farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (7)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

One mają proces przemysłowy do obsłużenia. Komputer po prostu jest narzędziem. Najlepiej, żeby był stalowym i nierdzewnym młotkiem, który by się nie starzał i nie psuł. No, ale komputer jest trochę bardziej złożony. I ma części, które nie są tak trwałe, aby pracowały przez 30 lat. Tu chodzi o elektronikę. Chociaż my kupujemy najlepsze części, to jednak z wiekiem to wszystko się starzeje i zużywa. A też w niektórych miejscach jest duża temperatura w procesach przemysłowych, a wysoka temperatura powoduje szybsze starzenie się części. Tak jak u ludzi. Tak że nie ma komputerów na 30 lat. Wiele naszych komputerów pracuje 15 lat. I taki klient dzwoni i mówi: – Zepsuł mi się komputer. 15 lat temu kupiliśmy go w waszej firmie.

Znalazłem to w archiwach. I co ja teraz zrobię?! – Niech się pan nie martwi. Może pan kupić nowy. – Taak! Będzie pracował na moim programie? – Tak. Oczywiście. My to gwarantujemy.

Przez tyle lat, 38 lat mojej firmy, to dało liczbę około 150 tysięcy komputerów, które pracują przy obsłudze procesów przemysłowych. One pracują 24/7, czyli 24 godziny przez 7 dni w tygodniu. Gdyby nie pracowały, to proces padnie i ja się od razu o tym dowiem. Bo będzie krzyk. O szybką obsługę lub nowy komputer. Zawsze tak jest, bo ludzie kupują mało części zapasowych i mało zapasowych komputerów. I wymieniam komputery w ciągu 24 godzin na obszarze całej Kanady i Stanów Zjednoczonych. Zdaję sobie sprawę, ile kosztuje godzina postoju w procesie przemysłowym.

Moje komputery pracują nawet w chińskich elektrowniach atomowych chłodzonych gazem, czego nikt nie ma na świecie. Monitorują bezpieczeństwo reaktorów. I są odporne nawet na trzęsienia ziemi. Mam z tego powodu dużo satysfakcji. Moja żona jest Chinką, a ja zaprojektowałem nowe komputery dla najnowszej generacji chińskich elektrowni atomowych. Mieszkam sobie tutaj na wsi pod Toronto, projektuję komputery dla elektrowni chińskich. No, ale już się robię stary, więc długo to nie będzie trwało. A chciałbym jeszcze więcej tych komputerów zaprojektować. Bardzo to lubię. W Stanach na taki komputer do elektrowni atomowych klient wydaje przeszło milion dolarów, aby go przetestować, czy spełnia wszystkie parametry.

Przeszło milion dolarów na testy. Komputer idzie do specjalistycznych laboratoriów. Certyfikowane raporty z testów muszą być przekazywane agencji atomowej, która te raporty zatwierdza.

I wydaje tak zwaną specyfikację 1E. Jesteśmy w tej chwili jedyną na świecie firmą, która ma ten 1E. Przynajmniej tak mówią klienci. Że nikogo innego nie ma. Bo też nie każdy potrafi zaprojektować taki komputer. To jest strasznie dużo atestów. Tak zwanych standardów. Między innymi w odpowiedzi na promieniowanie. W Kanadzie nie znam żadnej takiej innej firmy jak moja. W Stanach też nie znam żadnej.

Nikt się nie chciał podjąć zaprojektowania komputerów do elektrowni atomowych. Wszyscy się bali. Bo też tych elektrowni jest mała liczba. Na jedną elektrownię przypada 15 komputerów. No, ale akurat w tej serii zrobiliśmy 200, gdyż Chińczycy mają największy program rozbudowy energetyki atomowej na świecie. Oni idą w tym kierunku. Ale normalnie to jest 15 komputerów plus 5 zapasowych, to razem jest 20 komputerów na każdą elektrownię atomową. W Chinach to było 10 reaktorów, czyli 200 komputerów. Z tym że one są drogie. Nie tylko z powodu części, ale również z tego powodu, że mamy narzucony program jakościowy o wysokich wymogach. My nie możemy wykonać żadnej czynności bez zapisu potwierdzającego. I każdy pracownik, który jakąkolwiek czynność przy budowie komputera wykona, musi ją zapisać. – Wykonałem taką czynność. Wykonałem następną czynność. – My jesteśmy cały czas pod kontrolą. Nas monitorują agencje atomowe. Co roku przysyłają nam audytora. Tak że firma jest pod stałym audytem przez trzy agencje atomowe.

