"Biała" banda
Na trzeci dzień z wysokiej góry ujrzeliśmy Narabanczi-Kure, w okolicach którego spostrzegliśmy kilku jeźdźców, którzy na widok nas natychmiast pomknęli w stronę klasztoru. Nie mogliśmy zrozumieć, co to miało znaczyć.
Po godzinie byliśmy już w klasztorze, i Hutuhtu przyjął mię w swojej wspaniałej jurcie, gdzie również znajdował się bardzo posępny ks. Czułtun. Po ceremonji ofiarowania "chatyka" i po wypiciu paradnej herbaty Hutuhtu rzekł głosem poważnym:
– Sami bogowie przysłali tu pana!
Ks. Czułtun potakująco kiwnął głową. Opowiedzieli mi o bezprawiach, czynionych przez Domożyrowa i Bałdon-Huna, o aresztowaniu przez nich starostów rosyjskiego i chińskiego, przybyłych z Czułtunem, o groźbach zrabowania klasztoru i o bezmiernych wymaganiach obydwóch "nojonów". W rezultacie prosili mię o porozumienie się z tymi najeźdźcami i o przekonanie ich, że nie należy gwałcić praw i obyczajów kraju.
Kazałem zaprowadzić się do Domożyrowa. Około godziny 11-ej w nocy dwóch mnichów zaprowadziło mnie i mego oficera aż na brzeg rzeki Zapchyn, gdzie zobaczyłem kilkanaście jurt, które Hutuhtu pod terrorem Domożyrowa postawił dla oddziału. Wszedłem do jurty "Urus-nojona". Na jakimś fantastycznym, niskim tronie siedział wysoki pułkownik bez butów. Był pijany i prawił dość tłuste dowcipy, zabawiając swoich oficerów, leżących w pozach malowniczych wokoło ogniska i popijających gorącą herbatę z wódką.
Pułkownik zaprosił nas do swojej jurty, częstował herbatą, lecz zaraz na wstępie oznajmił, że wszelkie poważne rozmowy odkłada do jutra.
Zachowanie się jego względem nas, pomimo
pozorów uprzejmości, było chłodne i nazbyt wstrzemięźliwe.
Podczas swoich opowiadań o wzięciu Urgi i o wojnie barona Ungerna z Chińczykami zaznaczył dobitnie, że ma rozkaz rozstrzeliwania każdego, kto ośmieliłby się przeszkadzać mu w tępieniu Chińczyków i w zemście nad tymi ciemiężycielami Mongolji. Z tego powodu ma zamiar rozstrzelać księcia Czułtun-Bejle i obydwóch starostów, z nim przybyłych. Słuchając jego słów, oficerowie uśmiechali się nieznacznie, drwiąco patrząc na mnie.
Zauważywszy to, oficer, z którym byłem, uszczypnął mnie w udo.
Przyglądając się twarzom oficerów tej bandy, od razu dojrzałem kilku znajomych mi osobników, którzy zbiegli z oddziału Kazagrandi i byli przez niego zaocznie skazani na śmierć za dezercję i zdradę. Byli to ludzie ostatecznie zdemoralizowani, zdolni tylko do kłótni i grabieży, nie zaś do walki regularnej i bohaterstwa. Pułkownik zaproponował nam nocleg w swojej jurcie. Gdyśmy się już pokładli, kolonista tłumacz
wcisnął mi w rękę małą kartkę. Przeczytałem ją ukradkiem, z obawy przed bystrym wzrokiem leżącego obok Domożyrowa.
Kolonista pisał: "Wystawiona warta. Wydany rozkaz strzelania do pana, w razie, gdyby pan zechciał wrócić do klasztoru".
Gdym po otrzymaniu tej wiadomości rozmyślał nad planem działania, za jurtą rozległ się ochrypły głos, pytający po mongolsku:
– Gdzie oni są? Chcę widzieć tych przybyszów!...
Do jurty, nisko pochylając w drzwiach swoją olbrzymią postać, wszedł barczysty Mongoł. Światło dogasającego ogniska oświetlało szeroką, pospolitą twarz pastucha o surowych, zuchwałych rysach. Stanął pośród jurty i, zasunąwszy ręce za pas, jął bacznie oglądać leżące postacie. Domożyrow podniósł się ze swego posłania i zaczął rozmawiać z Mongołem. Po chwili odezwał się do mnie:
– Z panem życzy sobie rozmawiać sławny, waleczny książę Bałdon-Hun.
