W tej chwili wszedł nasz przyjaciel, sojocki "merin". W ten sam sposób, jak nam w dzień, zaczął się przyglądać bacznie przyjezdnym, a potem ponurym głosem zapytał:
– Jakim prawem zabraliście Sojotowi dobrego konia, pozostawiając mu chorego i słabego?
Żołnierze wybuchnęli śmiechem.
– Pamiętajcie, że jesteście w obcej ziemi, gdzie są inne prawa i obyczaje! – rzekł "merin", a w jego głosie brzmiała groźba.
– Stul gębę i wynoś się do djabła! – krzyknął jeden z bolszewików.
Lecz Sojot zupełnie spokojnie usiadł przy stole, a gospodyni niezwłocznie przysunęła mu kawał chleba i duży kubek herbaty. Rozmowa się urwała. Sojot napił się herbaty, wypalił swą długą i cienką fajkę, wstał i rzekł nie zwracając się do nikogo:
– Jeżeli jutro rano koń nie będzie zwrócony właścicielowi, sami go odbierzemy.
Odwrócił się i spokojnie opuścił izbę.
Natychmiast zauważyłem wyraźną trwogę na twarzach bandytów sowieckich. Starszy żołnierz rozstawił patrole dokoła osady, i wszyscy spuściwszy głowy siedzieli w przykrem zamyśleniu.
Późno w nocy przyjechał oficer z siedmiu jeźdźcami. Po raporcie starszego o zajściu z "merinem" oficer zachmurzył czoło i rzekł głosem, zdradzającym niepokój: – Źle... źle! Musimy przedzierać się przez takie topielisko, a tu ci za każdym krzakiem i kamieniem będą czyhali Sojoci. Oj, źle, towarzysze...
Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał, i dlatego, nie zwracał zbytnio na nas uwagi, tembardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałem a Sojotami.
Był to niepiśmienny, ponury chłop ukraiński, który chciał się odznaczyć przed sowietami ujęciem znienawidzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojoci przeszkodzą mu w szybkiem dotarciu do rzeki Sejbi.
O świcie byliśmy już na koniach, jadąc razem z czerwonemi zbójami. Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jeźdźców sojockich. Za plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie z widełkami dla oparcia o ziemię przy strzale, który nigdy nie chybia celu.
– Poczekajcie! – rzekłem, zatrzymując oficera. – Pojadę rozmówić się z Sojotami.
Szybko popędziłem naprzód. Jeden z Sojotów był to "merin", drugi – nieznajomy tubylec, mówiący łamanym językiem rosyjskim.
– Trzymajcie się z tyłu oddziału – szepnął, zanurzając w moich oczach swój rysi wzrok – i pomóżcie nam.
– Dobrze! – zgodziłem się natychmiast – lecz pogadajmy dłużej, żeby tamci myśleli, że omawiam z wami ich sprawę.
Niebawem, uścisnąłem dłonie Sojotów i powróciłem do oddziału.
– Możemy jechać – zawołałem. – Sojoci nie będą przeszkadzali.
Ruszyliśmy i, gdy przejeżdżaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóch Sojotów, całym pędem koni mknących stromym spadkiem góry.
Niepostrzeżenie wykonałem odpowiedni manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy w tyle oddziału wraz z naszym koniem ciężarowym.
Za nami jechał tylko jeden żołnierz – ponure chłopisko, patrzące na nas bardzo nieprzychylnym wzrokiem.
Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: "Mauzer" i zauważyłem, że ten wnet ostrożnie odpiął torbę kulbaki i wysunął nieco rękojeść pistoletu.
Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego ci żołnierze, wytrawni, leśni włóczęgowie, nie odważyli się iść na Sejbi bez przewodnika. Doliny Ałgiaka i Sejbi są przedzielone szeregami wąskich grzbietów górskich, pomiędzy któremi leżą głębokie i szerokie wąwozy z grząskiemi, niebezpiecznemi torfowiskami.