Po wspólnym z pracownikami lunchu, około pierwszej po południu, Tymiński ponownie zasiada z zapalonym czarnym kapitanem przed wielkim ekranem swego komputera. O tej godzinie zazwyczaj przegląda i analizuje wiadomości z Polski. W Polsce dochodzi wtedy szósta po południu. Tymiński doskonale orientuje się w tym, co dzieje się w Polsce. Będąc na emigracji, zawsze śledził polskie wydarzenia niezwykle uważnie.

Rok 1988 przekonał go, że komunizm w Polsce dobiega kresu. Wiosnę 1988 roku otworzyła niespodziewana nowa fala strajków. Pierwszych na taką skalę od wprowadzenia w Polsce stanu wojennego w grudniu 1981 roku. Latem zaś i na jesieni przyszły kolejne fale strajków. A było to już nowe pokolenie buntujących się młodych robotników. I wśród postulatów strajkowych regularnie pojawiało się żądanie legalizacji działalności "Solidarności".

Sytuacja polskich komunistów robiła się dla nich groźna. Na jesieni 1988 roku karierę robiło zawołanie – A na wiosnę zamiast liści, będą wisieć komuniści! I tak jak polscy komuniści zaczęli szukać sobie w systemie międzynarodowym nowego pana, po zapowiedzi porzucenia ich przez Kreml, tak w kraju zaczęli sobie szukać sił, które ich osłonią przed wybuchem społecznym. Mieli pełną świadomość swojej coraz bardziej katastrofalnej sytuacji. "

(...) aktywa naszej ekipy sprowadzają się do poparcia radzieckiego – pisali w sierpniu 1988 roku do Jaruzelskiego jego doradcy Jerzy Urban, Stanisław Ciosek i Władysław Pożoga. – Jednak ono musi osłabnąć, a nawet zaniknąć, w miarę jak okaże się, że nasze działania są nieskuteczne. Zjawisko rozczarowania Moskwy, przypieczętowujące nasz koniec, może pojawić się w rezultacie jesiennej fali strajków". Ostatecznie zdecydowano się we wrześniu 1988 na rozpoczęcie poufnych negocjacji z częścią działaczy NSZZ "Solidarność", skupioną wokół jej przewodniczącego Lecha Wałęsy. Poufne rozmowy zakończyły się w styczniu 1989 roku osiągnięciem wstępnego porozumienia i zgodą władz komunistycznych na legalizację działalności "Solidarności".

Była to wszakże tylko część działaczy i przywódców związku. I to jego mniejszość. Przeciwnicy tej formy negocjacji z komunistycznymi władzami, na czele z takimi liderami "Solidarności" z lat 1980–1981, a zarazem członkami wybranej na I Zjeździe w 1981 roku Komisji Krajowej, jak Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Jerzy Kropiwnicki, Grzegorz Palka, Andrzej Rozpłochowski, Zbigniew Romaszewski, Jan Rulewski, Andrzej Słowik, Anna Walentynowicz i Stanisław Wądołowski, utworzyli Grupę Roboczą Komisji Krajowej.

Domagali się bezskutecznie od Wałęsy zwołania posiedzenia Komisji Krajowej oraz posiedzenia Prezydium Komisji Krajowej. I zaprzestania działalności skooptowanej przez niego Krajowej Komisji Wykonawczej. "Tzw. KKW, mimo dowolnie przyjętej nazwy nie jest Komisją Krajową ani jej nie zastępuje – pisali w swym oświadczeniu jeszcze w listopadzie 1987 roku. – Jest zespołem ludzi o dużym autorytecie osobistym i grupą powołaną do istnienia w sposób pozastatutowy, bez dołożenia choćby minimum starań, by skonsultować jej skład, funkcję lub choćby samą celowość utworzenia z obecnymi w kraju i prowadzącymi działalność związkową członkami Komisji Krajowej NSZZ »Solidarność«. Jej utworzenie budzi uzasadnione obawy co do tożsamości związku, sposób powołania narusza elementarne zasady demokracji wewnątrzzwiązkowej, zaś skład nie odzwierciedla pluralizmu politycznego i światopoglądowego NSZZ »Solidarność«".

