Kreml był więc spokojny o sytuację w Polsce i w 1989 roku, i w 1990 roku. Potwierdza to również fakt przyjęcia ówczesnego opozycjonisty Adama Michnika w Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, tuż po jego publicznej propozycji objęcia przez przedstawiciela postsolidarnościowego środowiska politycznego, funkcji premiera rządu.44 Wszystko wskazuje na to, iż Kreml zakładał, że państwa środkowoeuropejskie pozostaną członkami sowieckiego paktu militarnego, a komuniści, ograniczając swój monopol władzy, całkowicie tej władzy nie stracą. Acz nawet w wypadku całkowitej utraty tej władzy, Kreml nie zamierzał interweniować zbrojnie. I wszystko przebiegało prawdopodobnie zgodnie z planem. A był to plan rozwiązania środkowoeuropejskiego obozu socjalistycznego, będącego już balastem dla ratującego się Związku Sowieckiego. I to dlatego Dick Cheney mógł sobie pozwolić na ostentacyjną interwencję w II turze prezydenckiej kampanii wyborczej w Polsce w obawie przed wygraną Stana Tymińskiego. Jak to ujawnił w grudniu 2011 roku w programie telewizyjnym TVP3 były szef Agencji Wywiadu Zbigniew Siemiątkowski, rozmowy o warunkach transformacji rozpoczęły się na poziomie wywiadów Polski Ludowej i Stanów Zjednoczonych jeszcze w 1988 roku. Dodam, że tajne, ale i oficjalne rozmowy pomiędzy wywiadem wojskowym i cywilnym PRL a wojskowym i cywilnym wywiadem USA toczyły się też w latach 1989–1990.
A co to znaczy, że komunistyczny wywiad polski podjął w 1988 roku rozmowy z wywiadem amerykańskim o warunkach transformacji komunizmu w Polsce?
To znaczy, że polscy komuniści zaczęli szukać sobie nowego pana. Polscy komuniści, czyli klasa komunistycznej biurokracji partyjno-państwowej, istnieli i funkcjonowali tylko dzięki obcemu imperium Związku Sowieckiego. Tam był ich pan. I polscy komuniści nie byli zdolni do niepodległego istnienia. Sami byli grupą podległą. Dlatego w komunistycznej Polsce niepodległość i suwerenność to było co najmniej nacjonalistyczne odchylenie, czy nawet faszyzm. Dlatego, że niepodległość i suwerenność polskiego państwa była śmiertelnym zagrożeniem dla istnienia klasy komunistycznej biurokracji polskiej. I ponieważ dawny pan musiał się z nimi rozstać, trzeba było szybko znaleźć nowego. Oczywiście nie za darmo. Czy w tych tajnych rozmowach ustalono jakąś cenę? Na pewno. Amerykanie na pewno ustalili swoje warunki, w postaci zgody na realizację ich interesów gospodarczych i politycznych. Jakich? Mogłoby to ustalić tylko specjalne śledztwo państwowe na wzór tego, co zrobiła była Czechosłowacja. I powinno to wreszcie kiedyś ustalić.
Gabinet pracy Tymińskiego to niewielki pokój z obszernym, zawsze zawalonym papierami biurkiem i wielkim ekranem komputera oraz telefonem na biurku. W tym gigantycznym bałaganie na biurku, tylko on jeden się orientuje. Więc nikomu tam nie wolno sprzątać. Tymiński osobiście odbiera telefony od wszystkich swoich klientów i oferentów. Ma zawsze przed sobą specjalny arkusz papieru, na którym odnotowuje wszystkie uwagi klientów.
"Moja siła to jakość usługi. I empatia. Empatia jest najważniejsza. Jak klient dzwoni, trzeba mu dać pełną uwagę. Trzeba zapomnieć o świecie. Nikogo nie ma, nikt nie przeszkadza, żaden inny klient nie istnieje. On dzwoni i on jest tylko jeden. Jeden jedyny klient naszej firmy. Nie ma innego klienta. I wtedy ja tylko słucham jego. I wyczuwam, czego mu potrzeba. Jak najuważniej. I wtedy podejmuję decyzję; pomożemy panu w ten sposób, albo w ten sposób. Podejmuję decyzję o pomocy. I to szybkiej. Bo on potrzebuje bardzo szybko pomocy. Zwykle nowego komputera. On się na tym nie zna. I potrzebuje szybkiej fachowej obsługi. I on chce wierzyć, że jest jedynym klientem na świecie naszej firmy. Jak dzwoni klient, rzucamy wszystko. Nie tylko ja. Cała firma. Bo dzwoni ten, który nas żywi. Widział pan, że czasem gotuję w kuchni lancz dla pracowników, a dzwoni telefon, to ja biegiem pędzę przez korytarz do pokoju, żeby odpowiedzieć."
