Objeździłem z pracownikami Kanadę od Atlantyku po Pacyfik. Wyjeżdżałem na 24 godziny, pracowałem całą noc. Po zainstalowaniu pamięci testowałem system, a rano byłem z powrotem w Toronto. Po dwóch dniach znowu miałem wyjazd. Za każdym razem można było zarobić 10 tys. dolarów, to się opłacało. Gdzieś tak w roku 1979/1980 moja firma osiągało już zysk brutto przed opodatkowaniem jakieś 2,5 – 3 mln dolarów. To był sukces dla człowieka, który miał 32 lata i przyjechał jako imigrant z 30 dolarami w kieszeni. Można było zwariować. Latałem do dostawców z Kalifornii i zapraszałem ich do najlepszych restauracji. Kupiłem za gotówkę nowy dom i ładnie go umeblowałem. Wyzbyłem się wszystkich długów i hipotek bankowych. Jeździłem kabrioletem i mercedesem za 50 tys. dolarów. Stałem się wolnym człowiekiem.
O wielkim sukcesie biznesowym Tymińskiego zadecydowała przede wszystkim taktyka w jego działalności gospodarczej. Taktyka ofensywnej wojny partyzanckiej. Bo Tymiński to urodzony partyzant. Nie zderzał się w walce konkurencyjnej z wielkimi firmami na ich rynkach, tam gdzie miałyby przewagę. Wyszukiwał dla siebie rynki, które były trudne do utrzymania przez wielkie, bogate i silne firmy. I tam przypuszczał atak. Szukał rynków trudnych technologicznie, bo wiedział, że po ich zdobyciu obrona będzie łatwa. Nigdy nie atakował frontalnie i szeroko, lecz zawsze koncentrował siły w wybranych punktach rynku. Szukał luk rynkowych i stale uważnie śledził i śledzi, co się dzieje w jego branży i jakie są trendy technologiczne. Jest ostrożny i uważny w interesach. Nie wyda nawet dolara, jeśli nie jest to konieczne.
– A zaczynałem od czujników, które doczepiało się do urządzeń pomiarowych i kalkulatorów. Wybrałem tę metodę, bo nie jest to łatwe, aby coś takiego robić na rynku. To nie jest łatwe, gdyż trzeba znać przede wszystkim elektronikę, ale trzeba też znać metalurgię, i trzeba znać chemię, i trzeba znać się nawet na promieniowaniu radioaktywnym. Trzeba być naprawdę uniwersalnym. A to jest duża trudność, bo w Kanadzie nie szkolą ludzi uniwersalnych, wieloczynnościowych. Więc ja pomyślałem sobie, że jeśli wejdę w ten interes czujników, to nie będę miał konkurencji.
I zacząłem reprezentować chyba ze 12 firm amerykańskich, które produkowały czujniki. I niektóre czujniki były bardzo zaawansowane. Do tego stopnia, że ni stąd, ni z owąd zacząłem jeździć do elektrowni atomowych, bo miałem czujniki odporne na promieniowanie radioaktywne. A w elektrowniach atomowych mierzenie precyzyjnych dystansów w takich warunkach było krytyczne. Tak że musiałem rozmawiać z naukowcami na ten temat, i to na najwyższym poziomie. I to mnie wciągnęło we wszystkie uniwersytety kanadyjskie, które prowadziły prace badawczo-rozwojowe, ponieważ byłem wtedy głównym dostawcą czujników w Kanadzie.
Byłem specjalistą od czujników. I potrafiłem klientowi doradzić mimo dość młodego wieku. Miałem wtedy 27 lat. Potrafiłem klientowi doradzić, który czujnik jest najlepszy. – Panie Tymiński – czy – Stan, potrzebuję takich to a takich czujników. A wy macie bogatą ofertę. Proszę mi poradzić, które i dlaczego. – Udzielałem tego rodzaju porad i sprzedawałem masę czujników.
Gdy wszystkie firmy komputerowe szły na tanią ilość, on poszedł na drogą jakość. Jego komputery są drogie, ale pewnie pracują co najmniej 15 lat. A więc ryzyko kosztownych awarii systemów sterowania w elektrowni, sieci energetycznej czy przedsiębiorstwie jest nikłe.
Tymiński zawsze powtarza swoim pracownikom, aby się cieszyli, że są na trudnym rynku. Bo na trudnym rynku trudno o konkurencję. Tymiński zawsze bał się łatwych projektów, łatwych przedsięwzięć i łatwych interesów. Twierdzi, że na łatwiznę tylko głupi idzie, bo nie wie, że zaraz go wykoszą.
