Problematyka przywództwa w ogóle, a politycznego w szczególności, zawsze go interesowała. Dlaczego ludzie na całym świecie obdarzają jednego człowieka takim zaufaniem, mimo że może on popełnić błędy, które spadną na ich głowy? Po co masom przywódcy? Na czym polega przewodzenie ludziom? Co to znaczy być przywódcą i jakie cechy trzeba w sobie mieć, aby nim zostać?
A jego odpowiedź jest dzisiaj następująca: "(...) w polityce bez liderów, rzeczywistych przywódców politycznych, nic się nie osiągnie. Kraj bez lidera jest jak statek bez kapitana, a Polska teraz przeżywa prawdziwą burzę na otwartym morzu. Dziś statek walczy o przetrwanie i płynie bez celu, z coraz bardziej wściekłą, zmęczoną i głodną załogą. Polacy muszą zrozumieć, że liderów trzeba sobie znaleźć. Trzeba mieć także odwagę ich poprzeć i wspierać. Także własnymi pieniędzmi. Trzeba także umieć obronić ich siłą fizyczną, jeśli tego wymaga sytuacja. Nikt nie chce oddać władzy bez walki.
W Polsce jest za małe zrozumienie dla tego fundamentalnego problemu. Nie docenia się jego znaczenia. Lider, przywódca polityczny, to ten, który nas reprezentuje. Wykonuje za nas pracę polityczną. My nie musimy codziennie walczyć o postęp w polityce czy gospodarce. On to za nas robi w imię naszej przyszłości. On musi tę przyszłość nam dostarczyć. Bo przyszłość się planuje. Coś o tym wiem. Od 38 lat jestem szefem mojej własnej firmy.
Jako jej lider, muszę planować przyszłość. Jeśli nie zaplanuję przyszłości, to tej przyszłości nie będzie. I tak w podobny sposób lider Polaków musi planować przyszłość. Ale wtedy staje się on celem ataków antypolskich sił i środowisk w Polsce i poza nią. Tym celem jest jego uśmiercenie polityczne.
W postaci śmierci cywilnej, czyli skompromitowania i ośmieszenia. A jeśli się nie da, to wówczas nawet poprzez morderstwo. Bo w ten sposób uśmierca się przyszłość Polaków".
Znaczenie przywódców po raz pierwszy z pełną ostrością zobaczył wśród Indian w peruwiańskiej Amazonii. Szczep indiański nie przetrwa w skrajnych warunkach amazońskiej dżungli bez przywódcy, czyli wodza. Wodza, który jest od dziecka wychowywany na lidera i u którego od dziecka wykształca się specyficzne zdolności. Te szczególne zdolności wręcz telepatycznego wyczuwania na odległość niebezpieczeństw zagrażających szczepowi. Te szczególne zdolności to ów szósty zmysł.
"W moich podróżach po wielu krajach najlepszą formę przywództwa – pisał Tymiński w 1990 roku – znalazłem wśród dwóch szczepów indiańskich: Jibaro i Ahuaruna, w dżungli i u samych źródeł Amazonki. Wódz plemienia wybierany jest w specjalny, rytualny sposób. Przygotowywany przez długie lata, aby objąć to stanowisko, zajmuje je tak długo, jak długo potrafi dobrze służyć swojemu szczepowi. Kiedy zaczyna popełniać błędy, natychmiast wybierają nowego wodza, odwołując się do referendum. (...) Są to bardzo trudne warunki, w których ludzie białej cywilizacji nie dają sobie rady, nawet dysponując najlepszymi maszynami. Toczy się tam prawdziwa walka o byt i utrzymanie się przy życiu.
W moich podróżach po dżungli znalazłem się pewnego razu na granicy śmierci głodowej. Musiałem nauczyć się jeść żywe mrówki i gąsienice z drzew palmowych. Byłem tak głodny, że kiedy mój indiański przewodnik pokazał mi, jak jeść, natychmiast się na to zdecydowałem. Były tłuste, miały smak masła. Najpierw trzeba je było rozciąć paznokciem, aby wyciągnąć ze środka płyn, a potem wkładało się je do ust i wysysało tłuszcz. Każda gąsienica dawała wystarczającą ilość kalorii, aby móc iść dalej przez następne dwie godziny. Powiesz, że ty byś czegoś takiego nie zjadł. Odpowiem ci: że miałem do wyboru: zjeść gąsienicę, albo zostać tam w dżungli i umrzeć. O własnych siłach już iść nie mogłem, a ponieważ był to teren górzysty, inni ludzie nie mogli mnie nieść.
