farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (1)

Oceń ten artykuł
(10 głosów)

Mojej żonie Ewie, która głosowała za prezydenturą Stana Tymińskiego w 1990 roku...


Rozpoczynamy druk książki prof. Wojciecha Błasiaka "Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle". Stanisław Tymiński mieszka w Acton pod Toronto, 24 lata temu o mały włos a zmieniłby kierunek historii Polski. Co robi dzisiaj, jak z dzisiejszej perspektywy wyglądają tamte lata i tamta polityka – zastanawia się prof. Błasiak, ekonomista, niegdyś poseł na Sejm z ramienia KPN, który miał okazję wielu sprawom z bliska się przyglądać. Zapraszamy do lektury!

Redakcja "Gońca"


Od autora

W niedzielę, 9 grudnia 1990 roku, około godziny 20.00 wsiadałem w Warszawie do autokaru, mającego odwieźć uczestników ogólnopolskiej konferencji naukowej organizowanej przez Uniwersytet Warszawski. Był to dzień II tury pierwszych w polskiej historii powojennej powszechnych i wolnych wyborów prezydenckich. Zmierzyli się w niej Lech Wałęsa i Stan Tymiński. Był to też dzień pierwszych, w całym rozpadającym się systemie sowieckiego komunizmu, wolnych wyborów, na które z uwagą patrzył cały świat. Jechaliśmy na konferencję pod Warszawę do nomen omen Komorowa.

Nomen omen, gdyż tam jak się dopiero dużo później dowiedziałem, przebywał i stamtąd prowadził swą kampanię jeden z dwóch głównych kandydatów, Stan Tymiński. Gdy wsiadałem, ktoś z moich znajomych zapytał wówczas głośno, gdzie głosowałem? U siebie na Śląsku czy w Warszawie?

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że w ogóle nie głosowałem. Zapadła wówczas w autokarze wypełnionym pracownikami naukowymi z całej Polski wręcz głucha cisza.

– Jak to nie głosowałeś?! -– zapytał ktoś oburzony.

– Nie głosowałem, bo nie wiem do końca, kim jest Stan Tymiński – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Jak to? A Wałęsa?! – usłyszałem znów oburzony głos.

– To, kim jest Wałęsa, to ja dokładnie wiem. Wykluczone, abym na niego zagłosował – odpowiedziałem. Cisza, jaka wówczas zaległa, wręcz dzwoniła w uszach przez dobrych kilka minut.

Po blisko ćwierćwieczu od tego wydarzenia, postanowiłem wrócić do tego przełomowego okresu historii mojego kraju. Spojrzeć z dystansem, jaki daje czas i zdobyta wiedza. Spojrzeć zarówno na ten historyczny czas, jak i na siebie samego, jako jednego z milionów uczestników tych historycznych wydarzeń. Aby zrozumieć i ten czas, i te wydarzenia, a przy okazji i samego siebie. Jako socjolog i ekonomista, nieustannie potykałem się o "wystające" na powierzchni życia społecznego wydarzenia z lat 1989–1991 w Polsce. Z biegiem czasu odkrywałem, że te niespodziewane potknięcia dotyczą wydarzeń, które są tylko wystającymi wierzchołkami ukrywanych "gór lodowych". I dopiero z perspektywy tych gór widać prawdę o tym, co tak naprawdę działo się i stało się w latach szokowej transformacji ustrojowej w Polsce. Na czym naprawdę polegał upadek polskiego komunizmu i na czym polegała owa ustrojowa transformacja. I na czym polegało przejście do budowy "demokratycznego państwa prawa" i "gospodarki rynkowej", jak to wtedy oficjalnie mówiono. Na te pytania próbowałem i stale próbuję znaleźć zgodne z obiektywną prawdą odpowiedzi już od dwudziestu kilku lat.

 

Okazją i bodźcem do napisania tej książki stał się fakt osobistego spotkania w Kanadzie Stana Tymińskiego, gdzie spędziłem ponad dwa miesiące na przełomie 2012/2013 roku. W tym czasie odbyłem z Tymińskim blisko dwieście godzin rozmów. Mogłem go na co dzień obserwować, zarówno w pracy, jak i w domu oraz na farmie. Miałem też wgląd w jego dokumentację z okresu lat 1990–1992 w Polsce; listy od wyborców, zdjęcia, nagrania wideo i dokumenty oficjalne.

