farolwebad1

A+ A A-

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Konno przez Azję Centralną) (23)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Gdym powrócił do jurty, zastałem już w niej hutuhtę. Podarował mi duży żółty "chatyk" i prosił, bym razem z nim zwiedził klasztor. Twarz Dżełyba nosiła ślady troski, i zrozumiałem, że chce znaleźć sposobność do pomówienia ze mną. Gdyśmy szli głównym dziedzińcem klasztoru, przyłączyli się do nas: rosyjski starosta handlowy oraz oficer mongolski. Weszliśmy do jakiegoś dużego domu, stojącego za jaskrawo-żółtem ogrodzeniem. Ujrzawszy moje zdziwienie na widok tej niezwykłej barwy, Dżełyb rzekł:

– W tym domu zamieszkiwali Dalaj-Lama i Bogdo-Gegeni-Chan; na pamiątkę ich pobytu ogrodzenia budynków, gdzie przebywali, zawsze są malowane tą "świętą" farbą. Wstąpmy tu na chwilę!

Wewnątrz dom był urządzony z przepychem. Na parterze mieścił się pokój jadalny, w którym stały ciężkie rzeźbione z hebanu stoły roboty majstrów chińskich i takież szafy i kredensy, przeładowane drogocenną, starożytną porcelaną i bronzem. Na pierwszem piętrze były tylko dwa pokoje. W pierwszym z nich mieściła się sypialnia, której ściany i sufit były bardzo gustownie i misternie udrapowane grubą, żółtą, tkaniną jedwabną. Z sufitu zwieszała się na łańcuchu z bronzu latarnia chińska, wspaniałe dzieło sztuki z drzewa, kryształu, malowanej porcelany i masy perłowej.

Na lewo od drzwi stało łoże szerokie, kwadratowe z jedwabnemi materacami, poduszkami i nakryciami. Łoże, kolumny i baldachim były wyrzeźbione w hebanie z rysunkiem nieskończenie długiego smoka chińskiego, pożerającego słońce. Obok mieściła się garderoba w tym samym stylu z płaskorzeźbami, wyobrażającemi różne sceny religijne; tutaj też stały cztery głębokie i wygodne fotele. Naprzeciw wejścia na dwóch dość wysokich stopniach był umieszczony niski tron zwykłego typu wschodniego.

– Zwróćcie oczy na ten tron! – rzekł hutuhtu. – Przed trzydziestu pięciu laty przybyło do nas pewnej nocy kilku jeźdźców. Weszli do klasztoru i zażądali, aby się zgromadzili tu wszyscy gelongi, getuły i kanpo na czele z hutuhtą i gegeni. W tej komnacie zebraliśmy się wszyscy. Wówczas po tych stopniach wszedł człowiek z twarzą, osłoniętą gęstą zasłoną czarną, i zasiadł na tronie. Padliśmy wszyscy na kolana, gdyż bezwiednie w głębinach dusz naszych zrozumieliśmy, że mamy przed sobą tego, o którym w niejasny, mistyczny sposób mówią czasem w swoich bullach jasnowidzący Dalaj-Lama, najmędrszy Taszi-Lama i proroczy Bogdo-Gegeni. Pojęliśmy, że widzimy tu tego, do którego należy cały wszechświat: niebo, ziemia, woda, podziemia, i którego mądry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemnice nieznanych światów. Przed nami był "władca świata". Po krótkiej modlitwie tybetańskiej "władca świata" pobłogosławił zebranych, poczem przepowiedział wszystko, co miało zajść w ciągu trzech przyszłych dziesięcioleci. Wszystko się spełniło, wszystko! Podczas modlitwy "władcy świata" świece i lampy w małej świątyni, mieszczącej się w sąsiedniej komnacie, zapaliły się same, a suche trawy i smoła, leżące w kielichach ofiarnych, zaczęły się rozpuszczać w niebieskie smugi i wirujące potoki wonnego dymu.

"Władca świata" znikł nagle. Pozostały po nim tylko te oto fałdy na zmiętym jedwabiu poduszek, leżących na tronie. Sprężysta tkanina jeszcze się ruszała, powoli wracając do stanu pierwotnego.

Hutuhtu wszedł do kaplicy i, uklęknąwszy przed ołtarzem, jął się modlić, zakrywając twarz rękami lub podnosząc dłonie do góry.