Żyjąc w tak trudnych warunkach, Indianie muszą mieć jak najlepszych przywódców, aby utrzymać swój szczep przy życiu. Wódz plemienia indiańskiego od małego poddawany jest wieloletniemu kształceniu charakteru, przechodzi przez wiele kolejnych wtajemniczeń, aby mógł rozbudować swoją psychikę i zdolności duchowo-telepatyczne. Powinien umieć wskazać szczepowi, jak zdobyć pożywienie, przeczuć nadchodzącą porę deszczową, aby szczep zdołał się do niej przygotować. Musi umieć wyczuć niebezpieczeństwo napaści ze strony innego szczepu, który się do niej przygotowuje w odległości dwustu lub trzystu kilometrów. Musi umieć wyczuć zwierzynę na polowaniu, i to tak precyzyjnie, aby można było do niej podejść bez trudności. Winien pomagać w leczeniu chorób, które gnębią i wyniszczają plemię. Do obowiązków przywódcy należy też zażegnanie niesnasek i waśni w samym szczepie, a wybuchają one nieuchronnie w każdej społeczności."
Tymiński uległ przerażającemu urokowi amazońskiej dżungli. Ten urok dżungli, selvy, jest pewnego rodzaju chorobą. Jeśli ktoś poznał dżunglę i jej wielkość, a swoją nicość wobec niej, po powrocie do cywilizacji nie może sobie znaleźć miejsca. Choruje na dżunglę, która jest czymś tak wszechpotężnym i wielkim, że człowiek czuje się nicością i marnością. Dżungla to wszechpotężny świat, który nie ma odpowiednika w cywilizacji. To poczucie samotnej nicości w tym wszechpotężnym świecie monumentalnej przyrody, daje uczucie całkowitego zatracenia w naturze. Jest to fascynujące uczucie nicości porównywalne z odczuciem wolności. I to uczucie nicości wobec monumentalnej przyrody, zmusza ludzi z tą chorobą na amazońską dżunglę do powrotu do niej. Do porzucenia Nowego Jorku czy Toronto i powrotu. Choć ten powrót może oznaczać śmierć w dżungli.
"I ja poznałem tę chorobę. Przez rok, gdy wróciłem z Peru, to czułem tę siłę. Ciągnęło mnie. Czasem chciałem to wszystko rzucić i pojechać na lotnisko, kupić bilet na pierwszy samolot do Peru i już więcej do Kanady nie wracać. I zostawić tu w Kanadzie wszystko tak jak jest. I właśnie to było przerażające. Miałem wystarczająco silną wolę, aby się temu oprzeć. I dopiero gdzieś tak po roku to ustało. Zrobiło się lżejsze. I potem już tego nie było. Ale ja mam bardzo dobre wspomnienia z dżungli. Ze wszystkich spotkań z Indianami. Ze wszystkich podróży.
Szczególnie jedna podróż do rzeki Kangasa, do złotodajnej rzeki Kangasa, która jest na granicy Peru z Ekwadorem, to była podróż mojego życia.
Najlepsza podróż mojego życia, to była właśnie tam. Sześć tygodni. Gdzie mało nie umarłem z głodu w drodze powrotnej. Ale to było warte, żeby to przeżyć. Miałem dwóch przewodników. Jechało nas trzech. Ale poza tym jeszcze dobrałem pół-Indianina, już tam na miejscu. Miał na imię Roger. Mówił lokalnymi dialektami. Bo moi przewodnicy nie mówili lokalnymi dialektami. A tam były dwa różne dialekty w okolicy. A Roger rozmawiał obydwoma. I on był bezcenny, jeśli chodzi o kontakty z Indianami. Zarówno jeśli chodzi o tłumaczenie, jak i ostrzeżenia, aby pewnych rzeczy nie robić. Na przykład nie wolno mi było kasłać. Bo Indianie by mnie rozwalili dubeltówkami. To dlatego, że oni się strasznie bali grypy. Jeśli ktoś kaszle, to należało go zaraz zabić. Widziałem po drodze, jadąc rzeką, kilka wiosek indiańskich całkowicie wymarłych.
– Co się stało Roger? – Grypa. Nie kaszl, bo cię zabiją.
Ale ja po to tam pojechałem, żeby się sprawdzić, czy mnie zabiją czy nie. To był mój ostatni egzamin w Peru. Sześć tygodni. Czy wrócę żywy? To było niedługo przed moim wyjazdem z Peru. Czy jestem na tyle dobry czy silny, żeby wrócić żywy?
Moja żona już mnie wtedy opłakiwała. Miałem wrócić po czterech tygodniach i nie wróciłem. To pod koniec tych sześciu tygodni ona już była w żałobie.
