farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (10)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

"Dzięki tym zdolnościom potrafiłem być absolutnie odporny na wszelkie ataki, drwiny i szyderstwa. Na konferencjach prasowych po prostu przenosiłem się w inne miejsca. Do Peru, do Kanady lub do Komorowa. Słyszałem, co do mnie mówią, ale byłem nieobecny. W każdej chwili mogłem i mogę się wyłączyć i przenieść się gdzieś indziej. I udawać, że tu jestem.

Ale jak mówił Budda, »we wszystko, co mówię, nie należy wierzyć«. Dlatego, że każdy człowiek sam musi dojść do prawdy. Każdy człowiek na swoim poziomie musi znaleźć swoje miejsce. I każdy człowiek na swoim poziomie ma swoje szczęście. Bo wielu rzeczy nie wie i to jest jego szczęście.

Nieszczęście się zaczyna wtedy, tak jak u mnie, gdy zaczyna się głód ciekawości. I jak się zacznie ten głód ciekawości, to człowiek nie może sobie znaleźć spokoju. I musi na dobre czy złe, nawet z ryzykiem śmierci zaspokoić tę ciekawość. Tak że ja nikogo nie namawiam do ciekawości. Ja tylko mówię, że takie rzeczy istnieją. I pierwszym elementem, który warto poznać na tej drodze, jest telepatia. Która niezaprzeczalnie istnieje. Ktoś musi to spróbować. A ten ignorant, który powie: – A ja w to nie wierzę – nigdy nie spróbuje. A jeśli ktoś jest gotowy, żeby to poznać, to spróbuje. Może mu się nie udać za pierwszym razem. Może za drugim razem. Albo trzecim. Ale ja mówię temu ignorantowi, że inni go prześcigną. I gdy będą mieli te zdolności, to prześcigną go w każdej dziedzinie. W każdym zawodzie. W każdym fachu. Bo będą lepsi."

"W kwietniu 2005 roku – wspomina Tymiński – jechałem z żoną samochodem autostradą na zakupy do Toronto. W połowie drogi nagle poruszyła mnie dziwna energia i powiedziałem żonie: właśnie zmarł Papież Jan Paweł II. Bardzo silnie odczułem światowy wybuch wielkich emocji. Chwilę później włączyłem radio, w chińskim programie, aby żona mogła posłuchać wiadomości w swoim języku. Mulan potwierdziła: »Tak, podano, że właśnie zmarł Jan Paweł II«. Przez wiele lat poprzedzających jego śmierć czułem, że cierpiał na bardzo silne, obezwładniające bóle głowy. Ciekaw jestem, czy ktoś to kiedyś potwierdził."

Problematykę przywództwa i zdolności przywódczych Tymiński uważnie śledzi po dziś dzień. Choć robi to już nie z perspektywy przywództwa politycznego, lecz nade wszystko przywództwa w biznesie. Właśnie skończył któryś już raz z kolei przeglądać i analizować swą ulubioną książkę Johna Collinsa "Good to Great". Collins przeanalizował sylwetki najlepszych dyrektorów korporacji globalnych. To są korporacje o sile ekonomicznej i budżetach porównywalnych z Polską. Zdaniem autora, o ich sukcesie i porażce przede wszystkim decydują dyrektorzy generalni i ich dyrekcje.

Zdaniem Collinsa, trzeba po prostu załadować autobus najlepszymi fachowcami, a oni sami po burzliwych kłótniach stworzą plan, jak wyjechać z upadku czy kryzysu.

Collins wyselekcjonował małą grupę dyrektorów, którym udało się przejść z sytuacji upadku korporacji do sytuacji sukcesu i wzrostu. Czyli tym, którym udał się turn out, czyli dobre ułożenie na nowo. Doszedł do wniosku, że byli to ludzie, którzy przeszli w swym życiu jakieś głębokie, wręcz traumatyczne doświadczenie psychiczne, które przewartościowało ich osobowość. Doświadczenie psychiczne, które zmienia całą filozofię życia i ogląd świata. To doświadczenie, ten traumatyczny wypadek niszczył bowiem ich egoizm. Dzięki temu człowiek staje się służebnym altruistą, działającym na rzecz dobra ogólnego. I ci wybitni menedżerowie są z reguły ludźmi skromnymi. Nie obnoszą się ze swoją wybitnością. Egoizm mają już za sobą.