Drzwi gabinetu Tymińskiego są praktycznie zawsze otwarte na oścież. Na stale otwartej wewnętrznej stronie drzwi gabinetu, Tymiński umieścił po angielsku napis – "Proszę przeczytaj, zanim wejdziesz do mojego biura: »Większość ludzi nie słucha z intencją zrozumienia, oni słuchają z intencją swej odpowiedzi« Stephen Corey". Jak twierdzi Tymiński, i tak jego rozmówcy czy interesanci albo nie czytają jego napisu, albo czytają, ale i tak rzadko słuchają z intencją zrozumienia tego, co ma im do powiedzenia.
Od progu jego gabinetu rzuca się w oczy duże zdjęcie wiszące na wprost drzwi. Na tym zdjęciu młody i uśmiechnięty Tymiński sprzed 30 lat, stoi obwieszony na szyi i ramionach olbrzymią oswojoną czarno-żółtą anakondą. To jego ulubione zdjęcie z Peru. Był tam tylko trzy lata, ale to był bardzo ważny czas jego życia. To był swoisty kontrapunkt jego życia. Kontrapunkt życiowy, czyli fragment życia, który jest diametralnie różny od całości, a który tę całość równocześnie przewartościowuje, by nie powiedzieć restrukturyzuje, przemienia i nadaje nowy sens. A bez tego kontrapunktu Tymiński byłby Stanem Tymińskim, ale innym Stanem Tymińskim. I pewnie nie byłby kandydatem w polskich wyborach prezydenckich w 1990 roku. Nie rozumiałby roli polityki dla poziomu życia społeczeństwa.
Z początkiem lat 80. był bogatym człowiekiem, którego znużył sukces. I poniósł przy tym osobistą klęskę życiową. Za swój wielki sukces w biznesie, zapłacił wielką porażką w życiu osobistym. Rozpadło mu się małżeństwo. Po rozwodzie zostawił byłej już żonie okazały dom w Toronto, a przyszłość syna zabezpieczył funduszem alimentacyjnym. Wyszedł z domu z Toronto z walizką rzeczy osobistych. Był wypalony. I życiowo, i zawodowo. Chciał pojechać na urlop do Polski, a być może tam też zainwestować część swojego kapitału. Złożył podanie o wizę. Ale wybuchł stan wojenny i w polskim konsulacie w Toronto pani w okienku bez słowa oddała mu jego paszport, ale bez wizy. Postanowił więc w ramach trzech tygodni urlopu odwiedzić czwórkę peruwiańskich dzieci, którym pomagał finansowo za pośrednictwem organizacji charytatywnej. Tymiński bowiem głęboko wierzy, że budulcem tego świata jest dobro. Dzięki dobru on trwa, a dobro dane świat zwraca już zwielokrotnione. I stale ma na to dowody. Choćby w zeszłym tygodniu zadzwoniła do niego księgowa z jego byłej peruwiańskiej firmy, iż ma na zapomnianym koncie ubezpieczeniowym do odebrania ponad 7 tysięcy dolarów. Tyle narosło od małej i zapomnianej sumy przez 30 lat. I oczywiście to nie mogło być nic innego, jak zwielokrotniony zwrot jego wsparcia finansowego sprzed trzech miesięcy. Wsparcia dla prowadzonego przez świeckie zakonnice ośrodka nauki gry na instrumentach muzycznych dla dzieci z biednych peruwiańskich rodzin.
Spędził wtedy w Peru wspaniałe i niezapomniane trzy tygodnie, jako gość peruwiańskich rodzin, którym dzieciom pomagał. Peru go oczarowało.