Dlatego nie poszedł na masową produkcję. Wiedział, że zawsze się znajdzie ktoś inny z większym kapitałem i go wykosi. Nawet IBM sobie z tym nie dało rady i w końcu, jak się to mówi, "wyrzygali się w ręcznik". Nie dali rady. I sprzedali całą produkcję pecetów Chińczykom. I teraz ich komputery są robione przez Chińczyków pod marką Lenovo. Chińczycy poszli na ilość. Ale oni mają największy rynek krajowy na świecie. I taka jest reguła. Jak ktoś ma duży wewnętrzny rynek, to może eksportować. Na bazie własnego rynku wewnętrznego ma silną pozycję zewnętrzną. Ma siłę masowości produkcji.
IBM się poddało. Nie wytrzymało konkurencji z masową produkcją komputerów z Azji. IBM nie dało sobie rady, i to mimo że miało takie wielkie centra naukowo-badawcze. I to międzynarodowe. W różnych krajach. Tymiński bardzo sobie ceni prezydent IBM, która błyskawicznie przeprofilowała firmę z produkcji komputerów na usługi kompleksowego oprogramowania.
– To był chyba rok 1978. Ja wtedy skonstruowałem pierwszy pecet. To był komputer, który z przodu miał terminal, w środku był procesor, na dole był dysk twardy i miękki. To był taki zestaw. I to był pierwszy pecet w Ameryce. Sprzedawałem to za 20 tysięcy dolarów. I to szło jak woda. Myślałem wtedy – muszę się przenieść do Stanów Zjednoczonych, bo tam jest większe zapotrzebowanie. Większy rynek. Ale podjąłem decyzję, że nie dam rady.
Ponieważ nie wytrzymałbym tego rozwoju kapitałowo. Lepiej było zostać w Kanadzie. I zająć się lokalnym rynkiem. I spróbować mniejszej ilości specjalistycznych komputerów. Niech się tym wielkim rynkiem zajmą większe firmy, jak DELL, który powstał po mnie. I wiele z nich padło. Nie wytrzymali konkurencji. I powiedziałem sobie, że w taką grę nie chcę wejść. Nie chcę wejść tam, gdzie jest gra na wielką ilość masową i bardzo małe marże jednostkowe. Nie chcę być wielkim gigantem i cały czas czuć presję, by pracować na małych marżach. Powiedziałem sobie, że wolę pracować na większych marżach i służyć klientom przemysłowym.
Stanisław Tymiński przyjechał do Kanady w styczniu 1970 roku. Dokładnie w dzień swoich 21. urodzin. Wizę kanadyjską z prawem pobytu i prawem do pracy oraz kredytowy bilet lotniczy i 30 dolarów kanadyjskich dostał bez problemu w ambasadzie kanadyjskiej w Szwecji. Do Szwecji pojechał w 1969 roku na kilka miesięcy, aby dorobić na saksach. Pracował ciężko w szklarniach przy hodowli róż, nie dojadał, głodował i biedował. Ale nic się nie dorobił. Wylądował bowiem w szwedzkim szpitalu, gdy dostał ataku kamienia nerkowego. Tam, jako nieubezpieczony, zostawił całe zarobione pieniądze. Całe 500 dolarów, czyli tyle, ile w Polsce zarobiłby w ciągu dwóch lat.
Nie byłem ubezpieczony – wspomina Tymiński – więc za ten jeden dzień w szpitalu Szwedzi zażądali ode mnie 500 dolarów. Miałem dylemat: zapłacić czy zwiać do Polski? No i zapłaciłem, bo nie chciałem być złodziejem. Swoje rachunki trzeba regulować. Usiadłem sobie jednego wieczoru na skałkach nad jeziorem i myślę: co tu cholera dalej robić? Zostałem bez pieniędzy, a jak wrócę do Polski, to już drugi raz nie będzie tak łatwo wyjechać.
Postanowiłem zostać w Szwecji. Niestety pod koniec sierpnia zostałem wywalony z pracy. Prawo pozwalało tylko na sezonowe zatrudnianie turystów, a mój farmer przestrzegał przepisów. Razem z pracą straciłem mieszkanie. Nie miałem pieniędzy i zaczęła się głodówka. Były dni, kiedy żywiłem się surową brukwią. Znajomy z baru dawał mi czasem talerz kartofli, jak właścicielka nie widziała. Na czarną godzinę suszyłem chleb.
