Przy okazji tych robót wpadł też do swej przybranej chińskiej córki Cindy, aby dokręcić cieknący kran. No i rzucić okiem na zaparkowany i przykryty plandeką w podziemnym parkingu jej wysokościowca swój ulubiony samochód. To wspaniałe sportowe porsche carrera z 1985 roku. Stan jeździ nim rzadko. Zwykle wtedy, gdy chce "zadać szyku", jadąc choćby na towarzyskie spotkanie czy uroczystą kolację, zwykle gdzieś w ekskluzywnej restauracji w Toronto. Jego żona Mulan była bardzo zdziwiona, że taki praktyczny biznesmen jak Tymiński ponosi koszty utrzymania tak nieużytecznego praktycznie samochodu. I nawet namawiała go do sprzedaży. Do czasu, gdy Stan zabrał ją swym ciemnozielonym porsche do śródmieścia Toronto na kolację. Zobaczyła wtedy z samochodu, w pozycji prawie półleżącej, zdumienie i podziw, a nawet zachwyt na twarzach mijanych, w japońskich i amerykańskich zwykle najnowszych samochodach, kierowców i pasażerów, ale i przechodniów. I zdecydowanie oświadczyła Tymińskiemu, że tego samochodu nie należy sprzedawać, gdyż... przynosi szczęście.
Stan z lubością zapala "czarnego kapitana" i zaczyna dzień od przeglądania prywatnej i firmowej poczty mailowej. Prowadzi rozległą korespondencję osobistą z ludźmi z całego świata. Przede wszystkim z Polakami rozsianymi po kontynentach. Czyta maile i na nie odpowiada. Potem ogląda wskaźniki indeksów giełdowych firm, w których akcjach ulokował swoje pieniądze. W zeszłym tygodniu stracił kilkadziesiąt tysięcy dolarów na spadkach ich notowań. No, ale w tym tygodniu wyraźnie odzyskuje straty. Przegląda strony internetowe kanadyjskiej, amerykańskiej i polskiej prasy. I najważniejsze polonijne i polskie portale internetowe. Z polonijnych tylko narodowe, czyli te, które są według niego patriotyczne.
Czasem robi wpisy na polskich portalach społecznościowych typu "NowyEkran". Zwykle dolewa wtedy celowo Polakom trochę swojej oliwy do ich ognia dopiskiem – "Z nacjonalistycznym odchyleniem – Stan Tymiński". W Polsce słowo nacjonalistyczny ma negatywne konotacje polityczne, jako coś skrajnie prawicowego.
W Kanadzie i Stanach to po prostu znaczy zdecydowanie patriotyczny. Stan uważa się za patriotę i narodowca, czyli po kanadyjsku za politycznego nacjonalistę. To dlatego przesłał organizatorom Marszu Niepodległości w Warszawie 10 tys. zł na zakup sprzętu nagłaśniającego. Poprosili go o to w ostatniej chwili. Na trzy dni przed 11 listopada. I kto wie, czy te pieniądze Tymińskiego nie uratowały sytuacji, gdy polska policja próbowała rozbić czoło marszu, strzelając w nie gumowymi kulami. To wtedy lider marszu przez megafon zapanował nad tłumem i w jakiś sposób wyperswadował policji jej wyraźnie planowany atak. Ale Tymińskiemu nawet nie podziękowali, więc w przyszłym roku nic im już pewnie nie wyśle. Dziś Internet zastąpił mu młodzieńczą krótkofalówkę, przez którą w latach 60. wyrywał się z komunizmu w świat na falach eteru, ze swym stale ulepszanym łamanym angielskim. Był zapalonym krótkofalowcem od czasu harcerstwa. Jego drużyna harcerska z Komorowa wyposażona była w radiostacje i tam nauczył się je obsługiwać. Miał wtedy 11 lat, więc matka zapisała go do koła krótkofalowców w Pałacu Kultury w Warszawie. Potem zbudował swoją własną radiostację i rozmawiał już z krótkofalowcami w całej Europie, a nawet w Stanach Zjednoczonych. A w oparciu o radiowe kontakty z krótkofalowcami ze Szwecji, wysłał do kilku z nich listy z prośbą o zaproszenie na przyjazd do Szwecji. Zaproszenie było wyjściowym warunkiem wyjazdu z Polski. I od jednego z nich taką obietnicę zaproszenia otrzymał. To otworzyło mu drogę wyjazdu do Szwecji, a potem do Kanady. Ale jeszcze dziś coś z tej pasji krótkofalowca zostało. Jego potężną antenę nadawczą przed domem pod Acton, widać nawet z głównej drogi na Toronto.