Wszyscy mówili, że ja już nie wrócę. Wszyscy w mieście tak mówili: – On tam pojechał i on nie wróci – tamtejsi Indianie nigdy nie widzieli białych.
Tam, na granicy z Ekwadorem, trzeba było mieć specjalne pozwolenia od wojska, aby tam przebywać. Tam jest strefa konfliktu wojennego z Ekwadorem. O tereny przygraniczne. Chodzi o złoża ropy naftowej w rejonie dżungli. Pierwszy raz mi odmówiono. Dopiero za drugim razem uprosiłem o zgodę, żebym tam pojechał. Tam nie było wiosek indiańskich. Były pojedyncze domy indiańskie. Owszem, mijałem wioski, ale opuszczone. Wymarłe od grypy. Ale gdy dojechałem do samego końca pod granicę, to były już tylko pojedyncze domy. A typowy Indianin miał cztery żony. Głównie siostry.
Taki jest system przetrwania w Amazonii. Jeden mężczyzna, cztery żony. Jednostka społeczna. Co dla katolika w Polsce jest niewyobrażalne."
W amazońskiej dżungli szukał miejsc, gdzie Indianie nigdy nie mieli możliwości spotkania białego człowieka. Bywał wśród indiańskich potomków plemienia, które w przeszłości zmniejszało odcięte głowy swych pokonanych wrogów do wielkości dużej pięści. Kurczyli czaszki do wielkości pięści, ale tylko godnych przeciwników. W wioskach ganiały za nim całe gromady indiańskich dzieci, krzycząc za nim, jak mu tłumaczył przewodnik – "Oczy kota! Oczy kota!". Dla nich niebieskie oczy były oczami kota. Tam nikt takich oczu nie ma. Wpatrywano się w niego, jakby przyjechał z innej planety.
Typowa amazońska wioska indiańska jest na palach. Te pale mają około dwóch metrów wysokości. A na palach jest podłoga z drewna. Niektóre wioski indiańskie są przy rzece. Wtedy domy są na wyższych palach. Dlatego, że gdy spływa woda z gór andyjskich, to w rzece podnosi się poziom wody o kilka metrów w górę, a rzeka wylewa. Ale na lądzie pale są niższe. Pale ustawione są dla bezpieczeństwa Indian tam mieszkających. Głównie po to, aby węże i inne stworzenia z dżungli nie wchodziły na podłogę. Przy każdym domu na palach jest drabinka, po której się wchodzi. W indiańskim domu na palach nie ma ścian. Jest tylko podłoga i dach. Dach jest strzechą z liści palmowych. I te liście palmowe są bardzo dobrą ochroną od deszczu. Są bardzo trwałe i nie przepuszczą żadnego deszczu. Ale ścian nie ma.
Tymiński często bywał gościem w takich domach na palach. Tam na śniadanie poluje się na papugi, które przyrządza się tak jak kurczaki w Polsce.
Poluje się za pomocą pukuna, czyli rurki z wydmuchiwaną zatrutą strzałą. Strzała ma nasączone ostrze wyciągiem z bardzo toksycznej kurary. Kurara paraliżuje ptaka czy zwierzę. Indiański rytuał śniadaniowy to Indianin, który stawał na brzegu podłogi chaty na palach i polował wydmuchiwaną strzałą na siedzące blisko na drzewach duże, zwykle zielone papugi. A siedziała ich cała masa. Więc strzelał dwa razy wydmuchując strzały z rurki, i miał dwie papugi na śniadanie. Albo gotowane, albo pieczone na otwartym ogniu.
"Dla mnie to była konfrontacja z innym światem, który ma swoją kulturę. I z ludźmi, którzy są przystosowani do przetrwania w bardzo trudnych warunkach. Bo dżungla jest naprawdę trudna do przeżycia. Jest wiele niebezpieczeństw i jest mało żywności. Dżungla jest zawsze głodna. Trudno upolować zwierzęta, gdyż jedno zwierzę w dżungli potrzebuje przeciętnie 50 km kwadratowych, aby przetrwać. Większe zwierzę. I gdzie go szukać.
Trzeba mieć specjalne zdolności, żeby przeżyć. Ale ci Indianie przeżyli. I widziałem, że się mieli dobrze. W konfrontacji w tym na czym oni polegali, a na czym ja polegałem. Ja zdecydowanie polegałem na pieniądzach. Chociaż pieniądze były nic niewarte w dżungli. Więc ja na taką wyprawę w dżunglę do Indian brałem rzeczy na wymianę, jak naboje do dubeltówki. Jeden nabój był wart 40 kg mięsa. Bo oni ich dobrze używali. Poza tym z pewnym wstydem zabrałem ze sobą szklane paciorki oraz małe laleczki i lusterka. I okazało się, że to było bardzo przydatne. Nawet na początku lat 80.