W efekcie zdecydowałem się ostatecznie na napisanie książki, która z jednej strony jest formą reportażu autorskiego, a z drugiej formą naukowej publicystyki. Taka formuła umożliwia mi maksymalne wykorzystanie również mojej wiedzy naukowej. To jest i nie jest książka o Stanie Tymińskim. To jest książka o człowieku, który włączył się w decydującym o przyszłości Polski momencie historii w jej rozgrywanie. To jest więc też książka o współczesnej historii, współkształtowanej również działaniami politycznymi Tymińskiego. Ale to jest też książka o nas, o milionach Polaków, którzy byli i aktywnym podmiotem, i biernym przedmiotem tych historycznych wydarzeń. Wydarzeń w istocie globalnych, w których brały udział wszystkie główne siły polityczne świata. I wydarzeń w istocie lokalnych, gdyż te wielkie siły globalne nie mogłyby wiele zrobić bez naszego w tym udziału. Bez naszej mądrości i głupoty. Naszej odwagi i tchórzostwa. Naszej aktywności i naszego zaniechania. Jest to próba samozrozumienia tego, co tak naprawdę stało się w Polsce w latach 1989–1991.

•••

 

Poniedziałek

Stary partyzant

W poniedziałek, jak w każdy dzień powszedni, Stanisław Tymiński, Stan – jak mówią na niego w Kanadzie i obu Amerykach, ale i w Polsce od 1990 roku, wychodzi z domu kilka minut po ósmej rano. Tymiński ma obywatelstwo polskie, kanadyjskie i peruwiańskie. Miał polskie dzieciństwo i młodość, kanadyjskie dorosłe życie i peruwiański międzyczas życia. Taki peruwiański życiowy kontrapunkt. Stan odwołuje z podwórka dwa owczarki niemieckie swej chińskiej żony Mulan. Zamyka za nimi drzwi swego parterowego domu, samotnie położonego na jego pagórkowatej farmie, pod niewielkim kanadyjskim miasteczkiem Acton. Otwiera pilotem drzwi swej ciemnoszarej mazdy "trójki" i próbuje równocześnie zapalić cygaretkę. Pali "czarne kapitańskie" cygaretki z ustnikiem. I nie mogąc jak zwykle znaleźć przez kilka minut zapalniczki w blisko dziesięciu kieszeniach swej farmerskiej kurtki skrojonej w stylu wojskowym, znowu dochodzi do wniosku, że czas najwyższy już rzucić palenie.

Palenie miał już rzucić w Polsce w 1990 roku, gdy niespodziewanie omal nie został pierwszym demokratycznie wybranym polskim prezydentem.

Zresztą nie wiadomo, czy nie został. Tymiński miał dowody na znaczące fałszerstwa wyborcze na niekorzyść swej kandydatury. Ale tylko organizujący fałszerstwa znają ich skalę. I wiedzą, czy Tymiński został, czy nie został wybrany na prezydenta. Dopiero bowiem po dwudziestu trzech latach część opozycji politycznej w Polsce ocknęła się w 2013 roku, iż nie ma żadnej kontroli demokratycznej nad wprowadzaniem zbiorczych danych wyborczych do serwerów komputerowych na poziomie województw. I że trzeba coś z tym zrobić. I że od blisko ćwierćwiecza na czele administracji tego dziwnego tworu, jakim jest Państwowa Komisja Wyborcza, stoi stale ten sam dość dziwny człowiek, Kazimierz Czaplicki. Były wysoki urzędnik Kancelarii Rady Państwa w komunistycznej Polsce. W 2013 roku Komisja zasłynęła na całą Polskę kuriozalnym wyjazdem szkoleniowym do Moskwy. Wyjechała na szkolenie wspólnie z jej rosyjskim odpowiednikiem. Odpowiednikiem znanym na całym świecie z tolerowania fałszerstw wyborczych na wielką skalę w wyborach do rosyjskiego parlamentu. Przedstawicielom sztabu wyborczego Tymińskiego w 1990 roku ta sama Komisja, z tym samym szefem jej administracji, odmówiła dopuszczenia do serwerów przy wprowadzaniu danych z wyborów w II turze. Tymiński prezydentem nie został, przegrywając z Wałęsą w stosunku 26 do 74 procent. I palenia wtedy nie rzucił.

