Gdy przyjechałem do Kanady, to nie czułem się mocny zawodowo. Byłem katolickim i komunistycznym produktem. A ten był nie do sprzedania na kanadyjskim rynku. Poczynając od mentalności i moralności. Tu jest bardzo agresywny świat. Granicą jest tylko prawo. A do tego miejsca nie ma przestrzeganych jakichś reguł moralnych. Wszyscy się do pana uśmiechają i są mili, ale tak naprawdę chcą z pana wydrzeć ostatniego dolara. A uśmiechają się i są mili tylko dlatego, że to przynosi sukces handlowy. Jest skuteczne. Gdyby nie było, toby się nie uśmiechali i mili nie byli. Moje umiejętności zawodowe też nie były adekwatne do wymagań tego rynku. W Polsce miałem tylko bardzo podstawową teorię tranzystorów. W technikum . Na studiach elektronicznych byłem tylko na pierwszym roku. Tam były podstawowe przedmioty teoretyczne – fizyka, matematyka, ekonomia. Tam nie było elektroniki. Tak że wiedziałem tylko, jak pracuje tranzystor, widziałem krzywe jego pracy na wykresach, wiedziałem, jak się z tego robi wzmacniacze, jakie są możliwości wzmocnienia itd. Ale uważałem, że oczywiście ta teoria to było za mało na to, aby być elektronikiem.
Miałem wtedy 21 lat, kiedy przyjechałem do Kanady. Więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to poszedłem na wieczorowe kursy elektroniczne.
Uczęszczałem na nie przez trzy lata. Przede wszystkim, aby chwycić techniczny język angielski. Robiłem podręcznik z fizyki po angielsku. Ten sam, który znałem po polsku z I roku Politechniki Warszawskiej. No i żeby się nauczyć techniki cyfrowej. Zbudowanej na tranzystorach. Uważałem, że technika cyfrowa ma przyszłość. Wtedy nie było jeszcze komputerów. To był rok 1970. Uczono mnie wtedy takich prostych obwodów, bramki AND, NAND i OR. Teraz jest ich miliony w każdym czipie komputerowym. Dzięki temu uczyłem się języka cyfrowego. I technicznego języka angielskiego. W dużym stopniu na podstawie opisów technicznych działania przyrządów i maszyn. Ale przyszłość widziałem w komputerach. Wiedziałem, że dzięki komputerom następuje automatyzacja procesów przemysłowych. Automatyzacja pracy. I widziałem w tym przyszłość.
Tymiński parkuje zawsze po 9.00 rano swoją mazdę na tym samym drugim miejscu parkingowym od wejścia do swej firmy. Pierwsze miejsce jest zastrzeżone niepisaną umową dla energicznej starszej pani, która odpowiada za logistykę w jego firmie. Jest jedyną Kanadyjką pracującą w Transduction. Wśród kilkunastu pracowników jego firmy większość to Chińczycy i Polacy. I jeszcze jest Serb, jego młody asystent. Tymiński bardzo narzeka na kanadyjski system edukacyjny. Twierdzi, że nie przygotowuje fachowców do wykonywania ich zawodów. Że kanadyjski inżynier elektronik po studiach, elektronikę zna tylko z książek. I pewnie stąd taki skład narodowo-etniczny w jego firmie. Pracujący tam Polacy, to głównie emigracja lat 80.