Było to wielkie topielisko, bagno bezdenne, jakieś martwe, przeklęte miejsce. Konie grzęzły do kolan, padały, plątały się nogami w sieci korzeni, zanurzonych w grząskim torfie, przygniatały jeźdźców, gryzły się, chrapały, rwały rzemienie i popręgi. Coraz częściej konie zanurzały się w bagnie prawie do kolan jeźdźca. Mój wierzchowiec wpadł do jakiegoś dołu, wypełnionego rudą, cuchnącą wodą. Nieszczęśliwy koń ugrzązł tak głęboko, że moja pierś już dotykała powierzchni wody. Wyratowaliśmy się z wielką trudnością. Po mnie natychmiast runął wraz z koniem oficer bolszewicki, kalecząc sobie o kamień głowę bardzo poważnie. Mój towarzysz, padając stłukł sobie kolano. Żołnierze ciągle padali i kaleczyli się. Przerażone konie chrapały i robiły bokami. Kędyś daleko głucho i złowrogo krakał kruk, zwiastun nieszczęścia...
Tymczasem droga stała się jeszcze gorsza. Ścieżka prowadziła przez takie same, jak uprzednio, grząskie błota, lecz były one pokryte konarami złamanych, gnijących na ziemi drzew. Konie, przeskoczywszy przez olbrzymie pnie, nieoczekiwanie wpadały w głębokie trzęsawisko i zaczynały tonąć, pogrążając się coraz bardziej w czarne, cuchnące błoto. Jeźdźcy i konie nieustannie padali. Wszyscy byli pokryci błotem i zbroczeni własną krwią.
Ja i mój towarzysz z przerażeniem spoglądaliśmy na nasze wierzchowce, których siły się wyczerpały i które oddawna już prowadziliśmy za uzdy. Nurtowała nas myśl straszna, co zrobimy z sobą, jeżeli który z koni padnie? Przecież nie mogliśmy rekwirować koni Sojotom na wzór naszych czerwonych "towarzyszy"?!
Nareszcie wybrnęliśmy na rozległą polanę, zarośniętą gęstemi krzakami i otoczoną olbrzymiemi odłamami skał, które prawdopodobnie niegdyś stoczyły się były ze szczytów gór okolicznych. Nie tylko konie, lecz i ludzie zaczęli się zapadać w zimne trzęsawisko, nurzając się w niem aż do pasa i nie czując dna pod stopami. Całą powierzchnię polany stanowiła cienka warstwa torfu, pokrywającego jezioro o czarnej, gnijącej wodzie. Szliśmy pojedynczo, w pewnej odległości jeden od drugiego, żeby zmniejszyć ciężar i uniknąć zarysowania się torfowiska; ze zgrozą spostrzegłem, że krzaki, rosnące na torfie, pochylały się i kołysały, a ziemia pod nogami uginała się, pękała, a wtedy ze szczelin buchała czarna wstrętna woda...
Każdy krok, najmniejsza nieostrożność groziły śmiercią. Przykład mieliśmy bardzo tragiczny. Jeden z żołnierzy spróbował zejść wraz z koniem ze ścieżki, zamierzając znaleźć na uboczu twardszą drogę. Lecz zaledwie stąpił kilka kroków, usłyszeliśmy przeraźliwe rżenie konia i błagający krzyk człowieka o pomoc.
Pod koniem i żołnierzem zarwało się torfowisko, otwierając nieznaną i ponurą otchłań. Na próżno koń i człowiek czepiali się nogami i rękami brzegów cienkiej warstwy torfu. Obrywał się on coraz to więcej, a woda i płynne czarne błoto występowały szybciej i dalej. Nikt nie mógł zbliżyć się do nich, gdyż nogi śmiałka odrazu przerywały sieć gnijących traw i gałęzi. Zdawało się, że ktoś z dołu, z dna tego topieliska podcina coraz to dalej i dalej cienką warstwę, na której trzymaliśmy się jeszcze. Najpierw znikła głowa konia z wylękłemi, błagającemi oczyma, a później zanurzył się człowiek, wyjący z przerażenia i rozpaczy. Tylko wielkie bąble wypływały na powierzchnię czarnej wody i powoli pękały...
Nagle rozległy się trzy wystrzały.