Usiadłem na posłaniu i, milcząc, przyglądałem się surowej twarzy pastucha, odznaczonego przed laty tytułem książęcym, za wyrżnięcie Kobda.
Wyczuwałem wrogi nastrój księcia i przygotowałem się do odpowiedniego traktowania go.
– Sajn! – mruknął i usiadł przy ognisku, zapalając fajkę.
– Sajn bajna! – odrzekłem, wyjmując swoją.
Książę jednak nie podał mi ognia. Wtedy, nie zwracając na niego uwagi, odwróciłem się w stronę pułkownika, który też zaczął palić. Bałdon uważnie patrzył mi w oczy.
Mój oficer, leżący obok, szepnął do mnie:
– Przypomina mi to jedną ze scen Sienkiewicza: "Chmielnicki u Tuhaj-beja". Domożyrow-Chmielnicki – ten Mongoł-Tuhaj.
Mimowoli uśmiechnąłem się na to trafne porównanie. Fala krwi uderzyła na twarz Bałdona.
– Po coście tu przyjechali? – zapytał chrapliwie.
Puściłem dym i po chwili spokojnie odpowiedziałem:
– Kim jesteś i jakim prawem zapytujesz?
– Jestem książę Bałdon – moje imię zna każdy Chińczyk i drży przed niem! – odparł wyniośle.
– Nie jestem Chińczykiem. Chin nie znam, imienia twego nigdy nie słyszałem. Jestem synem wolnego i walecznego narodu i nie mam zwyczaju drżeć przed kimkolwiek. Przyjechałem do naczelnika rosyjskiego w ważnych sprawach i z nim tylko będę o nich mówił.
Mongoł milczał, w oczach Domożyrowa było zdumienie. Wypaliłem fajkę i, już nic nie mówiąc, położyłem się. Bałdon siedział kilka minut, głęboko zamyślony. Nareszcie wstał i, nie spojrzawszy na mnie więcej, wyszedł.
Przypuszczałem, że znajomość moja z księciem pastuchem skończy się na tej jednej wizycie. Lecz niestety zawiodłem się, gdyż po kilku minutach zjawił się Mongoł z zaproszeniem od Bałdona, abym bezzwłocznie udał się do jego namiotu.
Ubrałem się i wyszedłem na dwór. Chociaż do jurty Bałdona było nie dalej niż sto kroków, podano mi jednak konia wierzchowego. Zauważyłem, że do siodła był przywiązany duży, ciężki nahaj-taszur, co było dowodem wielkiej niegrzeczności ze strony Mongoła.
Wszedłem do jurty Bałdona. Książę siedział na niskiem posłaniu i przywitał mię ledwie dostrzegalnem skinieniem głowy.
Oczy mu zabłysły, gdy zauważył, iż wszedłem do jurty, trzymając w ręku taszur, który, podług etykiety mongolskiej, należy zawsze pozostawiać przed mieszkaniem. Uczyniłem to jednak dlatego, aby zaakcentować niegrzeczne zachowanie się Bałdona. Usiadłem naprzeciwko księcia i zapaliłem fajkę.
Zapanowało długie milczenie. Po kilku minutach Bałdon, wskazując na mnie palcem, zapytał przez tłumacza:
– Kim jesteś?
Była to nowa, obmyślana impertynencja, gdyż Mongoł nigdy nie pozwoli sobie na takie brutalne pytanie. Czułem, że porywa mię wściekłość na tego pastucha. Pomilczawszy trochę, zapytałem z kolei, wskazując na Bałdona:
– Kim jest ten człowiek, pastuchem i grubjaninem, czy wodzem i księciem?
Bałdon podskoczył, jak oparzony, i długo wpatrywał się w moją twarz. Nareszcie głosem chrapliwym rzucił:
– Rozstrzelam każdego, kto ośmieli się wchodzić mi w drogę!
Porwał za rewolwer, lecz pohamował się i z siłą uderzył rękojeścią w stół. Coś mną wstrząsnęło, i w tej samej chwili zareagowałem w sposób, najbardziej przekonywający Azjatów. Wstałem z miejsca i z całej siły smagnąłem ciężkim nahajem po stole.