Do Polski – wspomina Tymiński – pojechałem we wrześniu 1990 r. na promocję mojej książki ("Święte psy"). W księgarni na Nowym Świecie odbyło się małe przyjęcie z szampanem. Pierwszy nakład wyniósł 10 tys. egzemplarzy. Miałem pieniądze, więc zgodziłem się, żeby tyle wydrukować. Byłem wtedy w kraju około tygodnia. Gdy wróciłem do Kanady, okazało się, że książka zrobiła wrażenie. Dostałem wiele telefonów. Ludzie namawiali mnie do udziału w wyborach prezydenckich. Z początku ten pomysł wydawał mi się nierealny. Po trzech tygodniach znowu znalazłem się w kraju, ale nadal wahałem się. Myślałem, że przecież to niemożliwe, żeby przyjezdny, bez zaplecza politycznego, zebrał 100 tys. podpisów koniecznych do wystartowania na prezydenta. To nie przejdzie, nie ma co próbować. W końcu jednak z ciężkim sercem, na 10 dni przed ostatecznym terminem rejestracji kandydatów, postanowiłem wystartować. Zrozumiałem, że dysponując doświadczeniem politycznym i pieniędzmi, byłbym ostatnim tchórzem, gdybym nie podjął wyzwania. Straciłbym szacunek do samego siebie.

Tymiński to sześćdziesięciokilkuletni już mężczyzna, niewysoki, o krępej budowie ciała. Chodzi zawsze w okularach, spod których patrzy swym przenikliwym wzrokiem. Ma wygląd kanadyjskiego farmera noszącego się z wojskowa, z charakterystyczną zieloną czapką z daszkiem, w rozpiętej i nieco podniszczonej zielonej kurtce i w sandałach, które z niechęcią zmienia w zimie na grube półbuty. Czapka z daszkiem przykrywa wygoloną z reguły głowę, z charakterystyczną siwą grzywką w zmiksowanym stylu indiańskiego irokeza i szlacheckiego czuba. Zapuścił ją, gdy zorientował się, że jego wygląd jest kojarzony z zawodem policjanta. W lokalach gastronomicznych czasem po prostu milkły rozmowy, gdy się pojawiał. Ma wygląd starego wojownika, ni to indiańskiego, ni to szlacheckiego. Jego szlachecki irokez nie wzbudza już żadnych reakcji. Ten jego farmerski fason bywa czasem powodem scysji w marketach. Robi tam zwykle duże zakupy żywności na lancze dla pracowników swojej firmy, które zresztą sam gotuje. Jego kurtka, czapka i sandały prowokują niekiedy lekceważące zachowania młodych sprzedawców, którzy go jeszcze nie znają. Reaguje zawsze. I to ostro i zdecydowanie. Z przywołaniem właścicieli, których zresztą zna zwykle osobiście od lat. Nie pozwala się nigdy lekceważyć. Bardzo też pilnuje, by nie okazać, choćby przez nieuwagę, lekceważenia innym. W trakcie trzyletniego pobytu w Peru pobierał prywatne lekcje zasad hiszpańskiej dyplomacji.

Pobierał, gdyż były peruwiański dyplomata chciał mu się jakoś zrewanżować za sfinansowanie operacji ratującej mu wzrok. I po dziś dzień ich reguły stosuje w codziennym życiu. A znaczenie dyplomacji pojął, kiedy przyszedł punktualnie na godzinę umówionego spotkania z peruwiańskim generałem. I usłyszał, że generał właśnie wyszedł. Dopiero później dowiedział się, że punktualne przybycie generał odebrał jako lekceważenie. Od tego czasu zawsze przychodzi na spotkania wcześniej. Tym wcześniej, im wyższy rangą społeczną jest zapraszający.

I czy można uwierzyć, że ten niepozorny mężczyzna o wyglądzie zapracowanego kanadyjskiego farmera, ćwierć wieku temu wstrząsnął polską i międzynarodową polityką? I czy rzeczywiście zrobił to sam jeden, w pojedynkę? W I turze wyborów prezydenckich, ku zaskoczeniu i przerażeniu krajowego i międzynarodowego establishmentu politycznego, pokonał uważanego za pewniaka wyborczego Tadeusza Mazowieckiego, ówczesnego premiera rządu. Ba, Tymiński faktycznie obalił rząd Mazowieckiego, gdyż po swojej przegranej w I turze Mazowiecki podał swój rząd do dymisji.