To kilkudziesięciometrowa pionowa antena z czterema podtrzymującymi odciągnikami, zamocowanymi betonowo, i kilkudziesięciometrowa antena pozioma, łącząca antenę pionową z kilkumetrowym zamocowaniem. W piwnicy domu Tymińskiego znajduje się potężna radiostacja, z której czasem w soboty wczesnym świtem rozmawia z krótkofalowcami od Kanady po Australię i Papuę-Nową Gwineę. Ale jak sam mówi, w Kanadzie zostało ich już tylko kilkunastu, choć jeszcze przed laty było ich jeszcze kilkudziesięciu. Wymierają, a młodych adeptów krótkofalówek w dobie Internetu już brak. Jak zwykle kilka minut po 8.00 wychodzi z domu do pracy. Tym razem wraz z Mulan pakuje do bagażnika swej mazdy trójki dwa duże kosze z żywnością.
To żywność na lunche dla pracowników. Jest tam również własnoręcznie pieczony przez jego żonę chleb, z charakterystycznym jej znakiem firmowym w postaci litery T. Jego żona zmieniła swe chińskie nazwisko na Tymiński, choć Chinki normalnie zachowują panieńskie nazwiska. Kanadyjczycy mają fatalny chleb, o konsystencji i smaku przypominającym watę. Natomiast chleb Mulan Tymiński jest wręcz doskonały, o smaku, barwie i konsystencji wręcz polskiego chleba z wiejskich piekarni. Więc chętni na niego są już nie tylko polscy pracownicy Transduction, ale i ich rodziny oraz znajomi, acz także kanadyjscy znajomi Stana. Jedyną rzeczą, którą jada u Tymińskiego jego stary znajomy, kanadyjski Żyd, o twarzy i posturze oraz okularach byłego szefa amerykańskiego banku centralnego Alana Greenspana, jest właśnie ten chleb z masłem.
I choć to koszerny Żyd i nic, co nie jest przez rabina zatwierdzone koszernie nie jada, to chleb Mulan zjada ze smakiem. Więc w zeszłym tygodniu Mulan już dała się przekonać mężowi i w obliczu narastającej liczby chętnych i zgłoszeń, zaczęła robić analizy gramatury i kosztów dla ustalenia ceny jednego bochenka chleba. Ale jej pełny kunszt kucharski jest widoczny w jej francuskich ciastach.
Są przepyszne. I to powtarzalnie przepyszne. Zawsze z takim samym doskonałym smakiem. A mistrzostwem świata są jej serniki. Kiedy jej sernik pojawia się w Transduction, wieść po pracownikach rozchodzi się błyskawicznie już rano. Tymiński namawia Mulan, aby napisała i wydała po chińsku książkę kucharską ze swymi przepisami na francuskie ciasta. Nawet jej wyliczył, ile może na tym zarobić. Na razie jednak Mulan dalej doskonali swój kulinarny kunszt. Tymiński zamyka bagażnik mazdy i próbuje zapalić kolejnego już czarnego kapitana. Ale tym razem problem z zapalniczką jest poważny. Mimo dwukrotnego przeszukania wszystkich kieszeni zewnętrznych i wewnętrznych, zapalniczki nie udaje się odnaleźć. Znajduje ją dopiero w przedpokoju. Ponownie zamyka drzwi wejściowe i dochodzi do wniosku, że trzeba znaleźć w końcu trochę czasu i spokoju, aby wreszcie rzucić palenie. Albo przynajmniej przejść na fajkę. Rusza powoli i wjeżdża na wiejską drogę prowadzącą do głównej na Acton. Po drodze mija zasłonięte drzewami posesje swych dwóch kanadyjskich sąsiadów mieszkających vis-a-vis jego posesji. Odkąd jego i ich dzieci wyrosły, nie utrzymują już kontaktów sąsiedzkich. Czasem tylko mijając się w samochodach, wymieniają ukłony. Przy całej wiejskiej drodze, przy której jest farma Tymińskiego, jest raptem kilkanaście