Patrzyłem na spokojne, obojętne oblicze mądrego Buddhy ze złota, i obserwowałem grę świateł i cieni, rzucanych przez małą, palącą się na ołtarzu lampę olejną, dziwnie ożywiającą chwilami twarz posągu. Później przeniosłem wzrok na tron, stojący prawie naprzeciwko drzwi kaplicy. O dziwo!

Zupełnie wyraźnie widziałem potężną postać starca o jarzących się, jak gwiazdy, oczach i mocno zaciśniętych wargach, zdradzających niezwykłą siłę woli. Przez jego ciało i białą szatę przeświecało oparcie tronu ze świętemi napisami tybetańskiemi. Zamknąłem oczy i po chwili znowu spojrzałem.

Na tronie nie było nikogo, lecz fałdy na poduszkach stały się głębsze, i jedwab pokrycia nieznacznie się poruszał.

Hutuhtu nagle zwrócił do mnie swą twarz i rzekł:

– Daj mi swój "chatyk". Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujesz i miłowałeś przez całe życie.

Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. Zwróć oczy duszy twojej do "Władcy świata" i mów:

"Wysłuchaj, zrozum, spełnij"... On cię usłyszy, bo jest to miejsce, uświęcone przez niego, i tu pozostał jego cień, który padł na ściany tej komnaty...

Hutuhtu zawiesił "chatyk" na ramieniu Buddhy i, padłszy na twarz przed ołtarzem, namiętnie i gorąco szeptał słowa modlitw i zaklęć. Po chwili podniósł się i skinął na mnie. Gdym się zbliżył, szepnął:

– Patrz w tę ciemną przestrzeń za posągiem Buddhy. On ci pokaże tych, których nosisz w swojem sercu! Mimowoli usłuchałem tego gorącego, przenikającego szeptu i zacząłem wpatrywać się w ciemną niszę za ołtarzem. Po pewnym czasie w ciemności zjawiła się cienka smuga dymu, rozdzieliła się na kilka innych, które zaczęły wirować, przeplatać się, aż nareszcie przybrały kształty ludzkie. Ujrzałem twarz ukochaną, każdy rys jej był wyraźnie widzialny. Rozróżniłem suknię oraz kilka osób z otoczenia. Po chwili widzenie zaczęło coraz bardziej blednąc, rozwiewać się i wreszcie przeistoczyło się w smugi dymu, przezroczystego, jak drganie powietrza nad powierzchnią ziemi, nagrzanej przez promienie słońca. Wreszcie i to znikło. Za posągiem znowu czaił się mrok. Hutuhtu wstał i zdjął z ramienia Buddhy hatyk.

– Szczęście będzie zawsze z tobą i tymi, którzy rozjaśniają twoje serce i duszę! – rzekł poważnie. – Łaska bóstwa nigdy cię nie opuści! "Wielki Nieznany" będzie ci odpowiadał, gdy się zwrócisz do niego!

Wyszliśmy z domu, gdzie niegdyś przebywał "Wielki Nieznany", czyli "Władca świata", gdzie się modlił za wszystkich ludzi i przepowiadał losy ludów i państw, a więc: rozkład Chin, wzmożenie się Japonji, upadek Rosji, bolszewizm, podział imperjum brytyjskiego i zrodzenie się idei Dżengiza, władcy połowy starego świata. Powracając z klasztoru, zaczęliśmy rozmowę o widzeniu, które miałem w kaplicy, i jakież było moje zdziwienie, gdy hutuhtu, starosta i oficer mongolski bardzo szczegółowo i ściśle opisali wszystkie osoby, ich twarze, ubrania i otoczenie, które widziałem był pośród smug dymu za złotym posągiem Buddhy.

Mongoł-oficer opowiadał mi, że ks. Czułtun prosił wczoraj Dżełyba, aby w momencie tak doniosłym dla kraju pokazał mu jego przyszłość, lecz Dżełyb z przerażeniem odmówił.

Zapytany przeze mnie, dlaczego to zrobił, hutuhtu nachmurzył brwi i zmarszczył czoło. Na jego twarzy odbiło się głębokie wzruszenie pełne trwogi.