Dźwięk ich był głuchy, bez zbytniego huku i bez echa.
Były to jednak strzały celne, gdyż oficer bolszewicki i dwaj żołnierze odrazu spadli z koni. Te, plącząc się w krzakach i rżąc, starały się przedrzeć na schyłki gór, lecz ślizgały się i padały, gdyż zbocza góry, przesycone podskórną wodą, osuwały się pod nogami i zwolna spełzały na dół.
Żołnierze porwali za karabiny i z przestrachem się rozglądali dokoła, nie widząc wrogów. Lecz ci ich widzieli doskonale. Padło jeszcze czterech bolszewików, ugodzonych śmiertelnie w piersi. W tej chwili spostrzegłem, że pozostający ciągle za nami żołnierz wymierzył do mnie z karabinu i coś majstrował koło cyngla. Mój mauzer zdążył uprzedzić go dwiema kulami i pozbawić nas jednego wroga.
– Zaczynajmy! – zawołałem do swego towarzysza, i po chwili wzięliśmy udział w wystrzeliwaniu bolszewickich bandytów.
Wkrótce na polanie krzątali się Sojoci, obdzierając zabitych bolszewików i rozdzielając zdobycz.
Po godzinie uciążliwej drogi zaczęliśmy się wznosić na schyłek górskiego grzbietu i nareszcie wyszliśmy na wysokie płaskowzgórze, zarosło starym lasem.
– Jednakże Sojoci nie są bardzo pokojowym narodem! – zauważyłem, zbliżając się do "merina".
Uważnie spoglądając na mnie, urzędnik sojocki odparł:
– To nie Sojoci zabijali...
Miał słuszność. Na bolszewików, bezprawnie wdzierających się do Urianchaju, napadli nie spokojni Sojoci, lecz przebrani w kożuchy tubylców Tatarzy abakańscy, którzy, uchodząc od władz sowieckich, wybrali ten kraj dla swoich koczowisk i stad. Dość znaczna liczba rodzin tatarskich porzuciła stepy Abakańskie i przez zachodni Urianchaj przedostała się do zachodniej Mongolji, a nawet dalej na południe, prześlizgnąwszy się niepostrzeżenie przez chińską prowincję Kansu i dotarłszy aż do północnego Tybetu. Tu, zapłaciwszy daninę plemionom tybetańskim, Tatarzy wyrobili sobie prawo koczowania aż do upadku rządów komunistycznych w Rosji. Tatarzy, którzy uczynili napad na bolszewików na trzęsawisku pomiędzy Ałgiakiem i Sejbi, mieli doskonałego przewodnika i tłumacza, Kałmuka-lamaitę.
Noc przed rzeką Sejbi spędziliśmy w lesie przy ognisku, a Tatarzy do świtu prawie opowiadali nam o bezprawiach, mordach i grabieżach, jakich dopuszczali się komisarze bolszewiccy w stepach, gdzie niegdyś utwierdził swą władzę i prawo wódz Mongołów – Dżengiz-Chan, władca Azji i połowy Europy. Te opowiadania tchnęły grozą i nienawiścią niepohamowaną.
Wczesnym rankiem podjeżdżaliśmy do niewielkiej rosyjskiej osady, a zbliżając się do niej, spostrzegliśmy wyglądających z lasu jeźdźców. Jeden z naszych znajomych Tatarów pomknął ku nim i, pomówiwszy chwilę, powrócił, wołając:
– Wszystko w porządku! Jedźmy prędzej!
Pojechaliśmy szeroką drogą, która biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z cienkich modrzewi, otaczającego obszerny plac łąki i lasu, gdzie chodziło spore stado jeleni; były to tak zwane "izubry", czyli "morały", które hodują miejscowi koloniści rosyjscy. Na wiosnę rogi tych pięknych zwierząt podlegają spiłowaniu, gotowaniu w specjalny sposób i suszeniu. Spreparowane rogi, noszące nazwę "panty", sprzedaje się Chińczykom jako najpotężniejszy i najcenniejszy środek leczniczy, uznany przez medycynę szkoły tybetańskiej.