farm. Większość ich właścicieli Tymiński zna. Ale kilku nowych wprowadziło się i wybudowało niedawno. To znaczy w ciągu kilku poprzednich lat. I tych już nie zna. I pewnie już nie pozna. Tymiński ostrożnie wyjeżdża na główną drogę do Toronto. Kilkanaście kilometrów za Acton samochód Tymińskiego zjeżdża z głównej drogi, i aby ominąć korki, jedzie bocznymi drogami. Jedzie wśród lekko falującego wiejskiego krajobrazu kanadyjskich pól i łąk. Mija farmy, z których każda składa się obowiązkowo z trzech elementów. Pierwszy to oczywiście dom. Na kanadyjskich farmach domy są z reguły parterowe, choć obszerne. Przed prawie każdym domem wisi flaga Kanady. Czerwono-biało-czerwona w pionie, z czerwonym liściem klonu w środku białego pasa. Obok zwykle wisi zwykle również flaga prowincji Ontario. To czerwona flaga z flagą brytyjską w lewym górnym rogu oraz herbem Ontario na środku w postaci tarczy, gdzie na zielonym tle widać trzy żółte liście klonu, a od góry czerwony angielski krzyż świętego Jerzego na tle białym. Drugim obowiązkowym elementem każdej kanadyjskiej farmy w Ontario jest stodoła.
Kanadyjska stodoła to wielka budowla wysokości kilku pięter i potężnych gabarytach, zbudowana zwykle z drewna i cegły oraz pustaków. I wreszcie trzecim elementem jest górujący nad tym wszystkim olbrzymi betonowy silos do przechowywania kukurydzy i zbóż. Kanada jest wielkim światowym producentem i światowym eksporterem kukurydzy i pszenicy. Ale także soi i żyta. "Tutaj, w środkowej części Kanady, w mojej prowincji Ontario, oraz Manitobie, Saskatchewan i Albercie, są gospodarstwa po 5 tysięcy hektarów. Farmerzy mają traktory po 1000 koni mechanicznych. I jak ciągną, to ciągną za sobą sześćdziesiąt pługów za jednym razem. Bo chcą nadrobić czas. Czas jest bezcenny w rolnictwie. Trzeba zasiać i zebrać w określonym czasie. A to są pola, które żywią świat. Kukurydzą, pszenicą, żytem, rzepakiem, soją. To wszystko jest odstawiane do silosów, magazynów. I specjalne pociągi, transkanadyjskie pociągi przewożą je na statki, a dalej na eksport. W różnych latach, w zależności od tego, gdzie była susza czy niedobory, to Kanada ratowała czy to Rosję, czy też Chiny dzięki swej ogromnej produkcji zbóż i soi. Dzisiaj jednakże największym producentem soi jest Brazylia. W Brazylii zniszczono miliony hektarów dżungli amazońskiej. Wysiedlono plemiona Indian amazońskich, i tylko soja, soja, soja. I choć obecnie Brazylia produkuje soi najwięcej, to Kanada się bardzo dobrze trzyma, jeśli chodzi o pszenicę, żyto, rzepak, ale głównie kukurydzę. A kanadyjska kukurydza dzisiaj stoi na półkach całego świata w marketach. I to głównie kukurydza genetycznie modyfikowana."
Po przyjeździe do Kanady Tymiński w pierwszej pracy wytrwał miesiąc, a potem zatrudnił się w angielskiej firmie naprawiającej urządzenia nagłaśniające w szkołach. Więc jeździł służbowym samochodem i je naprawiał. Wziął ślub cywilny z Pulmu, a w podróż poślubną pojechał nad pobliską Niagarę. Pulmu miała dobry fach w rękach. Była projektantką mody damskiej, a szczególnie sportowej, i dobrze zarabiała. Zaczęło im się powodzić coraz lepiej. Wyprowadzili się z sutereny i kupili na kredyt dom. Tymiński zatrudnił się w tutejszym koncernie Philipsa, a następnie w Hewlett-Packard.