Reżim jakościowy, w jakim pracują jego pracownicy, czyni zbędny jakikolwiek nadzór z jego strony. W głównej sali montażowej firmy pracownicy mają indywidualne stanowiska pracy. Wymogi proceduralne, jakie stawiane są jakości procesów produkcyjnych przez kanadyjską a-gencję atomową, wymuszają pełną indywidualną odpowiedzialność pracownika za każdą czynność w procesie montażowym komputerów. Wykonanie każdej czynności musi być podpisane w protokole przez wykonawcę, a następnie sprawdzone przez innego pracownika i potwierdzone jego podpisem, by ostatecznie skontrolował jego jakość kierownik produkcji i zatwierdził również własnoręcznym podpisem. Dlatego jeśli zdarzają się niezwykle rzadko błędy i niedopatrzenia, to sprawcy są od razu rozpoznani. W zeszłym roku musiał pozbawić rocznej premii trzech pracowników z kierownikiem produkcji włącznie, gdy w kilku już zamontowanych komputerach w kanadyjskiej sieci energetycznej stwierdzono istnienie wadliwej części importowanej z Korei Południowej. Głównemu sprawcy kazał sobie szukać nowej pracy. Nie zwolnił go wszakże. Gdy ten przyszedł z przeprosinami, spytał go tylko, czy jeszcze raz by to zrobił. Tymiński wie, że prawdopodobieństwo powtórzenia przez niego błędu jest dużo mniejsze niż prawdopodobieństwo popełnienia takiego samego błędu przez nowego pracownika. Zawsze zresztą uznawał prawo pracowników do błędu. Nigdy nie zwalniał pracowników za popełnienie błędu. Gdyby nie popełniali błędów, nigdy by się nie uczyli. I jeśli jego pracownik zrozumie, jak doszło do popełnienia błędu, nigdy o już nie powtórzy. I brał możliwość popełniania błędów przez pracowników pod uwagę przy planowaniu swoich interesów. Bo jak twierdzi, w interesach zawsze należy pozostawiać margines dla ludzkiego błędu.
Poza tym zadziałał tu również system kontroli zespołowej, ze zmyciem głowy sprawcy przez resztę pracowników montażu. Tymiński stosuje bowiem od zawsze system motywacji finansowej w postaci przekazywania pracownikom 10 procent od wartości sprzedaży firmy. Robił to już w swej restauracji La Maloca w Peru. 10 procent przychodów miesięcznych było dzielone między pracowników i wypłacane im 15. każdego miesiąca, a całkowity przychód miesięczny był ogłaszany na koniec miesiąca na tablicy informacyjnej. I każdy pracownik mógł sobie obliczyć natychmiast, ile w danym miesiącu zarobił premii. 10 procent nie od zysku, a od sprzedaży. Zyskiem można bowiem manipulować i jest nieprzejrzysty oraz mniej zrozumiały dla pracowników. Sprzedaż każdy może kontrolować. I obliczać swój w niej udział. Każdy błąd indywidualny, przekładający się na spadek sprzedaży, uderza we wszystkich pozostałych. I powstaje zjawisko dyskretnej samokontroli zespołowej. Tymiński twierdzi stale, że to system tworzy ludzi.
Ja w swojej firmie potrzebuję głównie techników, a nie inżynierów. A w mojej opinii każdy absolwent szkoły wyższej, który został inżynierem, powinien pójść potem do technikum, aby zdobyć zawód. Ja to widzę w Kanadzie. Nie mogę przyjąć inżynierów po studiach, młodych ludzi, bo oni nie mają żadnego doświadczenie jeśli chodzi o pracę. Trudno z takimi ludźmi rozmawiać o metodach pracy czy wydajności pracy. Oni nie mają żadnego doświadczenia praktycznego i to oni mi powinni płacić za naukę, za staż, a nie ja im za pracę. I wszyscy bez wyjątku przychodzą i żądają od razu bardzo wysokich stawek. Tak działa tutejszy system edukacji.
Tymiński jest lojalnym obywatelem Kanady i jest wdzięczny temu krajowi za szanse, jakie przed nim otworzył. Uważa Kanadę za jeden z najlepiej zorganizowanych, rządzonych i administrowanych krajów świata. Jeśli nie najlepiej na świecie. Choć czasem utyskuje na rozrzutność kanadyjskiego państwa i jego nadopiekuńczość socjalną, to z drugiej strony, sam twierdzi, że takiej jakości produkcji elektronicznej w swej firmie nie osiągnąłby już choćby w Stanach Zjednoczonych. Tylko czujący swe trwałe bezpieczeństwo socjalne pracownik może być stale niezawodny w skomplikowanej pracy.