Tymiński ujmuje to jeszcze szerzej – "Potrzeba umrzeć, aby się narodzić na nowo. Czasem człowiek musi dojść do dna. Po prostu umrzeć psychicznie, żeby się narodzić na nowo". I Tymiński umierał psychicznie wśród Indian w dżungli amazońskiej, aby narodzić się na nowo.

"Indianie w swoich rytuałach przez podanie ziół praktycznie mnie uśmiercili. Na pewien tylko czas. Na kilka godzin. I miałem w tym czasie pełną świadomość i pełną pamięć tego, co się wydarzyło. To jest takie uczucie, że jak się pierwszy raz wyjdzie przez ten tunel na zewnątrz siebie i zobaczy się białe światło, to po tym przez rok czasu nie można sobie znaleźć miejsca na tej ziemi. To białe światło było tak komfortowe, tak przyjemne, że ja chciałem przy tym świetle być. Tylko przy nim być. To było takie uczucie spokoju, wygody i komfortu, że nie chciałem się ruszyć. To białe światło było tak przyjemne. To było białe światło, ale nie raziło w oczy. Było bardzo silne, ale było bardzo przyjemne. I chciałem tam przy tym świetle być przez wieczność. To mogło dla mnie trwać milion lat, dwa miliony lat. To nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Po takim doświadczeniu, jak człowiek wróci na ziemię, to już nigdzie na niej nie ma takiego komfortu. Nie tylko patrzyłem się na światło. Po pewnym czasie zorientowałem się, że siłą woli mogę się przemieścić. To tu, to tam. I zobaczyć pewne rzeczy. I wyczuć pewne rzeczy. I to też było niesamowite wrażenie. Pełna wolność ruchu. Bez ciała, bez grawitacji, bez temperatury, bez jedzenia, bez niczego. I człowiek ma tę wolność, gdzie może siłą woli jako motoru pójść tam, gdzie chce. I tam, gdzie jest dobrze, może się przemieścić. I tam być przez 10 tysięcy lat. A to jest chwila w porównaniu do wieczności świata. Moment. A potem tą samą siłą woli pójść gdzie indziej. I to wszystko przy pełnej świadomości tego, co robiłem. I to było niezwykłe."

Nie było to pierwsze jego doświadczenie śmierci. Dwukrotnie przechodził śmierć kliniczną. Gdy miał siedemnaście lat, został uderzony z zaskoczenia poniemieckim bagnetem w plecy. Odprowadzał dziewczynę wieczorem do domu i został zaatakowany przez dwóch nastolatków. Ostrze przeszło siedem milimetrów od serca. Przebito mu płuco i miał ranę kłutą w pośladku. Omal nie umarł również z upływu krwi. I po tym uderzeniu przeszedł fazę śmierci klinicznej.

"Wszedłem w różowy tunel i szedłem do góry. Tylko coś mnie ściągnęło. I spadłem w dół. W karetce dali mi w serce zastrzyk adrenaliny. I to mnie wróciło do życia. Miałem świadomość, że ja już wychodzę."

Tymiński zamyka książkę Collinsa, wyłącza komputer, bierze swą zieloną kurtkę, naciska na głowę swą zieloną czapkę i zapala czarnego kapitana.

Jest dobrze po osiemnastej. Przy wyjściu chwilę jeszcze dyskutuje z szefem wydziału montażu i jego zastępcą o jutrzejszej naradzie w firmie. Razem włączają system alarmowy. Tymiński zamyka drzwi, żegna się ze współpracownikami i rusza powoli swoją mazdą w drogę powrotną. Przed wjazdem pod dom zatrzymuje się jeszcze koło swojej skrzynki pocztowej ustawionej przy drodze i, nie wysiadając z samochodu, opróżnia i segreguje jej zawartość. Parkuje przed domem, ponownie zapala wygasłego czarnego kapitana, rozkodowuje zamek wejściowy i wchodzi do domu.