"Wioski potomków Inków są wysoko w górach. Na szczytach. Nie w dolinach. Tam trudno się było dostać. Tam trzeba było albo iść na piechotę, a to było zbyt trudne, albo jechać mułem. Trzeba było wynająć muła, bo one są silne i bardzo zdatne do chodzenia po górach. Chodziło o to, aby wniosły nie tylko mnie, ale i prowiant. I te cholerne muły! Jak one idą ścieżką! To nie jest droga. To jest ścieżka wijąca się wokół góry, i to zwykle serpentyną. A te cholerne muły idą zawsze nad brzegiem przepaści. Bo się boją kamieni, które spadają czasem z góry. I dlatego celowo idą na samym brzegu ścieżki nad przepaścią, aby uniknąć uderzenia spadającymi kamieniami. Ja się zawsze na siodle przywiązywałem do tego zwierzaka. Liną. Że jak on spadnie, to spadnie ze mną. Ja sam nie chciałem spadać. No, bo czasem on się wdrapywał pod górę, a ścieżka była stroma, więc myślałem, że jak ja spadnę z siodła, to oczywiście spadnę w przepaść. A on ma cztery nogi, to jakoś się przytrzyma. I czasem było tak, że on tylko na dwóch nogach się trzymał tej ścieżki. I tylnymi nogami starał się zdobyć oparcie na ścieżce. I przyznam się, że czasem zamykałem oczy. Było to strasznie denerwujące. Ja nie lubię wysokości. Nigdy nie lubiłem. A te góry są duże.
I co za radość, jak się w końcu wejdzie na tę górę, a tam jest płaski teren. I dochodzi się do mieszkającej tam rodziny. Te rodziny zamieszkują głównie na obrzeżach góry. Tam jest piękny widok. Kilometry przestrzeni. Powietrze jest tam czyste, nie ma dużo wilgoci, tak że widoki są niesamowite. Domy indiańskie są zwrócone w stronę tych wielkich przestrzeni. Są zwykle wbudowywane w skałę. Czy po prostu tyłem domu w samą górę. Dach jest pokryty strzechą. Jest taki dziedziniec pod dużym okapem, gdzie mogą gotować. Tam jest palenisko. Zawsze mają wielki kamień. Taki kamień z wyżłobieniem do roztarcia przypraw naturalnych i ziół. Dom ma oczywiście ściany, ze względu na dużo niższe temperatury niż nad Amazonką. A w środku domu jest wielki piec. Wielki piec, jaki bywał kiedyś w Polsce na wsi. W czasie dnia na tym piecu gotują. Palą drzewem. Ten piec jest gorący. Na noc jest wygaszane palenisko. Na piecu rozkładane są koce z bardzo ciepłej wełny lam. I tam się na tym ciepłym całą noc piecu śpi. Śpi cała rodzina. Ja też sypiałem wraz z całą rodziną indiańską.
Tylko najgorsze były świnki morskie. Oni je hodują i trzymają w domach. Więc one chodzą po domu całą noc. I po ludziach śpiących na piecu. Te świnki są hodowane na mięso. Oni bardzo lubią świnki morskie wypiekane w glinie. To jest przysmak Inków. Oczywiście hodują też warzywa. Z Peru pochodzą przecież pomidory, ziemniaki, kukurydza. To są typowe warzywa, które przyszły z Peru do Europy. Mają bardzo dużo odmian kukurydzy.
Kukurydza jest tam narodową potrawą. Odmian ziemniaków też jest w bród. Tyle odmian ziemniaków na targu, tak jak tam, to nigdy nie widziałem.
Zresztą dużo warzyw tam rośnie. Szparagi. Ziemia jest żyzna. Warunki klimatyczne są dobre. Warzywa tam rosną idealnie."
Tymiński ostatecznie zamieszkał w Iquitos, blisko czterystutysięcznej stolicy największej peruwiańskiej prowincji Loreto, położonej na północy kraju u zbiegu granic Peru z Ekwadorem, Kolumbią i Brazylią. Loreto to największa obszarowo prowincja, stanowiąca jedną trzecią Peru. Jest to głównie tropikalny obszar dżungli amazońskiej, zamieszkały przez milion mieszkańców, w tym kilkanaście różnych indiańskich plemion. A Iquitos leży w środku tej amazońskiej dżungli.
W ciągu trzech lat pobytu w Peru przeszedł metamorfozę. Zobaczył zupełnie inny świat. Zobaczył świat ludzi, którzy mimo biedy, trudnych warunków życia i ciężkiej pracy, potrafią się tym życiem stale cieszyć. Ta żywotność i radość życia, niezależnie od tego co się wokoło dzieje, była czymś, czego nie widział ani w Polsce, ani w Kanadzie. I Tymiński przez te trzy lata nauczył się tej radości życia. Zmienił się. Nauczył się, że niezależnie od tego, co się dzieje, nie można stracić radości życia. Że życie trzeba kochać i cieszyć się nim niezależnie od bogactwa czy biedy.