Dlatego że ta indiańska cywilizacja nigdy z białym człowiekiem styczności nie miała. Ja byłem pierwszy. Z tej konfrontacji wynikło, że my mamy zdecydowanie różne wartości. A ja, pochodzący z cywilizacji rzymskokatolickiej, moje zdolności przetrwania i moja cywilizacja były tam do niczego nieprzydatne. W warunkach dżungli bez przewodników ja bym zginął w jeden, dwa, może w trzy dni. Trzy dni tam przetrwać, to byłoby szczęście.
Nawet mnie ochraniano, żebym nie szedł ostatni. Bo mnie mógł tygrys porwać z szeregu. W czasie marszu.
Moje wartości cywilizacyjne były tam bezużyteczne. Trzeba było przebyć rzekę jedną, drugą i potem trzecią, a później trzeba było przejść przez góry.
I to długo. Cały dzień. I gdy się idzie przez te góry, to jest taki wielki wysiłek, bo w pewnych miejscach to jest też wspinaczka, że człowiek dostaje halucynacji. Z wysiłku fizycznego. Aż piana wychodzi na usta. Idzie się jak w transie po narkotykach. I jest zupełnie obojętne, co się dzieje. Tylko się idzie, idzie, idzie. A Indianie idą jak sarenki. A ja stary palacz papierosów... to trudno mi było za nimi nadążyć. Piana na ustach, ciernie kaleczą mi twarz i ubranie. Miałem czapkę z daszkiem, co ocaliło mi oczy. Bo po pewnym czasie człowiek nie zwraca uwagi na to, co się dzieje. Ale przeszedłem. I jedyne, w czym moja cywilizacja mi pomogła, to w tym, że miałem ten pierwszy, drugi czy trzeci wiatr w plecy, a może nawet czwarty, żeby nadążyć za Indianami w tym przejściu przez góry. Ale poza tym byłem tam jak dziecko. Jak dziecko w dżungli. Bez żadnych możliwości obrony ani znalezienia jakiegokolwiek pożywienia. Tak że byłem całkowicie uzależniony od przewodnika."
Stan Tymiński szukał kontaktu z Indianami nieskażonymi zachodnią cywilizacją, aby pomogli mu rozwinąć jego szósty zmysł. Gdy po raz pierwszy przyjechał do Peru, aby odwiedzić czwórkę peruwiańskich dzieci, którym pomagał, spotkał się z dyrektorem kanadyjskiej placówki pomocy, którego żona była Peruwianką. I znała dżunglę. I znała amazońskich Indian. Opowiadała mu o ich ciekawych rytuałach. Z jej opowieści wynikało, że Indianie są nieskażonymi materializmem spirytualistami. I że posiadają zdolności, jakie ludzie cywilizacji zachodniej już zatracili. Tymiński podjął wtedy decyzję o wyjeździe do peruwiańskiej Amazonii.
Jego zainteresowania spirytualizmem wiązały się z poszukiwaniem przez niego zdolności, które pozwolą mu być doskonałym w biznesie. Wiedział z książek, że biznesmeni odnoszący szczególnie spektakularne sukcesy zawodowe w USA, a zwłaszcza w Nowym Jorku, mają szczególne zdolności intuicyjne. Że mają ten szósty zmysł. Dlatego próbował rozwinąć swój szósty zmysł, chodząc w Toronto na lekcje spirytualizmu do kościoła spirytualnego "Britten Spiritual Church".
"Tam w każdą środę mieli lekcje, które nam dawali uzdolnieni i doświadczeni spirytualiści. I tam poznałem telepatię. Miałem tak niezaprzeczalne dowody telepatii, że nawet wtedy mnie to lekko wystraszyło. Chociaż byłem wielkim sceptykiem. I tak chodziłem na te lekcje z ciekawości, aby zobaczyć, co będzie. I to z zainteresowania ogólnego, a nie samym spirytualizmem. Zobaczyłem, że telepatia rzeczywiście istnieje. To dało mi dużo do myślenia. To była dość luźna grupa szkoleniowa. To byli zwykli ludzie – wolontariusze, którzy przychodzili na te lekcje. Ci spirytualiści nie mieli za to żadnej opłaty, to był z ich strony dobry uczynek. Ale od pewnego momentu więcej się od nich nie mogłem nauczyć. I wtedy doszedłem do wniosku, że tu wszędzie naokoło jest materializm. Że miasto Toronto było tak skażone materializmem, że aby pójść wyżej, to trzeba było pójść do ludzi, którzy materializmem nie są skażeni. Bo materializm zakłóca tego typu zdolności, jak telepatia, czy inne wyższe zdolności człowieka."