Za drzwiami już niecierpliwie czekają na niego dwa owczarki Mulan. Wpadają mu pod nogi, omal go nie przewracając, piszcząc przy tym i machając swymi wielkimi ogonami. Ocierają się o jego nogi, próbując włożyć głowy między jego kolana. Z trudem zdejmuje buty, wiesza kurtkę i czapkę na haku i przedpokojem idzie do kuchni za biegnącymi już przed nim do Mulan owczarkami.

W Chinach jego żona miała na imię Su Hong, ale jeszcze tam przybrała nowe – Mulan. Hua Mulan to nazwa legendarnej chińskiej heroiny, a zarazem to legendarna postać historyczna kobiety-generała z początku X wieku, słynącej z odwagi i waleczności. Ale Mulan znaczy po chińsku również magnolia. Tymiński wita się z żoną, a potem razem siadają do kolacji za przykuchennym stołem. Mulan to szczupła i wysoka, młodo wyglądająca ładna czterdziestolatka, o krótko ściętych czarnych włosach i lekko skośnych ciemnych oczach. Żona przygotowała dziś smażoną rybę o pikantnym, ostrym smaku i sałatkę warzywną z krewetkami i białym łagodnym sosem oraz zapiekane po polsku ziemniaki. Zjadają kolację, popijając herbatę. Mulan pije zieloną, a Tymiński czarną. Potem jeszcze przez ponad godzinę rozmawiają o tym, co u Tymińskiego w biznesie, co u dzieci i co w domu. Tymiński szczególnie ceni sobie opinie Mulan o ludziach. Są rzeczowe i chłodne. Tymiński zbiera się powoli do snu, a Mulan jeszcze idzie do swojego pokoju doskonalić swój angielski.

 

Środa

Peruwiański biznesmen

W każdą środę Stan Tymiński wyjeżdża do pracy nieco wcześniej, bo dobrze przed ósmą rano. W środy bowiem odbywają się o wpół do dziesiątej zebrania kadry kierowniczej Transduction. Tymiński obawia się, że może utknąć w korku przy wjeździe do Mississaugi. Więc już gdzieś za dwadzieścia ósma wsiada do mazdy i zapala swojego czarnego kapitana. Tym razem zapalniczkę zostawił w samochodzie, więc nie ma z tym kłopotów. Pali czarne kapitany, które mu nieustannie gasną. Więc wkłada je za ucho i nieustannie ponownie odpala. Pali je, gdyż zapach ich dymu nie zostawia odoru nikotyny. Ich dym ma łagodny i miły zapach, który nie drażni jego pracowników. I którzy tolerują tylko ten zapach. W Kanadzie nie wolno palić tytoniu w miejscu pracy. A że Tymiński stale tam pali, więc gdyby któryś z pracowników poskarżył się tamtejszej inspekcji pracy, kosztowałoby to Tymińskiego do pięciu tysięcy dolarów kanadyjskich tytułem mandatu. Choć pewnie i tak by nikt tego nie zrobił, gdyby palił coś bardziej śmierdzącego.

Tymiński wyjeżdża powoli samochodem na wiejską drogę wysadzaną od strony jego farmy starymi kilkudziesięciometrowymi już drzewami.