"Widziałem też tam ludzi, którzy żyli w tak trudnych warunkach, o których nawet nie mogłem pomyśleć. Kiedyś zacumowaliśmy mój statek na Amazonce. Miałem tam własny statek do rozwozu benzyny, nafty i ropy naftowej do trzech dalekich stacji depozytowych, gdzie miałem zbiorniki na długości 1600 km Amazonki. Miałem licencję żeglugi dla swojego statku, który tam zbudowałem. W pewnym czasie to był mój interes. I raz stanąłem w wiosce San Pablo, gdzie przycumował nasz statek. Spaliśmy na statku. Mieliśmy tam kabiny. Obudziłem się wcześnie rano. I wyszedłem na pokład, żeby zapalić papierosa. I słyszę – stuk, tuk. Stuk, tuk. I rozglądam się, co to jest? Dzięcioł czy co? Przy brzegu taki odgłos się rozchodził. Patrzę, a tam jeden z trędowatych, którzy zamieszkują w dżungli w swoich wioskach, stał przy małym pieńku z maczetą w ręku i obcinał sobie palce. To był suchy trąd. Bo jest mokry i suchy. Ten suchy jest bezpieczniejszy dla innych. I ten trędowaty przywiązał sobie ciasno długi nóż maczety szmatą do jednej ręki. I tym nożem obcinał sobie suche palce. Tam już nie było nerwów. Nic go już nie bolało. A jemu to zawadzało. Więc sobie rano robił taki obrządek.
Taką higienę osobistą – stuk, tuk. A później przewiązał szmatą maczetę na drugą rękę. I znowu tym długim nożem – stuk, tuk. Obcinał końcówki palców drugiej ręki. Obciął sobie w ten sposób kikuty prawej ręki. Potem ją przewiązał szmatą, wstał i poszedł do pracy. Tam trędowaci uprawiali swoją kukurydzę i inne rośliny jadalne.
Po tym, co wtedy zobaczyłem, to dla mnie zawsze to będzie symbol wielkości człowieka. Że w takich trudnych warunkach, z takim okrutnym okaleczeniem, ten człowiek rano wstaje do pracy i idzie uprawiać swoje poletko do dżungli. I mimo tego, że ma ten trąd, on idzie rano do pracy radośnie. Bo on był radosny. Nie widać w nim było żadnego smutku. I ja wtedy pomyślałem, to jakie ja mam powody, aby kiedykolwiek w życiu, po tym co widziałem, być smutny z jakiegokolwiek powodu. I czy nawet takie jedno zdarzenie nie potrafi zmienić życia człowieka?"
Wiszące w gabinecie Tymińskiego jego peruwiańskie zdjęcie z przepiękną i olbrzymią czarną-żółtą anakondą to typowe zdjęcie robione przez turystów w całej Amazonii. Tak samo typowe, jak w Polsce zdjęcie z "niedźwiedziem" pod Gubałówką w Zakopanem. To zdjęcie upublicznione przez Tymińskiego w trakcie jego kampanii prezydenckiej w 1990 roku, stało się wszakże jednym z kolejnych pretekstów do nieprzebierających w epitetach personalnych ataków na Tymińskiego, jako kandydata na prezydenta Polski. Jego peruwiański międzyczas życia stał się jednym z ulubionych motywów kampanii dyskredytowania go jako kandydata na prezydenta.
Politolodzy Jerzy Bartkowski i Jacek Raciborski zrobili zestawienie wszystkich epitetów, których użyto w prasie, radiu i telewizji wobec Tymińskiego.
