Równocześnie Wałęsa i jego grupa związkowa uczynili nieważnym zarówno dorobek "Solidarności" lat 1980–1981, jak i unieważnili jego władze wybrane na I Zjeździe w 1981 roku. Nie dopuścili do wznowienia działalności zarówno Komisji Krajowej, jak i jej Prezydium wybranego na I Zjeździe w 1981 roku. Ten zabieg pozwolił grupie Wałęsy całkowicie wyeliminować z nowej już "Solidarności" swych związkowych przeciwników oraz przeciwników porozumień Okrągłego Stołu. Po prostu nie dopuszczono ich do nowego związku. Wałęsa eliminował ich zarówno na poziomie krajowym, jak również na poziomie regionów. "Wałęsa (...) od początku systematycznie eliminował z wpływu na »Solidarność« wszystkich niewygodnych, a obdarzonych związkowym autorytetem, przywódców – pisał w 1991 roku Jerzy Przystawa. – Nigdy przecież nie zgodził się na spotkanie z Komisją Krajową, a nawet z jej Prezydium. Wszystkie kolejne »władze krajowe«, a więc TKK, TR »S«, KKW – to były przykłady mniej lub bardziej arbitralnych mianowań, których wynikiem było nieodmienne spychanie na margines ludzi niewygodnych. Analogiczne działania miały miejsce w regionach, szczególnie od amnestii 1986 roku. (...) Objeżdżając kraj, w okresie przygotowań do ponownej rejestracji związku, Lech Wałęsa publicznie dezawuował tych, którzy domagali się respektowania mandatów związkowych."
Wałęsa i jego grupa dokonali więc kradzieży politycznej, przywłaszczając dla siebie nazwę związku i podszywając się pod wyobrażenie o nim, funkcjonujące w świadomości społecznej. Pozwoliło to grupie Wałęsy przejąć znaczące zaufanie społeczne, jakim większość polskiego społeczeństwa darzyła "Solidarność" z lat 1980–1981. O działaniach jego i jego grupy eliminujących działaczy "Solidarności" przeciwnych porozumieniom Okrągłego Stołu wiedziała tylko dość wąska grupa liderów i działaczy szczebla centralnego i regionalnego. Sytuację dezorientacji wśród członków i działaczy "Solidarności" na poziomie przedsiębiorstw i instytucji ułatwiał fakt, iż część członków starych władz krajowych i regionalnych rozproszyła się po kraju, część wyemigrowała za granicę, a część nie wykazywała żadnej aktywności związkowej.
"Jak można było przeciwstawić się tym destrukcyjnym procesom? – pytał w 1991 roku J. Przystawa. – Z pozycji »solidarnościowych« podjęte zostały w zasadzie trzy takie próby. Były to: »Solidarność Walcząca«, Grupa Robocza Komisji Krajowej oraz Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ »Solidarność«, czyli »Porozumienie Szczecińskie«. Z tych trzech »SW« była najbardziej konsekwentna, gdyż stojąc na gruncie niewdawania się w żadne kompromisy z komunistami, domagała się bezwarunkowego przywrócenia legalnej działalności »Solidarności«. Jednakże jako organizacja polityczna, odrębna od »Solidarności«, w dodatku niejawna, została gładko zepchnięta na margines. »Grupa Robocza« była natomiast działaniem elitarnym, skupiała w sumie kilkadziesiąt osób, i chociaż były to osoby o sporym autorytecie związkowym, stanowiły właściwie ciało o ambicjach negocjacyjnych i opiniodawczych.
Największe nadzieje rokowało »Porozumienie Szczecińskie«, które zresztą przyciągnęło i praktycznie inkorporowało zarówno działaczy »W«, jak i »Grupy Roboczej«. Przyjęło ono formułę otwartą, a odbywając spotkania na terenie całego kraju, miało szansę przyciągnąć sporą część członków »Solidarności« zaniepokojonych obrotem spraw. Kolejne spotkania »Porozumienia...«, odbyte poza Szczecinem, kolejno w Będzinie-Grodźcu, Piotrkowie Trybunalskim, Bydgoszczy i Wrocławiu, budziły świadomość zdezorientowanych członków »Solidarności« i stanowiły realne zagrożenie dla okrągłostołowego establishmentu. Niestety, spotkanie wrocławskie, może najliczniejsze i najbardziej udane, okazało się zarazem ostatnim i po nim »Porozumienie...« przestało istnieć."