Tymiński zagroził całej szokowej transformacji Polski i wprawił w panikę i strach jej przyszłych beneficjentów. Strach był tak wielki, że do Polski z osobistą interwencją polityczną na rzecz Wałęsy, a więc przeciw Tymińskiemu, ówczesny prezydent USA, George Bush senior, wysłał postać nr 3 swego rządu, ministra obrony Dicka Cheneya. Było to bezprzykładne mieszanie się USA w sprawy wewnętrzne Polski. Rząd USA poczynał sobie nieomal tak jak w bananowych republikach środkowoamerykańskich w latach 50. XX wieku. A trzeba pamiętać, że Polska była wtedy jeszcze członkiem sowieckiego paktu militarnego, zwanego Układem Warszawskim. I na jej terytorium stale stacjonowało 60 tys. żołnierzy radzieckich, z bronią atomową pod Legnicą i na Pomorzu.

Czy Tymiński mógł zmienić bieg polskiej historii, gdyby wygrał i został prezydentem Polski?

Sam Tymiński nigdy nie rozpatrywał swojego startu w wyborach prezydenckich w 1990 roku w kategoriach skuteczności czy nieskuteczności. Jego filozofia życiowa opiera się na zasadzie, iż po prostu pewne rzeczy się robi, a pewnych rzeczy się nie robi. Bo tak trzeba, niezależnie od skutku. Choć oczywiście należy włożyć całe siły w skuteczność tego, co się robi. Kieruje się w tej filozofii swoim ulubionym powiedzeniem prezydenta Roosevelta z 1926 roku – Nie liczy się krytyk lub gość, który wskazuje palcem, kiedy się potknie ktoś silny lub gdy ktoś coś mógł zrobić lepiej. Pochwała należy się człowiekowi na arenie, który ma twarz pokrytą kurzem, potem i krwią, który bohatersko walczy o swoje racje i popełnia liczne błędy, ale który stale dąży do celu, który zna wielki entuzjazm, wielkie oddanie, który się nie oszczędza, który w najlepszym przypadku zna triumf zwycięstwa, a w najgorszym przypadku, przegra wielkie wyzwania. Jego miejsce nigdy nie będzie po stronie tych chłodnych i płochliwych dusz, które nie znają smaku wielkiego zwycięstwa lub klęski.

Tymiński jedzie do pracy do Toronto, do swej firmy elektronicznej Transduction, którą założył i którą kieruje już od ponad czterdziestu lat. Jest jej jednoosobowym właścicielem. Produkuje komputery przemysłowe. W tym tygodniu musi wysłać ostatnią partię z serii dwustu komputerów na potrzeby chińskich elektrowni atomowych. I to elektrowni zagrożonych trzęsieniami ziemi. A przepustowość urządzeń jego firmy, do ich wielogodzinnego testowania na warunki tych trzęsień, jest ograniczona. Więc trzeba się spieszyć. Wreszcie z zapalonym już cygarem rusza powoli spod domu i wyjeżdża na boczną wiejską drogę, która prowadzi go do głównej szosy do miasteczka Acton i dalej do Toronto. Jeździ ostrożnie. Szczególnie uważa na półciężarówki, którymi "czerwone karki" lubią wymuszać pierwszeństwo. "Czerwone karki" to określenie młodych zwykle Kanadyjczyków z tutejszych farm o rozłożystych barkach i rozrośniętych karkach, jeżdżących dużymi i bezpiecznymi dla nich, wpółosobowymi, a wpółciężarowymi samochodami. Zwykle fordami. Choć najcięższe wypadki, z reguły śmiertelne, powodują emeryci, którzy dostają zawału serca lub udaru mózgu w trakcie jazdy samochodem. Ale to już sprawa Opatrzności, na którą się nie ma wpływu.