Ten medyczny przypadek zadecydował o całym życiu Tymińskiego. Gdyby nie pobyt w szpitalu, pewnie wróciłby do ówczesnej komunistycznej Polski, skończył studia elektroniczne i został przemysłowym inżynierem elektroniki. Nie byłoby Stana Tymińskiego. Byłby Stanisław Tymiński. Na tyle kreatywny, ambitny i uparty, że pewnie stale miałby kłopoty w kolejnych komunistycznych zakładach pracy, skąd by się go pozbywano, by swymi projektami i koncepcjami nie naruszał błogiego marazmu komunistycznej rzeczywistości. I tak pewnie dotrwałby do szokowej transformacji. I wystartowałby w nowej rzeczywistości, wierząc, że wreszcie będzie mógł zrealizować swój własny innowacyjny biznes elektroniczny. I nic by mu z tego pewnie w końcu nie wyszło.
Pewnie skończyłby w najlepszym razie jak spacyfikowany i zbankrutowany, i to w sposób zorganizowany przez cztery ministerstwa, producent komputerów Roman Kluska. Najpierw pod sfingowanymi zarzutami wyłudzania VAT-u aresztowano go i postawiono mu zarzuty karne. Potem dostał nieformalne propozycje ich wycofania w zamian za darmowe oddanie części akcji "Optimusa" pod wskazany adres. Wszystko to działo się w roku 2002 za czasów postkomunistycznego rządu premiera Leszka Millera. Pan premier jakoś o tym milczy. Dziś Kluska hoduje owce. I nikomu z biorących udział w jego bandyckim zbankrutowaniu nie spadł włos z głowy.
Albo też Tymiński skończyłby jeszcze boleśniej. Jak choćby największy mózg polskiej elektroniki Jacek Karpiński. Karpiński stworzył z początkiem lat 70. rewelacyjny minikomputer przemysłowy K-202, który pracował szybciej niż amerykańskie minikomputery osobiste 10 lat później. Ale próby uruchomienia produkcji przemysłowej K-202 i zdobycia szturmem rynków światowych, burzyły błogi spokój i marazm. A poza tym stanowiły zagrożenie dla wielokrotnie wolniejszej, wielokrotnie droższej i wielokrotnie cięższej oraz większej "Odry". Więc Karpińskiego szykanowano w pracy, odebrano mu funkcję kierowniczą w zakładach MERA, a produkcji K-202 szybko zaprzestano. Z końcem lat 70. zajął się hodowlą drobiu i trzody chlewnej.
Wyemigrował do Szwajcarii, gdzie skonstruował m.in. robota sterowanego głosem. Wrócił do Polski w 1990 roku i stworzył innowacyjną firmę elektroniczną, produkującą m.in. skaner wraz z oprogramowaniem do czytania zapisanych tekstów. I zbankrutował. W kraju, w którym kolejne rządy nigdy nie prowadziły selektywnej polityki przemysłowej, wspierającej i chroniącej najbardziej innowacyjne gałęzie i produkty, jego innowacyjna forma elektroniczna nie miała większych szans. W kraju, w którym importowany sprzęt elektroniczny był nisko opodatkowany cłem, a części do niego i materiały wysoko, i jeszcze na dodatek bywał zwolniony z podatku VAT, jak choćby komputery, w przeciwieństwie do rodzimej produkcji elektronicznej, Karpiński nie miał szans. Zmarł w 2010 roku. Pod koniec życia utrzymywał się z projektowania stron internetowych.
W komunizmie gospodarka była upaństwowiona. Upaństwowiono na wzór sowiecki cały przemysł, handel i sektor finansowy. Wyjątkiem było rolnictwo, gdzie opór społeczny polskiego chłopstwa w latach 1949–1956, uniemożliwił odebranie mu ziemi i stworzenie polskich kołchozów (tzw. rolnicze spółdzielnie produkcyjne). Za państwową formą własności, nazywaną "własnością społeczną", kryła się komunistyczna treść. Tą treścią było dysponowanie tą własnością przez nową klasę społeczną, jaką była komunistyczna biurokracja totalitarna, zorganizowana w partyjny aparat państwowy. Komunistyczna biurokracja była ustrukturyzowana wewnętrznie w trzy, co do siły i skali totalitarnej władzy, kręgi. Kręgiem pierwszym była centralna oligarchia partyjna, w której najwyższą pozycję zajmował każdorazowo I sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. To oligarchiczne centrum o największej władzy, liczyło sto kilkadziesiąt osób. Kręgiem drugim było otoczenie centrum, liczące kilka tysięcy osób zajmujących najważniejsze stanowiska w partii, państwie i gospodarce, stanowiąc nomenklaturę centralno-resortową. Kręgiem trzecim zaś była nomenklatura regionalno-lokalna, licząca na koniec lat 70. nawet do miliona osób, a obejmująca stanowiska od partyjnych sekretarzy miejskich i gminnych, do dyrektorów i kierowników zakładów pracy, po mleczarnie włącznie.