– Widzenie nie dałoby ukojenia i szczęścia księciu! – rzekł ze smutkiem. – Jego losy są czarne, jak noc. Onegdaj trzykrotnie wróżyłem z opalonej łopatki barana, i ciągle wypadało jedno i to samo... jedno i to samo...

Nie dokończył i drżąc ze strachu, zasłonił twarz rękami. Dżełyb wywróżył prawdę. Los księcia Czułtun-Bejle był czarny, jak noc jesienna. W godzinę po tej rozmowie wspólnie z ks. Czułtunem pozostawiliśmy za sobą niewysokie góry, otaczające gościnny i tajemniczy Narabanczi-Kure, które ukochał "Wielki Nieznany" za surowe obyczaje i moralność mnichów.

 

Tchnienie śmierci

Przybyliśmy do Uliasutaju, który przeżywał znowu dnie trwogi. Pułkownik Domożyrow listownie namówił komendanta Uliasutaju, Michajłowa, do posłania pogoni za gubernatorem chińskim i za jego konwojem. Oficer, dowodzący oddziałem, nie tylko rozbroił konwój chiński bez oporu z jego strony, ale zrabował prywatne bagaże gubernatora i urzędników. Gdy oddział powrócił z tej wyprawy, można było widzieć oficerów i żołnierzy, defilujących w ubraniach i butach urzędników chińskich, sprzedających złote zegarki, pierścionki, bransoletki i grających w karty za zagrabione dolary chińskie.

Uczciwsza część oficerstwa rosyjskiego, oraz administracja mongolska były oburzone takim hańbiącym czynem i pogwałceniem podpisanej umowy mongolsko-chińskiej. Stosunki pomiędzy ks. Czułtun-Bejle a komendantem, pułk. Michajłowym, stawały się coraz bardziej napięte; rozłam zaś w obozie oficerów rosyjskich, żołnierzy i kolonistów pogłębiał się z dniem każdym.

Wzburzenie dosięgło szczytu wówczas, gdy doszło do powszechnej wiadomości, iż komendant dostał część rzeczy i pieniędzy, zrabowanych Chińczykom. "Sait" żądał odebrania łupów nieprawnie zdobytych i złożenia ich w urzędzie mongolskim dla odesłania do Chin; rosyjska grupa pułk. Michajłowa opierała się temu; przeciwnicy zaś pułkownika zaczynali przebąkiwać o konieczności usunięcia go i załagodzenia sprawy przykrej i hańbiącej oficerów.

Czułtun prosił cudzoziemców, by przekonali komendanta, że postępuje bezprawnie, lecz Michajłow uparł się, usunął z urzędów oficerów nie zgadzających się z jego polityką i zastąpił ich swoimi przyjaciółmi. Wycofaliśmy się z całej tej sprawy i w charakterze świadków obserwowaliśmy bieg rozwijających się wypadków, które skończyły się niebywałą katastrofą.

Epilogiem całej tej historji miała być wisząca w powietrzu wojna domowa śród Rosjan. Lecz nowe zdarzenia odsunęły ją na drugi plan.

Pewnego poranku kwietniowego do Uliasutaju zawitała nowa grupa jeźdźców, którzy zatrzymali się w niegościnnym dla nie-bolszewików domu kolonisty Burdukowa, czyli, jak mówiono tu, w "sztabie bolszewizmu na Mongolję". Jeźdźcy podawali się za oficerów gwardji carskiej. Byli to: pułk. Poletika i czterech braci Filipowych.

Zjawiwszy się u komendanta, pokazali oni dokumenty jakiejś nieznanej nikomu, "wszechsyberyjskiej białej organizacji oficerskiej" i oznajmili, że mają rozkaz formowania pułków antybolszewickich z wojowniczych plemion mongolskich: Ozaharów, Dzachaczynów, Oletów i Turgutów w celu walki z bolszewikami w Urianchaju, a później na całej Syberji południowej.

Przybysze byli bardzo podrażnieni wiadomością, że Mongołowie już usunęli Chińczyków ze swego terytorjum, gdyż mieli "tajne dyplomatyczne polecenia do administracji chińskiej". Jeden z Filipowych pułkownik, pokazał rozkaz, mianujący go głównodowodzącym mongolską dywizją, pułk. zaś Poletikę – naczelnikiem sztabu. Tytułem tego dziwna ta grupa wydała natychmiast szereg rozporządzeń, na mocy których dokonywała nowych mianowań, zmian i awansów. W tych rozkazach i zarządzeniach była taka pewność siebie, że oficerstwo, nawykłe do karności, początkowo się temu poddawało.