U Philipsa naprawiał automatyczne maszyny księgowe, które funkcjonowały w firmach jako prekomputery obsługujące księgowość. Nie było jeszcze dysków twardych i miękkich, tylko dziurkowane karty perforowane, a maszyny miały wielkość dwóch standardowych biurek. Tymiński po trzymiesięcznym przeszkoleniu dostał samochód, narzędzia, części zapasowe i terytorium, które obsługiwał naprawami zlecanymi na telefon przez klienta. Ale po roku stało to się dla niego tak standardowe, że nudne. Przestał się czegokolwiek nowego uczyć. A to dla niego był zawsze ostateczny sygnał, że czas coś zasadniczo zmienić. I przeniósł się do Hewlett-Packard, który produkował wysoko zaawansowane technicznie przyrządy pomiarowe. "Hewlett-Packard zawsze robił bardzo zaawansowane przyrządy pomiarowe. I niektóre z nich miały takie już czipy komputerowe. I wtedy te zdolności, które nabyłem na studiach wieczorowych w Kanadzie, mogłem wykorzystać. A Hewlett-Packard wtedy zaczął lansować kalkulatory. Duże kalkulatory. Ich techniczne wynalazki pozwoliły wtedy zautomatyzować pomiar, przełożyć to na kalkulator i dać raport końcowy. Więc dla mnie to było ooo!... automatyzacja pomiaru. Z kalkulatorem co prawda, no ale to właściwie... pracowało jako komputer. Nie było to bardzo szybkie, ale to już była automatyzacja. I wtedy nauczyłem się do perfekcji całego procesu. I samej pracy kalkulatora. I właściwie byłem jedynym w Kanadzie, który mógł zaprezentować, jak taka automatyzacja działa. I często mnie wołano do działu handlowego. A później do działu handlowego byłem już przeniesiony.
No, ale po dwóch latach zdecydowałem się opuścić Hewlett-Packard. Bo nie miałem możliwości awansu zawodowego. To przez mój akcent polski. To była firma amerykańska, ale wszyscy kierownicy, cały pion administracyjny, to byli Anglicy. To byli rodowici Anglicy z Wielkiej Brytanii. Wtedy ich dość dużo przyjechało do Kanady. Byli dobrze wykształceni i zajmowali większość stanowisk kierowniczych. Niektórzy wspominali czasy jeszcze kolonialnych Indii brytyjskich. Był jeden jedyny Szkot. Nosił się dumnie i zwykł był się przechwalać, że w Indiach jego ulubionym sportem było rozjeżdżanie jeepem na drogach miejscowych Hindusów. I patrząc na niego, wierzyłem mu na słowo.
A ponieważ ja nie miałem angielskiego akcentu, to nie miałem możliwości promocji. I po dwóch latach to mnie wysadziło z firmy. Wiedziałem, że byłem dobry technicznie. Wiedziałem, że miałem wspaniałe relacje z klientami, ale jeśli chodzi o możliwości awansu i podwyżki, to już były żadne. Bo nie miałem odpowiedniego angielskiego akcentu." Tymiński parkuje na swoim stałym miejscu parkingowym firmy, otwiera bagażnik, wysiada i wnosi do budynku Transduction dwa kosze z lunchową żywnością. Zanosi je do kuchni, a równocześnie jadalni i wydaje dyspozycje co do przygotowania dzisiejszego lunchu jednej z pracownic. Wita się z pracownikami spotkanymi po drodze. Rozmawia w swoim gabinecie po kolei ze swoim asystentem, księgową, logistykiem i szefem produkcji. Włącza komputer i ponownie analizuje pocztę mailową do firmy. Wzywa asystenta i wydaje polecenia, by przygotować odpowiedzi na oferty i treść nowych ofert dla klientów. I zagłębia się w analizę fachowych czasopism komputerowych i elektronicznych, przysłanych z końcem ubiegłego tygodnia i z początkiem tygodnia bieżącego.