"Przed lekcją na temat telepatii słyszałem rozmowę dwóch pań w średnim wieku, podczas której jedna z nich, June, skarżyła się na ból w okolicach szyi. W czasie lekcji siedzieliśmy na krzesłach w kręgu. Nauczyciel poprosił, aby każdy z nas przesłał jakąś wiadomość do dowolnej osoby w tym kole.
Kiedy zgasło światło i widać było tylko płomyk jednej świecy, zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie duży szal, który nasączyłem dla June leczniczą energią i wirtualnie zakręciłem ten szal wokół jej szyi. Byłem ogromnie zdziwiony, gdy po lekcji June podeszła do mnie i podziękowała za szal, który bardzo pomógł – ból szyi ustąpił."
W amazońskiej dżungli poprosił o lekcje indiańskich rytuałów szamana plemienia. Chciał w ten sposób poznać zdolności Indian, dzięki którym potrafią oni przetrwać w ekstremalnych warunkach amazońskiej dżungli przez tysiące, dziesiątki tysięcy lat. Już w pierwszym dniu w dżungli Tymiński byłby zginął. Chciał zerwać z drzewa owoc papai. Zatrzymał go okrzyk przewodnika: "Nie ruszaj tego!". To był trujący owoc do złudzenia przypominający papaję. I taka jest dżungla. Dżungla, w której większość zwierząt śpi w ciągu dnia, a poluje w nocy. A w nocy łatwo stać się upolowanym. I trzeba być wychowanym przez Indian, aby mieć możność przeżycia w dżungli.
"Indianie polegają na pewnych zdolnościach, które nam wydają się nie tylko niezrozumiałe czy fantazyjne, ale nawet nieprawdziwe. Bo myśmy tak daleko odeszli od człowieczeństwa w pogoni za pieniądzem i ze złością jeden do drugiego, z nienawiścią, z zazdrością, z tym całym negatywizmem człowieka, który ja nazywam diabłem. A ja zawsze szukałem diabła z ciekawości. Nawet jako młody chłopak w lasach komorowskich, chodziłem do lasu po ciemku, chociaż było straszno, żeby zobaczyć, czy diabeł naprawdę istnieje. I byłem w różnych ciemnościach w swoim życiu. Na kilku kontynentach. I nigdy diabła nie widziałem. Jedyny diabeł, którego widziałem, jest w ludziach."
W Iquitos spotkał Tymiński hiszpańskiego księdza misjonarza, z którym często rozmawiał na tematy spirytualizmu. To był niezwykle zasłużony kapłan, który wybudował i zorganizował bibliotekę katolicką w tym mieście. Ksiądz misjonarz tłumaczył Tymińskiemu, że indiańskie praktyki spirytualne to nie jest żadna herezja. Że to są naturalne zdolności dane przez Boga, które Indianie wykorzystują do przetrwania w dżungli.
"Indianie mają specjalne metody leczenia. Wchodzą w pewien trans i duchem wchodzą w człowieka, żeby zaleczyć miejsca, gdzie w człowieku tkanka jest chora. Chyba że już jest zgniła. To wtedy gangrena i nie ma na to ratunku. Ale na pewnym etapie choroby, oni powodują to, że ciało z pomocą energii, która wejdzie w tę tkankę, ciało się może zaleczyć lepiej niż bez tej energii. Więc oni używają tego typu zdolności spirytualistycznych do przeżycia. To jest dla nich codzienne wydarzenie. I nie ma w tym nic niezwykłego. To są zdolności konieczne do przetrwania."
Tymiński jest niezwykle wdzięczny poznanym Indianom, którzy pomogli mu rozwinąć jego zdolności szóstego zmysłu. Z lekcji, które mu dawali, nie robili tajemnic. Nie osiągnął ich poziomu, ale dużo się nauczył. Te nowe zdolności pomagały mu potem i w biznesie, i w polityce.
"To dzięki tym zdolnościom potrafię zawsze rozpoznać złe intencje żywione wobec mnie przez drugiego człowieka. Ale potrafię też bezbłędnie odczytywać dobre intencje w innych ludziach. Z tych zdolności korzystałem w trakcie kampanii prezydenckiej w 1990 roku. Tylko na tym mogłem się oprzeć, bo nikogo nie znałem".