Nowy związek zawodowy grupy Wałęsy, pod tą samą nazwą – Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność", zarejestrowano w kwietniu 1989 roku. Dokonano wszakże kluczowej zmiany w statucie i usankcjonowano utworzone przez Wałęsę i jego grupę nowe władze związku, czyli Krajową Komisję Wykonawczą i Regionalne Komisje Wykonawcze, co oznaczało unieważnienie wyborów władz "Solidarności" z lat 1980-1981.
Gdzieś we wrześniu 1989 roku w budynku rektoratu spotkał mnie szef uczelnianej "Solidarności". Ten sam zresztą, który był wybrany w 1981 roku.
Wręczył mi niespodziewanie dla mnie nową legitymację członkowską "Solidarności". Byłem zupełnie zaskoczony i zapytałem: – Co się stało? Przecież jestem członkiem "Solidarności" od 1980 roku. – W odpowiedzi usłyszałem, że była nowa rejestracja związku. I bardzo długo nie mogłem do końca zrozumieć, co się ze mną w tamtym czasie działo, że można mną było tak długo manipulować. Dlaczego dałem się tak zdezorientować? Dlaczego nie wiedziałem o nowej rejestracji? Dlaczego nie wiedziałem o sporze pomiędzy grupą Wałęsy a Grupą Roboczą Komisji Krajowej? Dlaczego nie widziałem o istnieniu Porozumienia na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "Solidarność"? Oczywiście nie informowały o tym komunistyczne media masowe. Nie informowały też o tym media będące wówczas w rękach grupy Wałęsy, jak "Gazeta Wyborcza" i "Tygodnik Solidarność". Nie informowały też o tym zachodnie stacje radiowe, jak "Wolna Europa", sekcja polska radia BBC czy "Głos Ameryki".
Ale to nie tłumaczy mojego zachowania w postaci braku samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na to choćby, gdzie się stracił politycznie Andrzej Gwiazda czy Marian Jurczyk? Dlaczego ich nie ma we władzach związku? Dlaczego działa Krajowa Komisja Wykonawcza, a nie Komisja Krajowa "Solidarności"? Podlegałem pewnie takim samym procesom psychospołecznym jak większość polskiego społeczeństwa. Jakie to były procesy?
Zrozumiałem to do końca dopiero po przeczytaniu "Doktryny szoku" Naomi Klein. To były psychospołeczne procesy szokowego wstrząsu, spowodowane nagłymi załamaniami sytuacji politycznej, społecznej i ekonomicznej. Te procesy szokowego wstrząsu tworzyły poczucie dezorientacji, niepewności przyszłości, zachwiania poczucia bezpieczeństwa i strachu. A ta sytuacja szokowego wstrząsu była świadomie wykorzystywana do dezorientacji i demotywacji. Ta dezorientacja i niepewność jutra tworzyła sytuację, gdy każda obietnica dobrej i pewnej przyszłości była przyjmowana z pełną wiarą i nadzieją, których się nie sprawdza i nie weryfikuje rozumowo. Ba, wówczas chce się wierzyć w każdą pozytywną informację i wiadomość. I wtedy wypiera się ze świadomości wszelkie wątpliwości, niewygodne pytania, a nawet widoczną prawdę. Wyrzuca się i odrzuca się bowiem wszystko, co zakłóca i przeszkadza wierzyć oraz mieć nadzieję na przyszłość. I wtedy naiwność osiąga poziom Himalajów. A łatwość manipulacji ludźmi jest na poziomie przedszkolnym. To dlatego wyrzucałem i odrzucałem wątpliwości i niewygodne pytania o Gwiazdę czy Jurczyka. To dlatego łatwo dawałem się dezorientować i manipulować. Przynajmniej do czasu. A działalność Wałęsy i jego "Solidarności" były tymi wiadomościami, które pozwalały wierzyć i mieć nadzieję na lepszą i pewną przyszłość. Ale tylko w sytuacji szokowego wstrząsu i jego psychospołecznych konsekwencji.