Nowym zjawiskiem na ówczesnej scenie politycznej było pojawienie się w grudniu 1988 roku tzw. Krajowego Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ "Solidarność" (KKO). KKO powstał na bazie utworzonej we wrześniu 1988 roku tzw. grupy sześćdziesięciu, której trzon stanowili doradcy związku, część działaczy "Solidarności" oraz "ogólnie szanowani intelektualiści i artyści". Była to w istocie samozwańcza elita polityczna, która nominowała sama siebie na jedynego reprezentanta zarówno "Solidarności", jak i całej opozycji politycznej. Znając ówczesne realia polityczne totalitarnego państwa komunistycznego, w selekcjonowaniu tej nowej samozwańczej elity politycznej musiała brać udział cywilna, czy też wojskowa tajna policja polityczna. Służba Bezpieczeństwa realizowała bowiem w tym czasie tajną operację o kryptonimie "Brzoza", której celem było wciągnięcie do dialogu tylko tej części opozycji solidarnościowej, która zgodzi się na warunki komunistów.

Trudno wszakże wykluczyć też silną hipotezę, iż cały ten nowy twór polityczny był projektem komunistycznych służb specjalnych, dla stworzenia sobie własnej podporządkowanej opozycji i wyeliminowania ze sceny politycznej tych przywódców i działaczy "Solidarności" oraz opozycji politycznej, która była przeciwna tej formule porozumienia z władzami komunistycznej Polski. O zasadności tej hipotezy świadczy pełne wsparcie propagandowo-medialne komunistycznych władz dla KKO, przy wprowadzeniu całkowitej cenzury medialnej o wszelkich działaniach innych liderów i działaczy "Solidarności" oraz opozycyjnych partii politycznych.

Rdzeń osobowy Komitetu Obywatelskiego stanowili z jednej strony działacze Wałęsowskiej grupy "Solidarności", jak Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Mieczysław Gil, Jarosław i Lech Kaczyńscy, Bogdan Lis, Jacek Merkel, Janusz Pałubicki czy Alojzy Pietrzyk, z drugiej strony eksperci związku kojarzeni z kosmopolitycznym skrzydłem byłego Komitetu Obrony Robotników z lat 70., jak Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Jan Lityński, Adam Michnik czy Henryk Wujec. Oprócz tego znaleźli się tam przedstawiciele wiejskich ugrupowań związkowych, jak Artur Balazs czy Roman Bartoszcze, przedstawiciele środowisk politycznych opowiadających się za grupą Wałęsy i porozumieniem z komunistami, jak Stefan Bratkowski, Aleksander Hall, Jan Józef Lipski czy Jan Maria Rokita, przedstawiciele świeckich i duchownych środowisk katolickich, jak Halina Bortnowska, Andrzej Stelmachowski, Jerzy Turowicz, ks. Henryk Jankowski czy ks. Józef Tischner, oraz pisarze, reżyserzy, aktorzy czy dziennikarze. Ale kluczową władzę w KKO miała grupa Jacka Kuronia, czy jak to określa Sławomir Cenckiewicz, "warszawski salon", z którym wiązano nazwiska Geremka i Kuronia.

"KKO – podsumowywał Paweł Śpiewak – pełnił funkcję centrum dowodzenia, mając jedynie pośrednie uwiarygodnienie i prawomocność. Dawał je przede wszystkim Wałęsa, a ponadto opozycja i autorytet innych członków KKO. Wszelako KKO postępował tak, jakby był społeczeństwem albo jego w pełni uprawomocnioną reprezentacją. Podpisywał w jego imieniu polityczne zobowiązania i deklaracje. Do udziału w pracach KKO nie zostali zaproszeni reprezentanci tych opozycyjnych partii politycznych, którzy bądź to nie znaleźli się w »Solidarności«, bądź też stanowili jej margines. Na usprawiedliwienie tego stanu rzeczy mówiono, że te partie (KPN,64 PPN,65 UPR66) nie mają większego politycznego zaplecza, lub że ze względu na swój rzekomy radykalizm mogłyby zagrozić delikatnej grze politycznej, a to stawiając nadmierne żądania, a to uniemożliwiając swoim pryncypializmem dochodzenie do uzgodnień w trakcie rozmów z ówczesnymi władzami".