Przepuszcza półciężarówkę sąsiada mieszkającego kilkaset metrów wyżej. To stary Kanadyjczyk, który mimo blisko już siedemdziesiątki na karku, zarabia na życie wycinką drzew dla rządu kanadyjskiego. Tak zarabia całe życie. Właśnie ze sprzętem na mocno odrapanej pace swego żółtego forda, w postaci piły mechanicznej, pojemnika z paliwem i siekier, wyjeżdża do pracy. Pozdrawiają się podniesieniem dłoni. Kanadyjczycy to twardzi ludzie. I jego sąsiad, ciężko fizycznie pracujący, odkąd się znają już kilkanaście lat, jest tego przykładem. Tymiński czasem przejeżdża koło jego starego domu, położonego w pobliżu miejscowego pola golfowego. Jeździ tamtędy na przejażdżki po dzikich drogach pasma leśnych pagórków swym jasnozielonym potężnym motocyklem z przyczepą. To odrestaurowany zabytkowy chiński motocykl wojskowy chiang jiang z 1964 roku, wzorowany na konstrukcjach motocykli Wehrmachtu z II wojny światowej. Tymiński jeździł na nim w kasku, którego kształt przypominał hełmy niemieckiego Wehrmachtu. I kiedy mijał pole golfowe, to kanadyjscy gracze z drwiną i pogardą wznosili mu ręce w hitlerowskim pozdrowieniu Heil Hitler. Więc wziął się na sposób i wokół kasku, wzorem żołnierzy Powstania Warszawskiego, owinął biało-czerwoną wstęgę. I zadziałało. Trudno powiedzieć, co z tego wszystkiego miejscowi Kanadyjczycy zrozumieli, ale wiedzieli, że już heilować nie należy.

Przejeżdżając przez Acton, Tymiński zatrzymuje się na malutkim parkingu koło niewielkiego sklepiku. To sklepik Koreańczyka, u którego kupuje swoje czarne kapitany. Jest jego stałym klientem, a Koreańczyk zawsze dba, aby cygaretki były w zapasie. I cenę też ma dobrą. Acton to małe miasto z parterową, zwykle starą, dobrze przedwojenną zabudową. Ciche, jakby przycupnięte, z senną atmosferą na ulicach. Niedawno ponownie uruchomiono tu linię kolejową i stację, zamkniętą przed laty. Można dojechać do Toronto i dalej do Ottawy czy Montrealu. Albo w przeciwnym kierunku można jechać tysiące kilometrów dalej, aż do Vancouveru nad Oceanem Spokojnym.

W Transduction co tydzień w środę odbywa się robocze spotkanie całej kadry kierowniczej. Oprócz Tymińskiego i jego asystenta biorą w nim udział kierownicy działów i ich zastępcy, księgowa i logistyk. Zasiadają wokół długiego stołu w salce pomiędzy pomieszczeniem montażowym a gabinetem Tymińskiego. Każdy po kolei relacjonuje sytuację na swoim odcinku i zmiany, do jakich doszło w ciągu ostatniego tygodnia. Potem dochodzi do debaty i wymiany spostrzeżeń oraz formułowania wniosków. Tymiński wymyślił ongiś tę formułę pracy zbiorowej, gdy zorientował się, że jedyną osobą, która ogarnia całość, jest tylko on sam. I że firma rozpada się na zatomizowane odcinki i pola działalności. I dzięki tej formule wreszcie wrócił obieg informacji i każdy z członków kadry wie, co dzieje się w całym Transduction. A w Transduction Tymiński musi odgrywać równocześnie wiele ról.

"W małej firmie muszę być też szefem działu personalnego. W dzisiejszych czasach się wymaga, żeby szef działu personalnego był psychologiem.

Żeby sobie dawał radę z ludźmi, bo to jest częścią działu. To nie jest tylko przyjęcie pracowników – rozmowy kwalifikacyjne czy testy psychologiczne.

Ale też zwolnienia pracowników. Tu wyszkolenie psychologiczne jest konieczne. Jest specjalne szkolenie, jak zwolnić pracownika. Przy poszanowaniu jego prywatności, jego bólu, jego stresu. To wszystko trzeba przestudiować, nauczyć się i wypraktykować. W małej firmie ja muszę to wszystko wiedzieć, gdyż my nie mamy działu personalnego, który by się tym zajął. Nie mamy na to budżetu. Nie chcę, żeby jakiś pracownik w mojej firmie odgryzł sobie ogon ze stresu.

A niektórzy pracownicy są strasznie czuli. Tak jak amazońscy Indianie. Oni są bardzo czuli. To są ludzie uduchowieni. Oni żyją na wysokim stopniu uduchowienia. Gdy się na niego krzyknie, to on mdleje. Bo pan wyszedł na niego z taką energią złości, to on to czuje tak, jakby go pan strasznie zbił.