Dość skrupulatnie przy tym przemilczano, a wręcz ukrywano, że jest to nowy, w sensie prawnym, organizacyjnym i personalnym, związek zawodowy.
Dobitnym dowodem na manipulowanie opinią publiczną było nazwanie pierwszego zjazdu tego nowego związku, który odbył się w kwietniu 1990 roku, II Zjazdem "Solidarności", co miało za zadanie ukryć nawet fakt nowej prawnie jego rejestracji. Oczywiście na ten II Zjazd nie zaproszono władz "Solidarności" wybranych na I Zjeździe. Dobrym komentarzem do tej sytuacji jest treść listu Andrzeja Gwiazdy do delegatów tego Zjazdu. "Jeśli twierdzicie – pisał w nim Gwiazda – że tworzycie II Zjazd NSZZ »Solidarność« – nie mogę być Waszym gościem. Mógłbym być gościem Zjazdu, gdybyście się określili jako organizacja odrębna od NSZZ »Solidarność«. W 1981 roku zostałem wybrany na członka Komisji Krajowej, czyli jedynych władz Związku, podlegających wyłącznie Zjazdowi Krajowemu. Jeśli Wasz Zjazd byłby naprawdę Zjazdem NSZZ »Solidarność«, to jako członek ustępujących władz, składałbym przed Wami sprawozdanie z działalności i ubiegał się o absolutorium. Uznaliście za słuszne manipulacje, za pomocą których udało się nie dopuścić do zebrania Komisji Krajowej. Doskonale wiecie, że powody przytaczane przez Was są kłamliwe i nikczemne. W Waszych rękach spoczywała decyzja, czy ten Zjazd stanie się Zjazdem »Solidarności«. Czekało na to 8 milionów naszych członków, którzy do tej pory nie zapisali się do Waszej organizacji, którzy nie mają związku zawodowego, do którego mogliby mieć zaufanie i który broniłby ich interesów. Nie zamierzam Wam mówić, dlaczego Wasza organizacja tylko z nazwy przypomina »Solidarność«. Jestem przekonany, że sami znacie przyczyny. Jestem przekonany, że sami wiecie jakie należało podjąć uchwały, by Wasz Zjazd stał się naprawdę II Zjazdem NSZZ »Solidarność«. Lecz zabrakło Wam odwagi".
Do nowego związku wstąpiło ostatecznie zaledwie kilkaset tysięcy członków, spośród blisko 10 milionów członków "Solidarności" z lat 1980–1981. Z końcem 1989 roku NSZZ "Solidarność" praktycznie przestał istnieć jako wielki społeczny ruch pracowniczy i zawodowy. Jak twierdzi J. Przystawa, który był działaczem "Solidarności", "Solidarności Walczącej" i "Porozumienia Szczecińskiego", rozpad związku nastąpił w latach 1986–1989. "Ten rozproszony, zdecentralizowany opór społeczny – pisał Przystawa o sytuacji w podziemnej »Solidarności« połowy lat 80. – aczkolwiek coraz słabszy, był jednak niezniszczalny. Słabł, ponieważ społeczeństwo było zniechęcone przede wszystkim jego jałowością i widoczną nieskutecznością (albo niewidoczną skutecznością). Był niezniszczalny, ponieważ w tym rozproszeniu działali ludzie głęboko ideowi, tacy, których »i kafarem nie dobijesz«, natomiast działali oni pod osłoną społeczeństwa, gdyż jak to zauważył jeden z moich przyjaciół – »nawet ubecy nie donosili«. Tymczasem kompletna jałowość programowa i koncepcyjna »central związkowych« i narastająca frustracja przywódców stworzyły możliwość zupełnie innego rozegrania »karty solidarnościowej«."