Tak wyłoniony samozwańczy Komitet Obywatelski wystąpił jako jedyny i bezalternatywny reprezentant opozycji społecznej i politycznej. "Komitet Obywatelski przy Wałęsie – pisze Cenckiewicz – którego członków nikt przecież demokratycznie nie wybierał, ale dobierał według towarzysko-politycznego klucza, stał się polityczną czapą nad całą »Solidarnością«. (...) Zamiast »ekstremistów«, czyli władz »Solidarności« wybranych w demokratycznych wyborach, komuniści ostatecznie wykreowali »konstruktywnego«". Ten konstruktywny partner, stworzony faktycznie przy kluczowym udziale komunistycznych służb specjalnych, wystąpił jako strona solidarnościowo-opozycyjna w rozmowach i pertraktacjach ze stroną koalicyjno-rządową w ramach tzw. Okrągłego Stołu.

Okrągły stół był to mebel specjalnie zrobiony w fabryce mebli w Henrykowie. Ustawiono go w ówczesnym Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie, a dzisiaj Pałacu Prezydenckim. Ustawiono go tylko po to, aby zaprezentować go dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy z udziałem kamer telewizyjnych z kraju i z zagranicy, zainaugurowano oficjalne rozmowy w lutym 1989 roku. I po raz drugi, gdy je oficjalnie zakończono w kwietniu 1989 roku.

Pertraktacje przy owym Okrągłym Stole były w istocie mniej ważne, gdyż decydujących uzgodnień dokonano w ośrodku komunistycznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czyli de facto ośrodku tajnej policji politycznej w Magdalence pod Warszawą. Kluczową rolę w tych uzgodnieniach odegrali, ze strony komunistycznej, minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak oraz członkowie najwyższych władz partii komunistycznej – Stanisław Ciosek, Andrzej Gdula, Aleksander Kwaśniewski i Janusz Reykowski. Zaś osobami kluczowymi strony solidarnościowej, obok Lecha Wałęsy, byli doradcy związku – Bronisław Geremek, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki i Lech Kaczyński oraz działacze związku – Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk i Alojzy Pietrzyk. W pertraktacjach brali też udział przedstawiciele hierarchicznego Kościoła katolickiego – biskup Tadeusz Gocłowski i ks. Alojzy Orszulik.

Najważniejszym uzgodnieniem była zgoda strony solidarnościowej na niedemokratyczne, czy też mówiąc bardziej eufemistycznie częściowo demokratyczne wybory do Sejmu. Wybory miały się bowiem odbyć w formule 65:35. 65 proc. miejsc w Sejmie było z góry zarezerwowane dla komunistów i ich satelitów politycznych, głównie ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. 35 proc. miało być obsadzone w wyniku demokratycznych wyborów. Wybory do nowo tworzonego Senatu, liczącego 100 miejsc, miały być całkowicie demokratyczne.

Wspólnie zaś Sejm i Senat, jako Zgromadzenie Narodowe, miały wybrać prezydenta Polski. Strona komunistyczna nie ukrywała, że ma nim zostać I sekretarz partii komunistycznej Jaruzelski. W zamian miała nastąpić ponowna rejestracja "Solidarności", acz z zawieszonym prawem do strajków.

"Jeśli Kompromis Sierpnia – podsumowywał J. Przystawa – był rozejmem, czy zawieszeniem broni, zawieranym na oczach całego społeczeństwa, gdy za plecami elity stały strajkujące załogi, które z kolei miały świadomość realnych możliwości aparatu władzy – to kompromis »Okrągłego Stołu« posiada wszelkie znamiona zmowy elit. (...) W Magdalence umówiły się trzy elity: komunistyczna, kościelna i solidarnościowa".

Przedstawiciele hierarchicznego Kościoła katolickiego wystąpili de facto jako dyskretna trzecia strona porozumień, która je legitymizowała i uprawomocniała społecznie. Instytucjonalny Kościół katolicki stał się też swoistym beneficjentem Okrągłego Stołu i Magdalenki, odzyskując w następnych latach zrabowane mu przez komunistów kościelne dobra i odbudowując swoją instytucjonalną siłę i znaczenie w życiu publicznym.

Wszystko to działo się w narastającej sytuacji społecznego buntu wobec władz komunistycznych, czego zwiastunem była wzbierająca od początku 1989 roku fala strajków. "W tym czasie, po raz pierwszy od lat – podsumowuje Antoni Dudek – Polska znalazła się o krok od wielkiego wybuchu społecznego, mogącego zmieść ekipę Jaruzelskiego, ale i skupioną wokół Wałęsy grupę czołowych działaczy i doradców »Solidarności«, którzy od połowy 1988 roku pozostawali głównymi rozmówcami władz". W marcu 1989 roku, mimo policyjnych represji, w Jastrzębiu odbył się Kongres Opozycji Antyustrojowej z udziałem przeciwnych Okrągłemu Stołowi działaczy "Solidarności" oraz "Solidarności Walczącej" i partii politycznych na czele z Konfederacją Polski Niepodległej. Kongres wypowiedział się za doprowadzeniem do pełnej demokracji politycznej i gospodarczej oraz przeprowadzeniem w pełni wolnych i demokratycznych wyborów parlamentarnych.

