Powstały nowe spory, niesnaski, zupełny rozłam w oddziale. Pierwsza grupa żądała aresztowania podejrzanych przybyszów, druga zaś opiekowała się nimi, i nawet sam komendant wtajemniczył ich w sprawy oddziału uliasutajskiego i dopuścił do rokowań z saltem Czułtun-Bejle coraz to nieprzychylniejszym dla Rosjan.
Jednakże "grupa pięciu" przycichła. Nie było już mowy o tworzeniu korpusu z wojowniczych Mongołów, o dyplomatycznych stosunkach z Pekinem i z Urgą, o ogłoszeniu barona Ungerna za wyjętego z pod prawa i o walce zbrojnej z hetmanem Siemionowym. Nie wspominano więcej o mojem gubernatorstwie w Mongolji, czego stanowczo odrazu się zrzekłem, nie zważając na usilne ich prośby; nie wspominali również przyjezdni o nowych awansach i zmianach w składzie dowództwa i o wyprawie do Urianchaju. Czuli widocznie, że każdy ich krok bacznie śledzono.
Nareszcie po nieudanej wyprawie do Jassaktn-chana, przybył do Uliasutaju pułk. Domożyrow ze swym oddziałem. Natychmiast zaczęły się na nowo intrygi i spory o władzę pomiędzy komendantem Michajłowem, "grupą pięciu", i Domożyrowem. Oficerowie i żołnierze podzielili się na grupy stosownie do sympatyj dla któregoś z pułkowników. Powstały spory i nawet bójki.
Oddział, który mógł stanowić obronę dla uciekinierów rosyjskich w Mongolji, zdemoralizował się doszczętu i coraz szybciej przekształcał się w bandę.
Najpoważniejsi i najuczciwsi oficerowie zupełnie wycofali się z życia oddziału i kolonji rosyjskiej, tylko z musu pełniąc swe czynności wojskowe.
Domożyrow i "grupa pięciu", finansowana przez bolszewika Burdukowa, na wyścigi wysyłali gońców: pierwszy do barona Ungerna, drudzy do "Żywego Boga" i do Pekinu. Lecz "salt" Czułtun-Bejle przyłapywał gońców z listami. Michajłow ze swej strony słał listy do barona Ungerna z różnemi zapytaniami, prosząc saita o dostarczanie ich do Urgi, lecz Czułtun, pozornie zgadzając się na to, listy te również zatrzymywał.
Nareszcie zaszedł wypadek, który ostatecznie dowiódł, że w oddziale uliasutajskim dyscyplina już nie istnieje. Pewnego poranku żołnierze rzucili się na skład broni i rozgrabili go, zabrawszy
karabiny, kulomioty i naboje, które częściowo należały do rządu mongolskiego.
– Ta-ak! – zauważył głosem smutnym mój agronom. – Niedługo już będziemy mieli nasz własny "sowiet".
Rzeczywiście, wypadki biegły tak szybko, że można było przewidywać podobny koniec.
Żołnierze urządzili swój własny wiec, na którym jakiś kozak bardzo złośliwie zaproponował:
– Mamy teraz aż siedmiu pułkowników. Każdy z nich ma się za naczelnego dowódcę, i wszyscy się kłócą. Co mamy robić? Kogo słuchać? Radzę rozłożyć wszystkich pułkowników na placu i bić ich nahajami. Ten, który się okaże najwytrwalszym, niech pozostanie naszym dowódcą.
To był żart złowrogi, lecz świadczył o demoralizacji oddziału. Gdy dowiedzieliśmy się o tem, mój towarzysz z właściwym sobie jowjalnym dowcipem rzekł:
– Niech to djabli porwą! Mamy już więc "sowiet sołdatskich deputatów"... Trudno, trzeba się z nim pogodzić – Moskale na nic lepszego nie zasłużyli... Źle tylko, że w Mongolji niema lasów, do których dobry katolik mógłby dać porządnego nura.
Rozkład wewnętrzny pośród Rosjan potęgował się, dopomagał zaś temu najwięcej Domożyrow, dzięki swoim kozakom, którzy wszędzie agitowali na jego korzyść. Jakkolwiek prawie zupełnie usunąłem się od życia kolonji i oddziału i prowadziłem z saltem narady w kwestji odjazdu do Urgi naszej polskiej grupy, Domożyrow najbardziej wrogo spoglądał na mnie, pamiętając o swem niepowodzeniu w Narabanczi-Kure i w Uliasutaju, gdzie
przedstawiłem pułk. Michajłowowi całą sprawę w należytem świetle.
Ludzie z bandy kozackiego zbója szpiegowali mię i śledzili wszędzie i zawsze. Otrzymałem od przyjaciół kilka ostrzeżeń, abym się miał na baczności.