I tym innym rozegraniem był Okrągły Stół i Magdalenka, z dokonanym przez Wałęsę i jego grupę puczem związkowym, przy równoczesnym eliminowaniu ze sceny związkowej liderów i działaczy "Solidarności" temu przeciwnych. "Cały ten proces – podsumowywał Przystawa jeszcze w 1991 roku – budowania związku i władzy »od góry« dokonywany pod przykrywką demokratycznej fasady i frazeologii, przyciągał, rzecz jasna, cały szereg ludzi, którzy zwietrzyli tu nowe możliwości kariery, ale skutecznie zniechęcał i odsuwał ludzi, którzy ideały »Solidarności« traktowali serio."
To Wałęsa i jego grupa, a nie władze komunistyczne, ostatecznie zniszczyli "Solidarność" jako związek zawodowy masowego ruchu pracowniczego.
Wydawało się, że polscy komuniści, dzięki związkowej i politycznej grupie Wałęsy oraz jego Komitetowi Obywatelskiemu, osiągnęli swój strategiczny cel w postaci zachowania kluczowych narzędzi władzy w państwie, poprzez stworzenie kolaborującej z nimi opozycji postsolidarnościowej i dopuszczenie jej do współudziału w systemie władzy jako reglamentowanej i kolaborującej opozycji. Wszystko to wszakże przewróciły zakontraktowane przy Okrągłym Stole wybory parlamentarne z 4 czerwca 1989 roku. Polscy komuniści i ich polityczni satelici ponieśli w nich spektakularną, druzgocącą i prestiżową klęskę, mimo zdobycia z góry zagwarantowanych im 65 proc. mandatów w Sejmie. Firmowani zdjęciem z Wałęsą kandydaci Komitetu Obywatelskiego zdobyli ostatecznie wszystkie z 35 proc. miejsc w Sejmie i 99 spośród 100 miejsc w Senacie. Przepadła z kretesem tzw. lista krajowa z czołowymi politykami partii komunistycznej i partii satelickich. Trzeba było, ku irytacji solidarnościowych wyborców, zmieniać ordynację wyborczą przed II turą wyborów.
Polskie społeczeństwo włożyło nogę w ledwie uchylone drzwi do demokracji i omal ich nie wyłamało wraz z futryną. W Zgromadzeniu Narodowym komuniści i ich polityczni satelici stracili większość. I choć dzięki Wałęsie i jego grupie ostatecznie większością jednego głosu wybrano Jaruzelskiego na prezydenta Polski, wtedy jeszcze Ludowej, rozpoczął się finalny rozpad partii komunistycznej i rozkład systemu politycznego komunistycznej Polski.
Jego efektem było odwrócenie sojuszy w ówczesnym zakontraktowanym Sejmie, gdy dotychczasowi satelici komunistów z ZSL i SD przeszli na stronę klubu parlamentarnego Komitetu Obywatelskiego. Umożliwiło to powstanie rządu z niekomunistycznym premierem Tadeuszem Mazowieckim.
Ale w Polsce nie było euforii. W samych wyborach wzięło zresztą udział tylko 62 proc. Polaków. Co gorsza, w Polsce nie odbywała się merytoryczna debata polityczna o państwie i gospodarce. Komitety Obywatelskie, od krajowego po miejskie, nie stały się platformą narodowego dyskursu. Nie była nią również Wałęsowska nowa "Solidarność". Media zaś pozostawały nadal w ręku komunistów, a o fundamentalnych problemach stojących przed Polską trudno było wyczytać zarówno w "Tygodniku Solidarność", jak i "Gazecie Wyborczej". Do opinii publicznej nie docierało nic poza głosami stron Okrągłego Stołu. Samozwańcze i samoskooptowane elity postsolidarnościowe nie były zdolne do podjęcia ideowego i merytorycznego wysiłku budowy programu dla nowej Polski. Stan wojenny, represje, emigracje i wreszcie taktyka wykluczania, zastosowana przez grupę Wałęsy i jego Komitet Obywatelski wobec działaczy, liderów, polityków i naukowców czy twórców, co najmniej sceptycznych wobec Okrągłego Stołu, acz także całkowite odsunięcie się od nowego związku części działaczy i liderów z lat 1980–1981, spustoszyły scenę publiczną.