Siły polityczne przeciwne Okrągłemu Stołowi nie były wszakże w stanie skutecznie przeciwstawić się nowemu układowi sił politycznych w środowiskach postsolidarnościowych. Ten nowy układ sił politycznych stworzyły samoskooptowane i uzurpatorskie elity opozycji w formule Komitetu Obywatelskiego, które współdziałały z komunistycznymi elitami władzy i były przez nie wspierane. Dla tych samozwańczych postsolidarnościowych elit, masy członkowskie rozwiązanej przez komunistów "Solidarności", a szerzej buntujące się przeciw komunizmowi społeczeństwo, było wręcz politycznym zagrożeniem.

"Brak zakorzenienia społecznego ruchu reformatorskiego, przy jednoczesnym przejęciu przez wąską grupę kontroli nad opozycją – oceniał nową sytuację Paweł Śpiewak – stanowił istotny element sytuacji politycznej i wyznaczał charakter dyskursu. W wielu wypowiedziach politycznych liderów obecny był motyw lęku przed rozsierdzonym tłumem, nieprzewidywalnym w swoich odruchach, nad którym nikt nie będzie mógł zapanować.

Podkreślano, że ludzie łatwo dają się podburzyć, omamić fałszywymi obietnicami. Z jednej więc strony, należało wzmacniać pozycję przywódców związkowych i KKO, z drugiej – zwalczać partie i związki wysuwające »nierealistyczne« i »radykalne« hasła".

Szeroko reklamowane w komunistycznych mediach obrady Okrągłego Stołu nie budziły we mnie oraz moich koleżankach i kolegach z wydziałowej "Solidarności" specjalnych emocji. Obserwowaliśmy je z dystansem i rezerwą, aczkolwiek nie byliśmy im przeciwni. Otrzeźwienie przyszło dopiero na koniec, gdy okazało się, że efektem ostatecznym mają być częściowo wolne wybory. Pamiętam, jak na koniec obrad okrągłostołowych Bronisław Geremek ogłosił w polskim radiu, że to będą już ostatnie wybory nie w pełni demokratyczne. A następne wybory za kilka lat będą już naprawdę wolne.

Pomyślałem wtedy – A kto ci to zagwarantuje? Umowy z komunistami? Nie takie podpisywali. A jak już, to trzeba było jeszcze poczekać.

Gdy w prasie kanadyjskiej ukazały się w marcu 1989 roku informacje o Okrągłym Stole, Tymiński miał nadzieję, że doprowadzi on wreszcie do wolnych wyborów parlamentarnych. Ale już po kilku dniach przeżył rozczarowanie, gdy zrozumiał sens tego kompromisu. Uważał go za zbędny.

Komunizm w Polsce i tak już upadał. Nie było potrzeby go podtrzymywać zgniłym kompromisem. Jego zdaniem, "Solidarność" nie doceniła swojej siły, a przeceniła siłę polskich komunistów. Nazwał to "hańbą Okrągłego Stołu".

Zobaczyć dwie partie polityczne – pisał S. Tymiński rok później w "Świętych psach" – diametralnie opozycyjne, zasiadające za stołem i ugadujące się, jak będą wyglądały wybory i jakie kto zajmie stanowisko, było szokiem – dla nas i w oczach zachodniej demokracji. Dla mnie, żyjącego od wielu lat na Zachodzie, była to sytuacja nie do zaakceptowania. (...) Zjednoczony front opozycji pod hasłami "Solidarności" nie docenił swoich sił. Wygrał bitwę, ale przegrał wojnę. Na Zachodzie mówi się, że ten, kto posiada siłę i nie używa jej, traci ją. Powiem więcej. Ten, kto swojej siły nie używa, jest tchórzem.

Czy wolno było sobie pozwolić na tchórzostwo w sytuacji kryzysu? Czy takie sytuacje nie wymagają odwagi, a nawet brawury? Jaki jest wynik tego smrodliwego układu?

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.