W razie oporu, pułk. Poletika groził Domożyrowowi aresztem i wojną z baronem Ungernem i z hetmanem Siemionowym.

Był to oszołamiający potok grzmiących słów, groźnych frazesów, pewnych siebie gestów i bezgranicznej bezczelności.

Jeden wszakże z rozkazów tego nowego "naczalstwa" wzbudził we mnie i w adjutancie komendanta poważne podejrzenia co do przyjezdnej "grupy pięciu". Rozkazem tym zostałem mianowany gubernatorem Mongolji. Dlaczego mnie właśnie powierzono ten urząd?

Mongołowie, Chińczycy i Rosjanie Zachodniej Mongolji znali mię oczywiście dobrze, lecz któż wiedział o moich wpływach i stosunkach w Mongolji w jakiejś nieznanej "białej organizacji" na Syberji?

Z tego wywnioskowałem, że dokument "organizacji" o mojem mianowaniu był sfabrykowany na poczekaniu w Uliasutaju przez przybyłych oficerów. Lecz w jakim celu to uczynili?

Na to odpowiedziały mi wypadki dni najbliższych.

"Grupa pięciu" marzyła o przerzuceniu wszystkich istniejących już rosyjskich oddziałów partyzanckich do Urianchaju przeciwko wojskom sowieckim. To był cel jasny i zrozumiały. Lecz właśnie wtedy, gdy układano plan tej wyprawy, nadeszły wiadomości, że sowiety wprowadziły do Urianchaju znaczne siły i porozumiały się z gubernatorem chińskiego Sinkiangu. Ten zaś przyrzekł, że o ile w północnej Mongolji zacznie się ruch "białych" oddziałów w stronę Urianchaju, wówczas on rzuci na ich tyły 20.000 żołnierzy chińskich i w ten sposób zmusi je do przejścia granic Urianchaju. Wówczas Urianchaj stałby się pułapką dla oficerów i żołnierzy-uciekinierów, a niepokojąca sowiety kwestja tworzenia przez Siemionowa, Ungerna i Kazagrandi sił antybolszewickich na terenie Hałhi byłaby zlikwidowana na zawsze. Po tej zaś likwidacji ja, jako samozwańczy "gubernator" Mongolji, byłbym przez Chińczyków zaaresztowany i wydany sowietom.

Gdy to wszystko doszło do naszej wiadomości, "grupa pięciu" została zaproszona na zebranie oficerów dla wyjaśnienia "niektórych, budzących niepokój wątpliwości".

Wątpliwości te zaś były bardzo poważne i zatrważające. Nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób tych pięciu ludzi mogło przedostać się, mając tylko sowieckie pieniądze, przez Urianchaj, zajęty przez sowieckie wojska, przedostać się "całą rodziną", gdyż w grupie było czterech braci. A przytem mieli oni dobre ubranie, uzbrojenie, konie i, co było najbardziej podejrzane, olbrzymią ilość dokumentów, wydanych z organizacji antybolszewickiej.

Dlaczego ci oficerowie zatrzymywali się po drodze tylko w domach sowieckich sympatyków, jak naprzykład u Burdukowa w Uliasutaju?

Tajny nasz wywiad doniósł, że Burdukow dał przybyłym sporą ilość srebra i dolarów, podejmował ich hucznie i wspaniale i schował u siebie jakieś papiery, oddane mu przez "grupę pięciu". Na zebraniu oficerów pułk. Poletika w tonie przechwałki oznajmił, że jeden z Filipowych był adjutantem sowieckiego głównodowodzącego, Kamieniewa, i razem z nim odbył pierwszą niefortunną wycieczkę delegacji sowieckiej do Anglji.

Skutkiem tej przykrej pogadanki miejscowych oficerów z nieznanymi przybyszami było wyrażenie ostatnim wotum nieufności; w parę zaś dni potem nastąpił rozłam w oddziale, gdyż sam komendant i jego grupa łatwowiernie przeszła na stronę przybyłych.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.