Kluczem do trwałego sukcesu Transduction na rynku komputerów przemysłowych okazały się przemyślenia Tymińskiego co do roli komputera w produkcji i eksploatacji urządzeń przemysłowych. Początkowo Tymiński sprzedawał swe komputery najnowszych generacji przede wszystkim na wyższe uczelnie i do jednostek naukowo-badawczych. Ale po jakimś czasie zorientował się, że w tych zakupach nie ma powtarzalności. Naukowcy kupowali jeden czy dwa komputery i na tym się kończyło. I ku swemu zdumieniu stwierdził, że oni je kupowali bardziej dla szpanowania, niż do użytkowania. A to były lata 70., kiedy socjaldemokratyczny, jak na warunki kanadyjskie oczywiście, rząd premiera Pierre Trudeau nadymał wydatkami budżet, wydając olbrzymie, a pożyczane pieniądze, również na budżet nauki. A to długo nie mogło trwać. Więc Tymiński uznał ten wysokospecjalistyczny rynek zbytu za nieprzyszłościowy.
"Więc ja wtedy zmieniłem profil firmy do tego stopnia, że uznałem, iż na czubku piramidy technologicznej jest niewygodnie, gdyż jak się tam siedzi, to ten czubek wchodzi w tyłek. A to boli. Lepiej było zejść niżej. Gdzieś tak technologicznie 10, 15 procent poniżej. I obsługiwać klientów przemysłowych.
Gdyż to bardziej realny świat. I model był wtedy taki, że typową firmę przemysłową obsługują elektrycy, a nie elektronicy. Nie komputerowcy. A ci ludzie potrzebują pomocy fachowców wykształconych w elektronice. I w komputerach. Taki elektryk uważa, że komputer jest jak skrzynka, która albo pracuje, albo nie pracuje. I jego nie obchodzi, co tam w środku jest. Ten komputer ma wykonać jedno zadanie. Sterować procesem przemysłowym poprzez ten właśnie program. I to wszystko. I tak przez trzydzieści lat, bo na tyle się zwykle buduje zakład przemysłowy. Jego nie obchodzi, czy to jest najnowszy komputer. Chodzi o to, że jego zakład działa. Tak, jak był zaprojektowany. I ja podjąłem decyzję, że nasza firma zmieni profil. I zamiast służyć tym chimerycznym naukowcom, profesorom na uniwersytetach, którzy tylko szpanują komputerami, będziemy wiernie służyć tym elektrykom przemysłowym." I Tymiński porzucił ostatecznie swych naukowców na rzecz przemysłu. I porzucił ambicje bycia wyłącznie na szczycie najwyższych technologii komputerowych, na rzecz technologii aktualnie potrzebnych i niezbędnych przemysłowi. I w miarę jak jego firma rosła, modyfikował sam plan zabezpieczenia usług komputerowych dla potrzeb przemysłu, pod kątem długofalowego przewidywania niebezpieczeństw i skutków ich stosowania w procesach przemysłowych. "Większość ludzi sądzi, że trzeba kupić jak najmłodszej generacji najnowszy komputer. Dlatego, że oni to traktują osobiście i egoistycznie. A zakład przemysłowy jest zaprojektowany powiedzmy na trzydzieści lat i przez te trzydzieści lat trzeba utrzymać ciągłość produkcji. No, a wiadomo, że komputery są na pięć, dziesięć lat. A potem się strasznie starzeją. I kto zapewni ciągłość tej produkcji? Oczywiście te komputery, które muszą iść na wymianę. I to jest nasza specjalność. Ludzie myślą – o, oni tam sobie montują komputery.
Czysta ignorancja. Ja nie znam innej firmy, która daję taką usługę w tej chwili w Kanadzie jak Transduction. My podtrzymujemy procesy technologiczne w firmach, które kupiły nasze komputery powiedzmy 10 czy 30 lat temu. I one nie mogą zmienić komputera na inny, ponieważ nowe komputery nie będą kompatybilne z ich oprogramowaniem. A zmiana oprogramowania jest tak kosztowna, że nie są w stanie tego zrobić. Jeśli więc firma zamawia komputer, to my gwarantujemy, że on będzie pracował z takim programem, który w tej firmie pracuje, powiedzmy, od 20 lat. I większości to nie są szybkie komputery. Gdyż stare oprogramowanie nie pracuje z szybkimi komputerami. Oczywiście my też robimy komputery najnowszej generacji.
Na nowe zastosowania, które będą też konieczne do utrzymania w trwałości modelu przez 30 lat. Bo te firmy, które dzisiaj kupują, one kupują je na okres życia zakładu przemysłowego. Nie na 5 czy 10 lat życia komputera.