Polska została tymi działaniami pozbawiona możliwości kreowania przywódców, liderów i autentycznych elit politycznych. Bieżące życie polityczne zmonopolizował Krajowy Komitet Obywatelski, a miałka merytorycznie i ideowo debata polityczna, była zdominowana wysoce patetyczną i uwzniośloną, acz pustą retoryką. "Nader mało nowych polityków dołączyło do tego wysuniętego peletonu – podsumował ten okres Śpiewak. – O ile pierwsza »Solidarność« wyniosła nowych przywódców, ujawniła wspaniałe talenty polityczne, pozwoliła wielu robotnikom i inteligentom wyjść z ciemności prywatnego życia ku najżywszemu światłu polityki, to ani KKO, ani druga czy trzecia może już »Solidarność« nie dały okazji pojawienia się nieznanym dotychczas politykom. Zabrakło nie tylko nowych indywidualności, ale co gorsza, całego pokolenia. Zabrakło pokolenia wychowanego już w stanie wojennym, dla którego »Solidarność« mogła być pięknym mitem lub, co też możliwe, jeszcze jednym przegranym powstaniem."
Na moim wydziale, spośród czternastu członków Międzyinstytutowej Komisji "Solidarności" wybranych w 1981 roku, do wiosny 1989 roku dotrwało nas tylko dwóch. Część została zwolniona z pracy za działalność w związku jeszcze w 1982 roku. A takie zwolnienie oznaczało koniec nie tylko kariery naukowej, ale i wilczy bilet do wszystkich placówek oświatowych czy edukacyjnych. Część osób zdecydowała się na emigrację. Wyjechali na różne sposoby do Niemiec, Francji czy Kanady. Niektórzy zaś sami odeszli z uczelni do przedsiębiorstw i firm, w tym prywatnych. I tak, mój szef "Solidarności" wydziałowej, doktor Edward Sołtys, po wprowadzeniu stanu wojennego najpierw został zwolniony z pracy, a w kilka lat potem został skazany za działalność w podziemnej "Solidarności Walczącej". Otrzymał propozycję nie do odrzucenia – jeszcze jeden rok w więzieniu albo bilet w jedną stronę wraz z żoną i dwójką małych dzieci do Kanady. Bez prawa powrotu. Do dziś mieszka w Toronto.
Tymi biletami w jedną stronę w sposób celowy wypychano z Polski najbardziej aktywnych, odważnych i ideowych ludzi "Solidarności". Ale też ludzie sami na różne sposoby wyjeżdżali z Polski, zwykle nielegalnie pozostając za granicą, w poczuciu bezsensu i beznadziei. Byli to nade wszystko młodzi ludzie poniżej 35. roku życia, często wyjeżdżający z całymi rodzinami. W latach 1980–1989 wyemigrowało w ten sposób z Polski od 1,1 do 1,3 mln ludzi.
W czerwcu 1989 roku, po przeforsowaniu przeze mnie w imieniu "Solidarności" uchwały rady wydziału, która to umożliwiała powrót do pracy wszystkim zwolnionym za działalność w "Solidarności", do pracy powróciły już tylko dwie osoby. Odeszli też z wydziału w latach 80. i inni, zwykle młodzi ludzie, albo tuż przed, albo tuż po doktoracie. Odeszły silne, dynamiczne i nietuzinkowe osobowości, których brak spustoszył jakość życia zawodowego i społecznego mojego wydziału. W sumie w latach 80. odeszło dwadzieścia parę osób. Bez nich to był już inny Wydział Nauk Społecznych.