Powtórzono mi słowa Domożyrowa, który jakoby z nienawiścią mówił o jakimś Polaku, który uzurpował sobie prawo wtrącania się do spraw rosyjskich.
Gdy w domu jednego z kolonistów jakiś pijany oficer z bandy Domożyrowa, zamierzając sprowokować z mej strony wybuch, zadał mi pytanie podobnej treści, odpowiedziałem zupełnie spokojnie:
– Jakiem prawem wdzierają się do życia Mongolji uciekinierzy rosyjscy, którzy nie mają żadnych praw nie tylko tu, zagranicą, lecz nawet w swoim własnym kraju?
Oficer nic na to nie odpowiedział, lecz w jego oczach zamigotały złe ogniki. Umitygował się jednak odrazu, gdyż mój olbrzym bardzo niedwuznacznie przysunął się do niego i bacznie zaglądał mu w oczy. Jednakże pewnego wieczoru domożyrowscy bandyci zamierzali uczynić na mnie napad, który
udaremnili moi towarzysze z grupy polskiej. Wówczas późnym wieczorem powracałem z fortecy od saita do miasta. Należało jechać około dwóch kilometrów szerokim gościńcem, przez bezludną równinę. Mój wierzchowiec szedł stępa. Nagle o pół kilometra od miasta z rowu przy gościńcu wyskoczyło trzech ludzi i zaczęło biec ku mnie w milczeniu, nie reagując na moje pytania, kim są i czego chcą ode mnie. Zaciąłem wtedy konia i popędziłem w stronę miasta. Nagle ktoś głosem znajomym zaczął na mnie wołać. Obejrzałem się i zobaczyłem kilka postaci, szamocących się pośród kamieni. Wreszcie dobiegło mnie wołanie po polsku. Popędziłem zpowrotem i, zbliżywszy się, spostrzegłem trzech oficerów domożyrowskich, którym żołnierze polscy pod kierownictwem mego agronoma związywali ręce, on zaś sam z jakąś straszliwą siłą wykręcał ręce wysokiemu barczystemu kozakowi i zaciągał je pasem. Później rzucił go jednem pchnięciem nogi na ziemię, zapalił swą nieodstępną fajeczkę i głosem, zdradzającym bardzo poważne zafrasowanie, rzekł:
– Myślę, że najlepiej wrzucić tych drabów do rzeki...
Nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, słysząc tak poważną uwagę mego przyjaciela. Widząc przerażenie kozaków, zapytałem ich, w jakim celu mnie gonili i z czyjego rozkazu działali.
Milczeli, spuściwszy oczy. Milczenie ich powiedziało mi wszystko. Przy rewizji znaleźliśmy u każdego z nich rewolwer w zanadrzu.
– Doskonale! – powiedziałem, zwracając się do kozaków. – Wszystko rozumiem. Poślę was cało do tego, kto dał wam zbójeckie zlecenie, lecz powiedzcie mu, że za następnym razem nie ujrzy was więcej. Broń waszą zatrzymuję i oddam ją komendantowi.
Agronom zaczął rozwiązywać im pęta, a czynił to z taką samą, jak poprzednio, starannością... aż stawy im trzeszczały. Przy tej operacji szeptał im do ucha:
– Co do mnie, tobym was posiał do rzeki na pokarm dla ryb...
Zostawiwszy kozaków, powróciliśmy do miasta. W kilka dni później do Uliasutaju przybyło nowe "naczalstwo" – jakiś prosty kozak Kazancew z pełnomocnictwem od barona Ungerna, którego oszukał, przedstawiwszy mu się jako oficer. Kazancew aresztował komendanta, rozbroił "grupę pięciu", zrobił duże zmiany w oddziale i wniósł nowe rozdrażnienie i niesnaski. Za zgodą Kazancewa, "grupa pięciu" zaczęła formować jakiś swój własny "sztab", z którym zamierzała wyjechać do barona w celu rozpoczęcia rokowań w imieniu "białej oficerskiej organizacji syberyjskiej". Pułk. Poletika, jeden z oficerów tej grupy, zręczny ajent i doskonały
demagog, potrafił przeciągnąć na swoją stronę kilku oficerów z Michajłowem na czele, ofiarowując im znaczne sumy pieniężne.