Oni są tacy czuli. I niektórzy w Kanadzie tutaj też są tacy czuli. I zaczyna się wtedy chryja. Dlatego, że on ma prawo pójść do ministerstwa pracy i powiedzieć, że on jest ofiarą psychologicznego znęcania się. Przekroczenia miary. Tak że trzeba być bardzo ostrożnym, żeby wyczuć człowieka i tej granicy nie przekroczyć. Zresztą on tak naprawdę nie pójdzie do ministerstwa pracy, tylko trzy dni będzie na chorobowym. Dlatego, że się zestresował. I on naprawdę tak reaguje. On naprawdę będzie chory. Stracił bazę i nie jest pewny siebie i świata, bo ktoś na niego krzyknął. Ja na to sobie nie pozwalam jako szef firmy. Co najwyżej pracownika ofuknę."

Gdzieś po ponad godzinie narady Tymiński wraca do swego gabinetu, załącza komputer, zapala czarnego kapitana i czyta pocztę mailową. W jego gabinecie na ścianach wiszą zdjęcia wszystkich jego dzieci i wnuków. Jest jego najstarszy syn, polsko-fiński Kanadyjczyk Henry z żoną, włoską Kanadyjką, i ich dwójką maluchów. To szczupły trzydziestoparoletni szatyn. Ostatnio zapuścił brodę. Henry i jego żona skończyli grafikę komputerową i prowadzą w Toronto własną firmę. Mieszkają w Toronto. Jest też przybrana chińska córka Cindy, która przyjechała z Chin wraz z jego chińską żoną Mulan. Cindy jest filigranową dwudziestolatką o klasycznie chińskiej urodzie. Studiuje matematykę statystyczną. Mieszka wraz ze swą chińską ciotką, a siostrą jej matki, w niewielkim mieszkaniu w Mississaudze. Jest peruwiańsko-polska Kanadyjka Alice, urodzona w Peru, najstarsza spośród peruwiańskiej trójki dzieci. To dwudziestoparolatka o lekko latynoskiej czy tylko mocno śródziemnomorskiej urodzie. Alice pracuje w rządowej agendzie pomocy społecznej w Toronto. I tam też mieszka w śródmiejskiej dzielnicy tuż nad jeziorem Ontario. Od jeziora strasznie wieje, ale dzielnica jest modna i prestiżowa, a i widok z balkonu na sięgające za horyzont jezioro Ontario jest przepiękny. Jest George, zwany też przez Tymińskiego Jerzykiem. George to peruwiańsko-polski Kanadyjczyk, którego kilka tygodni temu Tymiński wysłał na dziesięciomiesięczny staż do jednej z najlepszych restauracji w Hiszpanii. Jerzyk ma zresztą urodę wręcz hiszpańską. Ma dwadzieścia parę lat i chce otworzyć w Toronto własną ekskluzywną restaurację. Kilka lat był już szefem kuchni w jednej z najlepszych restauracji w Toronto. I jest Isis, najmłodsza z peruwiańskiej trójki, urodzona już w Kanadzie. Ukończyła wydział sztuki na uniwersytecie w Waterloo nieopodal Mississaugi, a znając doskonale język japoński, wyjechała do Japonii. I tam mieszka. Pracuje jako dziennikarka japońskiej telewizji na Hokkaido, gdzie prowadzi własny program. Trzy miesiące temu przyjechała z Japonii przedstawić Tymińskiemu swego narzeczonego. To młody Niemiec urodzony wszakże w Japonii, acz edukowany w Niemczech. I jak na klasycznego Niemca przystało, to wysoki niebieskooki blondyn.

Trójka peruwiańskich dzieci Tymińskiego to owoc jego małżeństwa z Peruwianką Gracielą Perez, którą poznał po roku pobytu w Iquitos. Była latynoską pięknością o długich kruczoczarnych włosach i wyrazistych rysach twarzy. Myrna Graciela Perez Velasco pochodziła ze starej rodziny peruwiańskiej o korzeniach hiszpańsko-żydowskich. Skończyła liceum prowadzone przez katolickie zakonnice w Iquitos.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.