Cena "pantów" dosięga czasami wartości złota.
W osadzie przyjęto nas z wielką trwogą i niepokojem.
– Chwała Bogu! – wykrzykiwała żona gospodarza. – A my myśleliśmy...
Lecz urwała, spojrzawszy na męża.
Potyczka na Sejbi
Ciągłe niebezpieczeństwo wyrabia zmysł spostrzegawczy i ostrożność. Nie rozbierając się i nie zdejmując siodeł z koni, uważnie przyglądaliśmy się ludziom i położeniu. Swój "mauzer" zatknąłem za klapę kożucha i zacząłem oglądać się dokoła, wyraźnie czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Najpierw zauważyłem kolbę karabina, schowanego na łóżku pod stosem poduszek. Dalej zwróciłem uwagę na parobków, kręcących się po osadzie i po domu. Niezawodnie nie byli to prości chłopi, chociaż mocno zarośnięci, brudni i źle odziani. Oni ze swej strony też bardzo uważnie się nam przyglądali i na chwilę nawet nie pozostawiali nas samych z gospodarzami.
Coś się działo, czego jeszcze nie rozumiałem. W tej chwili właśnie wszedł nasz przyjaciel "merin" i zaczął po sojocku coś opowiadać gospodarzowi. Ten bardzo się ucieszył i natychmiast zbliżył się do nas z wyciągniętą dłonią.
– Wybaczcie nam! – rzekł. – Lecz zrozumiecie, że temi czasy na dziesięć tysięcy ludzi można spotkać tylko jednego porządnego człowieka i 9999 bandytów!
Z rozmowy pokazało się, że nasz gospodarz już miał wiadomość o dążącym do niego z Ałgiaku oddziale "towarzysza oficera", ścigającego oficera kozackiego, który rzeczywiście ukrywał się u niego, lecz obecnie zbiegł dalej. Został on już poinformowany co do tragicznego końca tej wyprawy. Lecz wszystko to nie uspokoiło starego kolonisty, gdyż przyszła wiadomość, że od strony Usińskiego kraju zbliżał się do Sejbi znaczny oddział jazdy bolszewickiej, ścigający Tatarów, uchodzących z Rosji z bydłem i z końmi.
– Co chwila oczekujemy tu czerwonych! – z trwogą w głosie wyjaśnił stary. – Lada chwila tu będą. Już przeleciał na koniu Sojot zawiadomić, że czerwoni przeprawiają się przez rzekę. Tatarzy już są w pogotowiu do walki.
Wyszedłem z domu wraz ze swym towarzyszem; opatrzyliśmy rynsztunek naszych koni i odprowadziliśmy je w miejsce bezpieczniejsze. Potem poszliśmy do izby i, przygotowawszy nasze karabiny i mauzery, oczekiwaliśmy dalszych wypadków. Po upływie pół godziny ciężkiego wyczekiwania wbiegł parobek i szepnął:
– Wyszli już na naszą drogę. Zaraz się zacznie.
Rzeczywiście, jakgdyby w odpowiedzi na te słowa, zagrzmiał woddali strzał, poczem rozległy się salwy, i huk wystrzałów zaczął się zbliżać ku osadzie.
Zatętniały kopyta końskie, rozległy się krzyki klnących ludzi, i do izby wpadło trzech czerwonych żołnierzy; jeden z nich ze straszliwem przekleństwem strzelił do gospodarza.
Stary kolonista potknął się i padł na jedno kolano; rękę jednak wyciągnął ku poduszkom ze schowanym pod niemi karabinem.
– A wyście co za jedni? – groźnie krzyknął żołnierz, zwracając się do nas i podnosząc karabin.
Odpowiedzieliśmy z mauzerów i bardzo trafnie. Uciekł tylko jeden żołnierz. Dwóch leżało z przestrzelonemi głowami. Na zmykającego bolszewika wpadł jeden z parobków i zaczął go dusić.
Zawiązała się walka. Bolszewik wołał na pomoc swoich towarzyszy, lecz ci leżeli w rowie za drogą o 300-400 kroków od osady i strzelali do atakujących Tatarów.