Cała grupa cudzoziemska postanowiła wreszcie opuścić niezwłocznie Uliasutaj. Część ich z rodziną państwa Stanisławowstwa Błońskich na czele skierowała się starym traktem karawanowym przez Gobi, omijając Urgę i zamierzając wyjść na pierwszą stację kolei – Kokohoto, skąd miała się udać na Kałgan-Pekin-Szanchaj. Moja zaś partja, złożona z agronoma, z dwóch żołnierzy polskiej dywizji syberyjskiej, oraz mnie – miała jechać do Urgi, kierując się przez Dzain-Szabi, gdzie postanowiłem spotkać się z pułkownikiem
Kazagrandi, który prosił mię o to w kilku listach. Zresztą nie chciałem omijać Urgi, gdyż wiedziałem, że baron Ungern był wrogo do mnie usposobiony, i gdybym chciał uniknąć spotkania się z nim, ten nieprzychylny stosunek byłby niezawodnie przyczyną śmierci mojej i mojej grupy.
Nareszcie więc rozstaliśmy się z Uliasutajem, gdzie przeżyliśmy tyle silnych wrażeń. Jechaliśmy konno, mając "dzazrę", daną mi przez księcia Czułtuna. Obie nasze grupy, choć z różnemi przygodami, dotarły jednak do celu wyprawy. Uliasutajska zaś kolonja doczekała się strasznych dni kary za niesnaski, bandytyzm, brak karności i patrjotyzmu.
Baron Ungern posłał do Uliasutaju duży oddział mongolski pod dowództwem Burjata, oficera Wandałowa, i rosyjskiego kapitana Bezrodnowa, którzy mieli ustalić porządek w mieście. Oddział ten, który spotkałem w drodze do Urgi, przyłapał pułk. Poletikę, braci Filipowych, pułk. Michajłowa i kilku innych oficerów, którzy jechali z żonami i dziećmi. Bezrodnow wiedział, że grupa ta chciała ominąć Urgę, siedzibę barona Ungerna, że miała przy sobie rzeczy zrabowane Chińczykom, dużo srebra i jakieś podejrzane papiery. Wszyscy członkowie tej grupy, z wyjątkiem pułk. Pilipowa, który dostał pozwolenie natychmiastowego wyjazdu do barona Ungerna, zostali rozstrzelani wraz z rodzinami. Stało się to w ponurym wąwozie koło klasztoru Dzain-Szabi, gdzie znalazła śmierć tajemnicza "grupa pięciu" i uciekinierzy rosyjscy, których smutne losy ojczyzny nie nauczyły jednak ani karności, ani jedności.
Po przybyciu do Uliasutaju Bezrodnow rozstrzelał księcia Czułtuna-Bejle, aresztował Domożyrowa i odesłał go do Urgi, gdzie baron Ungern kazał mu dać 150 kijów i trzymał go w przeciągu 8 dni na dachu bez jedzenia i ciepłego ubrania; rozstrzelał też prawie wszystkich kolonistów i oficerów, którzy walczyli o władzę, i zaprowadził... ład śmierci. Spełniły się więc raz jeszcze przepowiednie hutuhtu Narabanczi. Czułtun-Bejle zginął z powodu denuncjacji Domożyrowa, który i mnie też nie oszczędzał. Wiedziałem więc, że grozi mi bezpośrednie niebezpieczeństwo, lecz postanowiłem bądź co bądź jechać do Urgi. Przyzwyczaiłem się patrzeć śmierci prosto w oczy, więc jechałem na spotkanie straszliwego "krwawego" barona. Można było ominąć siedzibę "krwawego" Ungerna, lecz losu nikt nie ominie... Za winnego się nie uważałem, a uczucie strachu w ciągu naszej podróży zupełnie już we mnie zanikło od ciągłego obcowania z niebezpieczeństwami.
O krwawych zdarzeniach w Uliasutaju i Dzain-Szabi dowiedziałem się już w drodze od Mongoła, który jechał z jakiemiś listami do Urgi i spędził noc razem ze mną w jurcie "urtonu". Przy herbacie opowiedział mi ponurą "legendę śmierci".
– Dawno, bardzo dawno, wtedy, kiedy Mongołowie byli jeszcze władcami Chin, księciem Uliasutaju był szalony Bełfys-Wan. Karał on śmiercią wszystkich bez sądu, i nikt nie odważał się jeździć przez posiadłości szaleńca. Oburzeni książęta "choszunów", bogaci Mongołowie, otoczyli wreszcie miejsce, w którem szalał Bełtys, odcięli wszystkie drogi, nie wpuszczając i nie wypuszczając nikogo. W Uliasutaju zaczął się głód, i nareszcie Bełtys-Wan postanowił przebić się ze swoją drużyną przez wrogie kordony na zachód, do Oletów, z plemienia których pochodził. Zginął on jednak wraz ze swymi bojownikami w potyczce z powstańcami. Książęta, idąc za radą hutuhtu klasztoru Bujanty, pogrzebali ciała zabitych na północnych spadkach gór, otaczających Uliasutaj. Zakopali je z zaklęciami przeciwko duchom mordu, aby już nigdy w tym kraju nie mogła się zdarzyć śmierć z rąk morderców.