Sprawność kanadyjskiego państwa widziałem już tuż po przylocie LOT-owskim boeingiem na lotnisku w Toronto. Ogromne lotnisko międzynarodowe, z setkami lądujących i odlatujących codziennie samolotów, funkcjonujące jak dobrze naoliwiona maszyna. Po wyjściu z samolotu, wraz z szybko poruszającym się sznurem ludzi, znalazłem się przed stanowiskami kontrolnymi urzędu imigracyjnego.
Stanąłem z paszportem i deklaracją celną w paroosobowej kolejce do jednego z ośmiu okienek odpraw kontrolnych. Wszyscy granatowo umundurowani urzędnicy imigracyjni, a właściwie policja imigracyjna, byli mniej lub bardziej azjatyccy i afroamerykańscy. Ani jednego białego. Sami kolorowi. To oni zdecydują, czy będę mógł pozostać w Kanadzie, czy też najbliższym samolotem będę deportowany do Polski. Od ich decyzji nie ma odwołania. Ich decyzja zależy zaś tylko od tego, czy uznają, że przyjechałem tu odebrać pracę Kanadyjczykom. Choćby tylko na trzy miesiące. Za to w kolejkach oczekujących na kontrolę sami biali. Dość zaskakujący dla przeciętnego Europejczyka widok.
Podchodzę do oszklonej kabiny i podaję paszport z deklaracją celną. Po drugiej stronie trzydziestoparoletnia piękna Mulatka w granatowej koszuli ze służbowymi emblematami. Pyta o mój cel przyjazdu do Kanady. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że przyjechałem na zaproszenie Stana Tymińskiego, który mieszka w Acton, że jestem polskim naukowcem, że będę zbierać materiały, gdyż piszę o Tymińskim książkę. I podaję jej kartkę z nazwiskiem Tymińskiego, jego adresem i numerami telefonów. Pokazuję jej też powrotny bilet lotniczy. Patrzy na mnie ze zdziwieniem, przekreśla mi coś w deklaracji celnej i kieruje do przejścia do kolejnego punktu kontroli imigracyjnej. Moje wyjaśnienia jej nie przekonały i pierwszego sita policyjnego nie przeszedłem. A wszystko nie trwało więcej niż dwie minuty.
Wchodzę do wielkiego pokoju z kilkunastoosobową kolejką, ustawioną przed trzema oszklonymi kabinami, w których siedzą trzy mniej lub bardziej czarne i mniej lub bardziej młode policjantki imigracyjne. W kolejce słyszę polską mowę i odpowiedź po polsku pilnującego porządku starszego wiekiem urzędnika imigracyjnego. Być może to dorabiający tłumaczeniem emeryt, zatrudniony przy przylotach samolotów z Polski po tragedii sprzed kilku lat, gdy kanadyjska policja bezmyślnie użyła paralizatora elektrycznego wobec polskiego pasażera, który w wyniku tego zmarł na zawał serca. A praprzyczyną tej bezsensownej tragedii była niemożność porozumienia się przez kilkanaście godzin kanadyjskich urzędników i policjantów z Polakiem.
Kolejka porusza się dość szybko, ale widzę jeszcze, jak dwóch młodych ludzi jest odprowadzanych, przez tym razem białego policjanta imigracyjnego, w głąb pomieszczenia. Nie wiem, czy to oznacza trzecie sito policyjne, czy już tylko deportację.