– Powiedz – rzekłem do tłumacza – temu chamowi, że może przyjść do mnie na rozmowę, gdy przestanie być bydlęciem, a nauczy się być człowiekiem.
Zawróciłem i wyszedłem, oczekując kuli w grzbiet, lecz Bałdon stał, jak skamieniały. Dopiero w kilka chwil później rozbił tłumaczowi twarz pięścią, lecz ja już byłem wtedy w jurcie Domożyrowa. Nazajutrz rano, gdy piliśmy herbatę, zjawił się znów Bałdon. Był ubrany w paradny strój "Huna" (księcia) i ujął nas swoją grzecznością. Pomyślałem, że bydlę szybko "nauczyło się być człowiekiem".
Poprosiłem pułkownika i księcia, aby przeszli się ze mną po stepie w celu swobodnego porozumienia, gdyż nie chciałem rozmawiać przy obcych.
Wyszliśmy. Podczas dwugodzinnej rozmowy przekonałem kozaka i Mongoła, że, postępując według taktyki bolszewickiej, jątrzą ludność i w ten sposób szkodzą jedynie sprawie walki z Chińczykami i z bolszewikami. Obydwaj przyznali się, że nie mają żadnych upoważnień od barona Ungerna, do którego właśnie posłali gońca po mandaty. Wreszcie wyrazili zgodę na porozumienie się z ks. Czułtunem i hutuhtą klasztoru i na zaprzestanie zbójeckiej polityki. Cała sprawa została ostatecznie w ciągu paru dni pomyślnie załagodzona. Bandyci uznali traktat uliasutajski, zwolnili aresztowanych starostów i rozpuścili zmobilizowanych Mongołów. Bałdon-Hun skierował się w stronę Kobdo na wywiad; pułkownik zaś Domożyrow pojechał ze swym oddziałem, składającym się z 12 ludzi, do chana Jassaktu w celu prowadzenia układów w kwestji ochotniczej mobilizacji ludności.
Na to nagłe postanowienie Domożyrowa wpłynęła wiadomość, że jakoby, w Uliasutaju oczekują walki z czerwonemi wojskami, idącemi z północy.
"Odważny kozak", który wolał zabijać kupców chińskich i rabować ich "duguny", niż wojować, oddalił się od frontu pod pozorem naprędce wymyślonych misyj, niby to z ramienia barona Ungerna. Jednocześnie posyłał gońców do barona z fałszywemi denuncjacjami na mnie, na Czułtuna, pułkownika Michajłowa, hutuhtę Narabanczy-Kure i na tych wszystkich, którzy przeszkodzili mu w wykonaniu "jego ważnych zarządzeń politycznych".
O postępowaniu pułk. Domożyrowa nikt z zainteresowanych osób nie wiedział, zresztą walczyć systemem denuncjacyj nie mieliśmy zamiaru. Dopiero po upływie dłuższego czasu zrozumiałem przyczynę skazania na śmierć przez barona Ungerna księcia Czułtuna, pułk. Michajłowa i wielu innych.
Zrozumiałem również, dlaczego ja, którego oczekiwał ten sam los, byłem o włos od śmierci w jurcie bar. Ungerna, podczas naszego spotkania w klasztorze Wan.
Przed tronem "Władcy Świata"
Gdy znikły namioty bandy Domożyrowa i Bałdon-Huna, którzy wyruszyli w różnych kierunkach, ks. Czułtun zaprosił mię do siebie i oznajmił, że wkrótce opuścimy Narabanczi-Kure.
Hutuhtu Dżełyb odprawił nabożeństwo na intencję księcia w "świątyni błogosławieństwa", ja zaś zwiedzałem klasztor, zaglądając w wąskie uliczki pomiędzy płotami, otaczającemi mieszkania lamów różnych stopni hierarchicznych: gelongów, getułów, czoidżi, rabdżampe etc.; szkoły, gdzie wykładali surowi i uczeni "maramba" – teolodzy buddyjscy, lub ta-lamy, znawcy medycyny tybetańskiej, bursy dla "bandi" – kleryków, składy, archiwa, bibljoteki.
Gdym powrócił do jurty, zastałem już w niej hutuhtę. Podarował mi duży żółty "chatyk" i prosił bym razem z nim zwiedził klasztor.