona na skraju urwistej skarpy brzegu Amazonki. Tymiński sam zaprojektował tę restaurację, zbudowaną z drewna, wśród wiecznie zielonych tropikalnych drzew i lian. Jego klientami byli przede wszystkim zagraniczni turyści – Amerykanie, Japończycy, Niemcy i Latynosi.
Przyjeżdżali do Iquitos, aby zobaczyć i dotknąć piękna amazońskiej dżungli. A w La Maloca można było siąść na tarasie przed restauracją przy zimnym piwie czy rumie z lodem i podziwiać rozlewającą się aż poza widnokrąg potężną rzekę. Tymiński lubił siadać tam wieczorami po pracy z wielkim litrowym kuflem zimnego piwa i rozkoszować się przepięknym widokiem dostojnej Amazonki rozjarzonej światłem ogromnego księżyca.
"Pewnego popołudnia zjawiła się tam dziwna para kobiet. To były dwie Latynoski. Starsza, może czterdziestoletnia, i młodsza, przepiękna dwudziestoparolatka. Przez dwie godziny sączyły colę, milcząc. Nie powiedziały do siebie ani jednego słowa. Ta młodsza miała na twarzy kamienny smutek. Chyba przy zamawianiu kolejnej coli zagadnąłem tę starszą, skąd są i co tu robią, bo nigdy ich nie widziałem w La Maloca. Odpowiedziała ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, że przyjechała do Iquitos ze swoją młodą siostrzenicą, aby ta zaszła tu w ciążę. I zapytała, czy nie zechciałbym im wyrządzić przysługi i przyjść wieczorem do pobliskiego hotelu, aby pomóc jej siostrzenicy rozwiązać ten problem.
– I co by pan zrobił na moim miejscu?"
"Kiedyś zjawiła się w restauracji kilkuosobowa grupka turystów niemieckich. Byli dość hałaśliwi, ale na tle głośno zachowujących się z reguły Iquitańczyków, nie było to nic szczególnego. Jeden z nich wszakże dość arogancko wyżywał się na moich kelnerach, czepiając się bezpodstawnie i krzykliwie ich pouczając. Podszedłem do niego i szepnąłem mu cicho na ucho, tak aby nikt tego nie usłyszał: »Ich bin polnische Schweine aus Auschwitz«. Jakby w niego piorun strzelił. Zamilkł i do końca pobytu Niemców w La Maloca już nie powiedział ani słowa."
Udanym przedsięwzięciem, ale już tylko ogrodniczym, Tymińskiego w Peru, było rolne przedsiębiorstwo produkcyjne Hortalizas Polonia. Tymiński założył je w dżungli niedaleko miasta. Po wykarczowaniu siedmiu hektarów dżungli i przygotowaniu agrotechnicznym ziemi, uprawiał tam warzywa, a nade wszystko pomidory i ogórki. Gorący i wilgotny klimat, znakomita i żyzna gleba oraz możliwość upraw przez cały rok dawały olbrzymie zbiory.
Problem był jednak w tym, że Tymiński nie dysponował własną siecią sprzedaży i trafił na zmowę miejscowych handlarzy, którzy te same warzywa sprowadzali samolotami z Limy z odległości ponad tysiąca kilometrów. Były drogie, ale za jego tanie warzywa miejscowi handlarze oferowali ceny poniżej jego kosztów produkcji. Na wojnę handlową ze zmową importerów warzyw Tymiński nie miał ani czasu, ani ochoty. Większość pierwszych zbiorów rozdał za darmo. Musiał ograniczyć produkcję do potrzeb dla własnej restauracji oraz iquitańskiego domu dziecka.
Założył również, głównie dla potrzeb La Maloca, małą gorzelnię. Gorzelnia produkowała rum, wódkę i whisky. To była w zasadzie domowa produkcja, na lokalny rynek. 5 tys. butelek rocznie. Nie wymagała zgody władz peruwiańskich.