Ściślej, epitetów, jakich użyli dziennikarze i publicyści tych mediów. Za najbardziej charakterystyczne z nich historyk Antoni Dudek uznał następujące w porządku alfabetycznym – "agenciak KGB, agent dawnego PRL-owskiego aparatu bezpieczeństwa, awanturnik, bezbożnik, biznesmen »pożal się Boże« (...) czarownik z dżungli, człowiek Kadafiego, człowiek, który spadł z bambusa, człowiek Sławomira Mrożka, człowiek znikąd, (...) Dyzma z Peru, dziwny hochsztapler z błyskiem szaleństwa w bladym nieruchomym oku, (...) kryminalista, łowca naiwnych, maniak, Mister Nikt, (...) oszust matrymonialny, peruwiański szaman, (...) ponury żart historii, polityczny Kaszpirowski, (...) prymitywny szarlatan, przestępca z dżungli, »psychiczny«, robot sterowany z kosmosu, SB-ek, szarlatan, szurnięty ideolog dolarowej mamony z nieba, Targowica '90, terrorysta, UFO, wariat, zero, złodziej, znarkotyzowany maniak, Żyd".
"Kiedyś – wspominał Tymiński – ludzie rozpoznawali mnie na ulicy. Niektórzy nawet płakali ze wzruszenia na mój widok. Ale przez lata człowiek się zmienia i dzięki temu uzyskałem więcej prywatności. W Toronto bywam na przyjęciach i spotkaniach biznesowych, które obsługują Polacy. Często zdarza się, że poznają mnie tylko po głosie. Tu nikt nie patrzy na mnie jak na wariata. Tylko moi przeciwnicy usiłowali zrobić ze mnie szaleńca, narkomana i hipnotyzera. Podczas kampanii prezydenckiej w 1990 r. Jan Purzycki ze sztabu wyborczego Lecha Wałęsy wymyślił taki chwyt psychologiczny, że na czarnym ekranie wykadrowano moje oczy. W ten sposób z każdego można zrobić hipnotyzera. (...) A co do rzekomego szaleństwa mogę powiedzieć, że pamiętam numery i hasła wszystkich swoich kont bankowych i inwestycyjnych. Nigdzie ich nie zapisywałem. Czasem martwię się, że po jakimś trunku mogę coś zapomnieć. Ale jeszcze mi się to nie zdarzyło."
Na lewo od zdjęcia z anakondą w gabinecie Tymińskiego stoją niewielkie czarne szafy i szafki, pamiętające z pewnością jeszcze wiek XX. Jedna z nich jest częściowo oszkloną biblioteczką. Wśród luźno stających tam książek, wybijają się dwie z charakterystycznym tym samym odcieniem zieleni. Na pierwszej z nich, na zielonym tle przeciętym biało-czerwoną wstęgą, widać kiełkującą z ziemi żółtą roślinę, która rozsadza skorupę nasienia. I ostro żółty tytuł – "PRZYCZYNEK DO WOLNOŚCI". A na dole mniejszymi białymi już literami widnieje – "STAN TYMIŃSKI". To nowa książka Tymińskiego, wydana niedawno w Kanadzie. Obok stoi ta druga, gdzie na takim samym zielonym tle przeciętym na biało-czerwono, widać rękojeść żółtej szabli polskiej. I ostro żółty tytuł – "ŚWIĘTE PSY". Na dole również białymi literami – "STAN TYMIŃSKI". To już wręcz historyczna w swym politycznym znaczeniu książka Tymińskiego, która zrobiła w 1990 roku furorę w Polsce. To dzięki niej Tymiński przebił się do świadomości Polaków. To dzięki niej mógł zebrać wymagane 100 tysięcy podpisów, by wystartować jako kandydat na prezydenta.
Tymiński kończy pracę dopiero około 18.00, a często i 19.00. Jego pracownicy pracują od 9.00 do 17.00, z godzinną przerwą na lancz o 12.00. Zostaje jeszcze dłużej z dwoma polskimi kierownikami produkcji, by omówić plany na następne dni. Robi im zawsze małą kolację w pomieszczeniu socjalnym.
Jest to faktycznie kuchnia, gdzie osobiście przyrządza również codziennie lancz dla wszystkich pracowników. Kończą jeść, wygaszają światła i włączają skomplikowany system alarmowy. Tymiński zamyka drzwi firmy i idzie w kierunku swojej zaparkowanej mazdy. Wyjmuje zza ucha ledwo co nadpalonego "czarnego kapitana" i znowu nie może przez kilka minut znaleźć zapalniczki w swych rozlicznych kieszeniach. I znowu dochodzi do wniosku, że czas najwyższy rzucić palenie. Wreszcie znajduje zapalniczkę, zapala cygaretkę i wsiada do mazdy.
Powoli rusza samochodem na swą codzienną trasę w kierunku swej farmy w Acton.