Była to klasa totalitarna, gdyż równocześnie dysponowała środkami produkcji, środkami konsumpcji, środkami przemocy i środkami indoktrynacji.
Gwarantem jej totalitarnego panowania była likwidacja wolności politycznej, a więc i demokracji, jak również wolności gospodarczej, a więc i wszelkich form prywatnej i grupowej własności. Konkurencję ekonomiczną i rachunek ekonomiczny w gospodarce zastąpiło komunistyczne planowanie centralne, oparte na nieformalnych przetargach na wszystkich jego szczeblach zarządzania gospodarką. Stworzyło to sytuację irracjonalności ekonomicznej, marnotrawstwa i antyinnowacyjności w procesach gospodarowania w skali całego państwa. Rola rynku ekonomicznego została ograniczona do obszaru popytu gospodarstw domowych oraz obszaru popytu i podaży gospodarstw chłopskich.
Komunistyczna biurokracja była obiektywnie zainteresowana rozwojem państwowego przemysłu. Z dwóch powodów. Po pierwsze, rozwój upaństwowionego przemysłu zwiększał nadwyżkę ekonomiczną, którą dysponowała. A więc zwiększał potencjał jej władzy. A po drugie, rozwój polskiego potencjału przemysłowego zwiększał potencjał przemysłowo-militarny radzieckiego imperium, którego komunistyczna Polska była zewnętrzną częścią. Stąd wynikała polityka forsownego uprzemysłowienia, ze wszystkimi jego komunistycznymi cechami, w postaci wielkiego marnotrawstwa, niskiej efektywności, gigantomanii i ainnowacyjności. W efekcie stale narastały dysproporcje pomiędzy ekstensywnym rozwojem produkcji przemysłowej i jej infrastruktury a stałym niedorozwojem warunków do szeroko rozumianej konsumpcji społeczeństwa i jej infrastrukturą. Rozwój produkcji przemysłowej i jej infrastruktury zwiększał bowiem nadwyżkę ekonomiczną, którą dysponowała komunistyczna biurokracja, a rozwój warunków konsumpcji zwiększał koszty ekonomiczne, obniżając nadwyżkę. Były to koszty reprodukcji siły roboczej, jak się mówi w języku ekonomii.
Taniość siły roboczej była w gospodarce komunistycznej Polski głównym źródłem efektywności ekonomicznej. Ta taniość była osiągana nie tylko dzięki niskim płacom i dochodom oraz niskim nakładom na konsumpcję zbiorową, od budownictwa mieszkaniowego po ochronę zdrowia. Ta taniość siły roboczej gwarantowana była również dzięki niskim nakładom na cały dział produkujący środki konsumpcji. Szczególnie zaś na rolnictwo w ogólności, a na rolnictwo chłopskie w szczególności. Efektem było istnienie sytuacji stałych niedoborów na rynku konsumpcyjnym, a rynku żywności szczególnie.
Była to "gospodarka niedoboru", jak ją nazwał węgierski ekonomista Janos Kornai.
"Alkoholizm, zła kanalizacja, długie kolejki, odpadający ze ścian tynk, zatłoczone mieszkania i autobusy, zanieczyszczone powietrze, opady sadzy i pyłu, nienaprawiane wyboiste chodniki, niski poziom usług, niekończące się utarczki z opieszałymi najniższych szczebli administracji – opisywał codzienność społecznego procesu reprodukcji siły roboczej Norman Davies – wszystko to trzeba przyjąć jako nieodłączne elementy życia codziennego.
Tania i łatwo dostępna pozostaje jedynie siła robocza."
Ale Tymiński nie wrócił do komunistycznej Polski i nie został Stanisławem Tymińskim. Wstyd mu było wracać z pustymi rękami do domu do ciężko pracującej, żeby związać koniec z końcem, matki, mającej jeszcze na utrzymaniu swoją matkę i jego młodszą siostrę. Po sezonie w Szwecji pracował więc na czarno, montując laleczki szpiegowskie dla firmy szwedzkiej. To były zabawki z wbudowanym urządzeniem podsłuchowym, którym można było podsłuchiwać przez radio w zaparkowanym w pobliżu samochodzie.