Przez kilka lat po powrocie do Kanady, Tymiński miał stały kontakt telefoniczny ze swymi peruwiańskimi firmami. Choć dzwoniono do niego z Iquitos zwykle raz na pół roku. I tak w trakcie szczególnie trudnych i skomplikowanych negocjacji nad ofertą wartości ponad miliona dolarów, zadzwonił telefon z Iquitos. Tymiński nie chciał przerywać rozmów, bo to źle wygląda w oczach partnera i może być odebrane jako lekceważenie. No, ale coś ważnego musiało się stać, że dzwonili z Peru. Więc zdecydował się przerwać pertraktacje, przeprosić partnerów i wyjść do telefonu. Dzwonił szef gospodarstwa rolnego – "Senor Estan! Pedro zastrzelił krowę, która weszła w szkodę! – Jak to mógł zastrzelić krowę, skoro miał w dubeltówce tylko naboje z solą? – Don Estan! Pedro strzelił, a krowa padła! I leży martwa! – Trudno. I tak trzeba za nią zapłacić właścicielowi. Więc oprawcie ją i dajcie do restauracji". Tymiński wrócił do negocjacji, jeszcze raz przepraszając partnerów za ich przerwanie. Ledwo minęło niespełna 15 minut i znowu telefon z Peru. I powtórka sytuacji z odwróconym zakończeniem – "Senor Estan! Krowa ożyła! Wstała i uciekła za ogrodzenie!".
Stan Tymiński ponownie zapala od dawna wygasłą cygaretkę i dokańcza czytanie kolejnego rozdziału książki swego ulubionego południowokoreańskiego ekonomisty Ha-Joon Changa – "Things They Don't Tell You about Capitalism", czyli "Rzeczy, których oni nie mówią ci o kapitalizmie" z 2012 roku. Jeszcze raz czyta Changa: – "Skutkiem (wolnorynkowych) programów dostosowawczych narzucanych najuboższym krajom w latach 90. było to, że ci, którzy najbardziej potrzebowali pomocy, najwięcej stracili, a kraje najbogatsze tylko na tym zyskały". Tymiński wiedział o tym od lat 80. I próbował nie tylko ostrzec, ale i przeciwstawić się realizacji takiego programu w Polsce w 1990 roku. Chciał zapobiec jego katastrofalnym skutkom gospodarczym. Potem próbował jeszcze w 1991 roku i w 1993 roku. Wtedy było można to jeszcze zrobić.
Tymiński widział w Peru bezwzględny wyzysk peruwiańskich górników pracujących w kopalniach odkrywkowych miedzi, cyny i srebra w Andach. Te kopalnie należały do amerykańskich koncernów. W teorii kapitalizmu zależnego, taka eksploatacja miejscowych bogactw naturalnych czy też majątku produkcyjnego oraz lokalnej siły roboczej przez zagranicznego właściciela, który zyski wywozi za granicę, nazywa się zależnością bezpośrednią.
Peruwiańscy górnicy pracowali za grosze, mimo że nie było takiej potrzeby ekonomicznej. Amerykanie zarabiali na eksploatacji tych bogactw mineralnych krocie. To był okrutny i nieludzki wyzysk. Widział peruwiańskich górników, którzy zwykle dożywali tylko trzydziestu kilku lat. Mordercza praca za marne grosze w kopalni i wegetacja w okrutnych warunkach. Zamieszkiwali w budach zrobionych z blachy, w których w nocy było przeraźliwie zimno, a w dzień bywało przeraźliwie gorąco. Nie mieli wyboru.
Tymiński wiedział, że to zrodziło maoistowską partyzantkę peruwiańskiego "Świetlistego Szlaku", operującą głównie w prowincjach położonych w Andach. Trwająca od lat 70. krwawa wojna partyzancka "Świetlistego Szlaku" wymierzona była nie tylko w państwo peruwiańskie, ale i w lokalne społeczności chłopskie, a nawet lewicową partyzantkę "Ruchu Tupaca Amaru". W tej wojnie, gdzie armia peruwiańska również nie przebierała w stosowaniu krwawych metod, zginęło do dzisiaj ponad 70 tysięcy ludzi. Tymiński widział akcje zbrojne tej partyzantki w peruwiańskiej telewizji rządowej. "Świetlisty Szlak" tym się wyróżniał, że nie zostawiał swoich rannych żywych. Własnych rannych dobijano strzałem w serce. I robiły to zawsze kobiety. Zamaskowane podbiegały do rannego i strzelały do niego z pistoletu z bliskiej odległości. Tymiński nie dowiedział się nigdy, dlaczego robiły to tylko kobiety. Czy są bardziej odporne psychicznie, czy też z ich ręki łatwiej jest pogodzić się ze śmiercią samym rannym?
W Peru w pełni pojął też znaczenie innych form uzależnienia gospodarczego krajów speryferyzowanych przez bogate kraje kapitalistyczne.