Podchodzę z kolejki do zwolnionego już okienka, w którym siedzi ciemnoskóra, jowialnie wyglądająca ze swoją nadwagą, późnotrzydziestoletnia policjantka. To samo pytanie i taka sama moja odpowiedź, z pokazaniem danych Tymińskiego i biletu powrotnego. Tym razem urzędniczka bierze mój paszport i coś wpisuje w klawiaturę swojego komputera. Podnosi znad niego głowę i zadaje mi zaskakujące kompletnie pytanie o to, czy byłem członkiem polskiego parlamentu. Odpowiadam dopiero po chwili po pozbieraniu myśli, że tak, że byłem polskim parlamentarzystą w latach 90. Widzę rozjaśniający jej twarz szeroki uśmiech i jakby nie tą samą już policjantkę. Już z tym samym uśmiechem wpisuje coś znowu w klawiaturę i mówi – Stanislaw Tyminsky... yes, o'key... Acton... yes... o'key – już rozpogodzona, wbija w mój paszport pieczątkę, co oznacza zgodę na mój pobyt w Kanadzie przez okres do trzech miesięcy.
Narodowo Tymiński czuje się Polakiem. Zawsze śledził i śledzi to, co się dzieje w Polsce. Dziś ma Internet, więc sam robi przegląd prasy polskiej i śledzi społecznościowe portale polskie. W latach 80. prenumerował "Rzeczpospolitą" i "Politykę". Z końcem lat 80. zaczął przyjeżdżać do Polski. Polski rozpadającego się komunizmu. Widział rozkradane przez komunistyczną nomenklaturę zakłady pracy. Widział początki tego, co potem nazwano "uwłaszczeniem nomenklatury". Z końcem lat 80. w państwowych i spółdzielczych zakładach pracy komunistyczna "nomenklatura" , czyli dyrekcje, prezesi spółdzielni, sekretarze komunistycznej partii i władze lokalne, zakładała prywatne spółki, które wyprowadzały państwowy i spółdzielczy kapitał do ich prywatnych kieszeni. Komuniści rozkradali państwowy i spółdzielczy majątek. Tymiński widział upadający przemysł. I absurdalne reguły funkcjonowania gospodarki, które niszczyły rentowność i zabijały wydajność. I wiedział, że komunizm w Polsce musi upaść.
Mniej więcej od 1987 roku było widać i czuć coraz szybsze rozsypywanie się polskiego komunizmu. Pracowałem wtedy, tuż po doktoracie, jako adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Po wprowadzeniu stanu wojennego i delegalizacji "Solidarności", prowadziliśmy jeszcze gdzieś do końca 1986 roku powoli wygasającą nielegalną działalność związkową. Była ona w istocie podtrzymywaniem solidarności już tylko środowiskowej, ale była też podtrzymywaniem środowiskowego oporu społecznego. Jej głównym nurtem był kolportaż czasopism i książek podziemnych wydawnictw, wraz ze zbieraniem na to składek. Czasopisma i książki otrzymywałem przede wszystkim od mojej ówczesnej koleżanki Mirosławy Błaszczak-Wacławik, która jako działaczka "Solidarności" została zwolniona z pracy w Instytucie Filozofii UŚ w 1982 roku. Przez ponad dwa lata nie mogła znaleźć pracy. Miała "wilczy bilet" od komunistycznej policji politycznej SB. Ale kontynuowała nielegalną działalność związkową na poziomie regionu.
Trzeba wszakże powiedzieć, że na łamach tych podziemnych czasopism, nie toczyła się jakakolwiek poważna debata polityczna. Tam była pustka intelektualna.
Zawarte tam artykuły nic ożywczego politycznie i intelektualnie nie wnosiły. To było głównie podtrzymywanie ducha i utwierdzanie wrogości do komuny.
Pamiętam, że przeczytałem po raz pierwszy podziemne wydanie którejś z książek Miltona Friedmana i chyba jego żony Rose Friedman. To pewnie była jego sztandarowa książka "Kapitalizm i wolność". I pomyślałem wtedy – kto decyduje o drukowaniu takiego gówna intelektualnego?