Firma Tymińskiego znajduje się w wielkiej i nowoczesnej dzielnicy, a właściwie mieście Mississauga, na przedmieściach obszaru metropolitalnego Toronto. "Mississauga" to w języku Indian kanadyjskich "dobra ziemia". Na olbrzymiej, zurbanizowanej przestrzeni miejskiej, zorganizowanej siecią przecinających się autostrad, zlokalizowane są nowoczesne kompleksy wielopiętrowych oszklonych siedzib światowych koncernów, wielkie budowle gustownych architektonicznie zgrupowań firm oraz kompleksy nowoczesnych hal przemysłowych i magazynów logistycznych. I wielkie wysokie bryły zespołów, kompleksów i budynków mieszkaniowych. I charakterystyczny dla Kanady widok stad dzikich gęsi kanadyjskich przelatujących nad autostradami lub żerujących w stawach i jeziorkach obok dróg. Kiedy jednak pojawiają się sylwetki nieustannie lądujących i startujących wielkich samolotów pasażerskich, to znak, że Stan Tymiński dojeżdża wreszcie po ponad godzinie do siedziby firmy. Firmę celowo ulokował w pobliżu lotniska, gdyż swoje komputery przemysłowe wysyła głównie drogą lotniczą. Przede wszystkim do Kanady i USA. Choć kilka lat wcześniej jego komputery leciały nawet nad Kanał Sueski, gdzie obsługują latarnie radiowe kierujące ruchem statków morskich tam przepływających.

Ta firma każdego roku przynosi zysk. Produkujemy specjalistyczne komputery przemysłowe. Jest też zakład mechaniki precyzyjnej wyposażony w japońskie roboty, który wytwarza stalowe i aluminiowe obudowy komputerów. Nasz sprzęt trafia do fabryk, elektrowni i wojska. Pracujemy głównie dla odbiorców w Kanadzie i USA. Ale mamy zamówienia z Zachodniej Europy i Izraela. Dużo naszych komputerów pracuje na amerykańskich lotniskowcach. Służą do sprawdzania optyki celowników laserowych samolotów typu F16 i F18. To jest nasz stały kontrakt ( ...) Mamy też komputery na atomowych łodziach podwodnych Stanów Zjednoczonych. Obsługują urządzenia ultrasoniczne, dając okrętom wzrok pod wodą. W samolotach wczesnego ostrzegania AWACS nasze przyrządy odczytują nadawane w powietrze sygnały. Oferujemy sprzęt odporny na temperatury, wilgotność i wibracje. (...) Jak to możliwe, że posiadając małą firmę, zdobywam rządowe kontrakty? Zawsze jesteśmy w czołówce technologicznej. Transduction to przedsiębiorstwo stare, ale innowacyjne.

Nazwa "Transduction" widnieje na pierwszym od strony drogi wjazdowej do kompleksu przemysłowego budynku. Kompleksu złożonego z takich samych parterowych pomieszczeń przemysłowych. Własnością "Transduction" jest jeszcze drugi budynek położony nieco dalej, gdzie mieści się produkcja mechaniczna firmy. Tych przemysłowo-usługowych budynków jest w całym zwartym kompleksie kilkadziesiąt. Mieszczą się tam z reguły małe i średnie innowacyjne firmy usługowe i przemysłowe. Po drugiej stronie drogi widać zaś okazałe wielopiętrowe oszklone budynki światowych koncernów IBM i Hewlett Packard. Właśnie po odejściu z Hewlett Packard, Tymiński uruchomił własną firmę elektroniczną w 1975 roku. Miał wtedy 27 lat i 2 tysiące dolarów oszczędności.

Tymiński twierdzi, że jest zawodowo podobny do ojca, który też się nie nadawał do pracy w publicznej firmie. Ojciec uciekał zaraz po wojnie z przedsiębiorstw państwowych do prywatnej praktyki naprawy sprzętu radiotechnicznego i budowy radioodbiorników. Nie wytrzymywał atmosfery w pracy, w postaci nieformalnych układów i ich konsekwencji. Tam układy, koneksje, podchody i podkładanie świń, aby awansować samemu lub utrącić awans innych, są stałymi elementami stosunków pracy. I to tak w państwowych przedsiębiorstwach Polski Ludowej, jak i wielkich firmach kapitalistycznych. Choć oczywiście kontekst, sposoby i zależności są zupełnie różne.

cdn

Ostatnio zmieniany niedziela, 09 marzec 2014 18:38
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.