Stale otrzymywaliśmy "Tygodnik Mazowsze". Jak się potem okazało, był drukowany u mojego przyjaciela od czasów studiów, Mariana Dzięcioła, który dostarczał go co miesiąc na Śląsk do domu naszej wspólnej koleżanki Błaszczak-Wacławik. W 1985 roku drukarnia "Tygodnika" w jego domu, we wsi koło Łochowa niedaleko Warszawy, wpadła w ręce Służby Bezpieczeństwa. Wszystko przez ukrywającego się tam przed SB drukarza, który poszedł odwiedzić ojca na pobliską podwarszawską daczę. A SB ją obserwowała. Na drukarza SB zagięła bowiem parol, gdy w trakcie rewizji swojego domu, wpuścił dwóch funkcjonariuszy SB przed sobą do piwnicy, po czym ją wraz z nimi zamknął. I zniknął. Sam Dzięcioł zdołał się ukryć. Ale szły żniwa, a on miał gospodarstwo rolne. Więc po dwóch miesiącach, jakby nigdy nic się nie stało, wrócił do domu. A potem poszedł do urzędu gminy i zrobił karczemną awanturę, że jako radnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, pozbawiono go bezprawnie funkcji przewodniczącego gminnej komisji praworządności. Wezwany do prokuratury na przesłuchanie, wykorzystał fakt, że maszyny drukarskie były spakowane w specjalne torby, gdyż miała nastąpić ich wymiana. I wiedział też, że drukarz odmówił wszelkich zeznań. Więc z uporem opowiadał bajkę, iż te torby zostawiła jakaś pani, która przyjechała białym polonezem i chciała wynająć pokój. I miała po nie wrócić, po podjęciu przez niego decyzji co do wynajmu pokoju. I sąd go uniewinnił, choć pewnie nikt mu w to nie uwierzył. Acz nie było podstaw, aby tę bajkę obalić.
Gdzieś od 1986 roku działalność podziemna w mojej "Solidarności" ustała. Straciliśmy wiarę w sens jej kontynuowania. Ale duch oporu pozostał. Od 1987 roku zaś czuło się już zmianę nastrojów społecznych. Zaczynała narastać nowa fala buntu. Na moim Wydziale Nauk Społecznych wyrosło już drugie pokolenie buntujących się studentów. Niezależny Związek Studentów rozrzucał ulotki i rozprowadzał podziemne czasopisma. Gdzieś od połowy 1988 roku studenci z nielegalnego NZS-u, nieniepokojeni przez SB, sprzedawali przy wejściu do wydziałowego baru swoje czasopisma i książki.
Wiedzieliśmy już, że komunizm się rozsypywał.
I polscy komuniści też o tym wiedzieli. W lipcu 1988 roku ówczesny I sekretarz Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Michaił Gorbaczow, w trakcie wizyty w Polsce, przekazał im osobiście, że mają "wolną rękę w polityce wewnętrznej". W grudniu ogłosił oficjalnie na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych, iż Związek Sowiecki wycofuje się z "doktryny Breżniewa". Doktryna ta mówiła, iż tam gdzie dotarła Armia Czerwona, państwa mają ograniczoną suwerenność na rzecz Związku Sowieckiego. I nic, co w komunistycznej Polsce się działo, nie działo się bez zgody Związku Sowieckiego. Ustrój komunistyczny został Polsce narzucony siłą po II wojnie światowej przez imperialny Związek Sowiecki, za aprobatą Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii w ramach układu w Jałcie w 1945 roku. Komunistyczna Polska stała się częścią sowieckiego imperium. Była państwem podległym. Stanowiła wraz z pozostałymi państwami Europy Środkowowschodniej jego zewnętrzną część. Częścią wewnętrzną imperium były sowieckie republiki bałtyckie, Białoruś, Ukraina i Mołdawia, republiki kaukaskie i republiki środkowoazjatyckie.