Kilku żołnierzy jednak posłyszało wołanie i natychmiast ruszyło w stronę domu, lecz w tej chwili rozległy się prawidłowe salwy parobków z poza płotów osady. Strzelano, jak na manewrach, z zimną krwią i celnie. Pięciu czerwonych pozostało bez ruchu przy drodze, reszta ukryła się w rowie.
Tatarzy strzelali gęsto, i atakowali bardzo energicznie. Do domu i na dziedziniec osady zaczęły wpadać kule. Wkrótce zobaczyliśmy czerwonych, którzy na kolanach posuwali się rowem w stronę lasu, gdzie pozostawili konie. Echa strzałów zaczęły się stopniowo oddalać.
Przez polany leśne i przez las szybko mknęli Tatarzy, goniąc za przeciwnikami.
Na Sejbi odpoczywaliśmy dwa dni.
Zwiedzając bardzo malownicze okolice na brzegach wartkiej Sejbi, pokrytej białą pianą, przypadkowo zrobiłem bardzo ważne odkrycie. Na małej polanie, tuż przy brzegu, zobaczyłem pod wielkim modrzewiem trzy kamienie, a na jednym z nich węglem był nakreślony krzyż. Ślady kopania ziemi były doskonale widoczne, a gdym zaczął uważnie badać miejscowość, spostrzegłem wycięty na drzewie kawał kory i wyrżniętego jednogłowego orła i dwie litery K. R.
– Kim był ten nieznany K. R.? Jednogłowy orzeł i krzyż mówi o śmierci Polaka. Dlaczego zginął? Kto go oddał ziemi? Jaki los spotkał pozostałego przy życiu?...
Lecz nikt z osady nie mógł dać nam żadnych objaśnień.
Tajemnicą pozostaną: ten modrzew, trzy kamienie i litery wycięte na drzewie.
Pokazało się, że parobcy gospodarza osady to ukrywający się przed bolszewikami oficerowie z armji Kołczaka. Było ich ośmiu. Wszyscy oni przyszli do mnie prosić o pozwolenie podróżowania z nami.
Zgodziłem się na to.
Gdy po dwóch dniach wraz ze swym towarzyszem wyruszyłem z Sejbi, za nami ztyłu jechało ośmiu uzbrojonych jeźdźców i szły trzy ciężarowe konie.
Jechaliśmy malowniczą doliną, położoną pomiędzy rzekami Sejbi i Ulem. Wszędzie były wspaniałe pastwiska, na których spostrzegliśmy w kilku miejscach duże stada bydła i koni. W paru osadach napotkanych po drodze, nie znaleźliśmy wcale mieszkańców, ci bowiem kryli się w lasach, gdyż obawiali się czerwonych, przyczem odgłosy boju, niedawno z nimi stoczonego, już doszły do osad na Ucie. W kilku miejscach widzieliśmy pojedynczych jeźdźców, uważnie nas śledzących, a gdy zechcieliśmy zbliżyć się do nich, jeźdźcy natychmiast kryli się w gęstwinie leśnej. Widoczne było, że osadnicy żyli w śmiertelnej trwodze i nikomu nie ufali.
Cały następny dzień ubiegł nam na przedostawaniu się przez bardzo wysoki i ciężki dla jazdy grzbiet Daban. Przeszliśmy te góry, przeszliśmy nieskończenie długą drogę pośród spalonego lasu i nareszcie zaczęliśmy zjeżdżać na krętą, wijącą się pośród gór dolinę. Za temi górami płynął Mały Jenisej, czyli Khua-Kem, ostatnia duża rzeka przed granicą mongolską.
W odległości dziesięciu kilometrów od tej rzeki spostrzegliśmy wysoki słup dymu, unoszącego się nad lasem. Dwóch oficerów pojechało natychmiast na wywiad, my zaś przygotowaliśmy się do możliwej potyczki. Oficerowie nie powracali długo. To nas zaniepokoiło, i całą grupą ruszyliśmy w stronę dymu, uczyniwszy możliwe przygotowania i zarządzenia na wypadek boju. Wkrótce posłyszeliśmy głosy wielu ludzi i głośny śmiech jednego z naszych oficerów. Zrozumieliśmy, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, a więc ruszyliśmy naprzód.
Na wielkiej polanie pośród lasu stał duży namiot i dwa szałasy, sklecone z cienkich drzew i z gałęzi, paliło się ognisko, wokoło którego siedziało 60 mężczyzn.
Gdyśmy się wynurzyli z lasu, cała ta gromada rzuciła się ku nam z radośnemi okrzykami.
Zupełnie przypadkowo trafiliśmy na znaczny obóz uciekinierów-oficerów i żołnierzy, kryjących się w Urianchaju w domach kolonistów rosyjskich i bogatych chłopów. Pośród uciekinierów było kilku młodych kolonistów.
– Co wy tu robicie? – pytaliśmy ze zdumieniem.
– Jak to? Czyż nie wiecie? – odrzekł jeden z uciekinierów, już niemłody pułkownik. – Komisarz Wojenny przysłał rozkaz zmobilizowania wszystkich partyzantów i wszystkich mężczyzn w wieku do lat 58. Na całym Jeniseju i dalej na południe, pod granicznym grzbietem Tannu-Olu wszystkie wsie ukraińskie są już w ruchu i sformowały znaczne oddziały partyzanckie. Wzdłuż Małego Jeniseju w stronę miasta Białocarska już posuwają się oddziały uzbrojonych bandytów. Obdzierają i rabują bogatych chłopów i kolonistów, zabijając spotkanych na drodze ludzi. To właśnie zniewoliło nas do ukrywania się tutaj.
Wkrótce dowiedziałem się, że w obozie uciekinierów jest tylko szesnaście karabinów i trzy ręczne granaty. Należały one do bogatego Tatarzyna, mającego za przewodnika Kałmuka, wraz z którym przedzierał się do swoich stadnin, wysłanych jeszcze w lecie w okolice mongolskiego miasta, Kobdo.
Opowiedziałem o celu mojej podróży i o moim zamiarze dotarcia przez Mongolję i Chiny do jakiegoś portu na Pacyfiku. Oficerowie i szeregowcy zaczęli usilnie mię prosić, abym ich wziął z sobą.
Nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności, obiecując natomiast podzielić się wszystkiem, co posiadam i nie porzucić w żadnej przygodzie, zgodziłem się na ich prośby. Obóz zaczął szykować się do pochodu.
Nasz wywiad doniósł nam, że w pobliżu domu jakiegoś kolonisty, który mógł przewieźć nas na przeciwległy brzeg Małego Jeniseju, partyzantów nie zauważono. Natychmiast ruszyliśmy naprzód, żeby czem prędzej minąć niebezpieczny pas Jeniseju i znowu zanurzyć się w lasy.
Padał gęsty śnieg, który natychmiast topniał. Lecz wkrótce zerwał się zimny wiatr północny.
Zaczęła się zamieć, ziemia szybko zamarzała, i na powierzchni potoków górskich utworzyła się dość gruba warstwa lodu, na którym ślizgały się i padały niekute konie naszych nowych towarzyszy. Późną nocą nasz oddział dotarł do brzegu Jeniseju. Ze wszelką ostrożnością weszliśmy do domu kolonisty.
Spotkał on nas bardzo uprzejmie i obiecał przewieźć wszystkich nad rankiem, chociaż płynęła już kra, i mróz tężał z godziny na godzinę. Podczas rozmowy z kolonistą był obecny jeden z jego parobków – rudy chłop o skośnych zezowatych oczach. Parobek ten cały czas kręcił się koło nas, a później nagle zniknął.
Gospodarz spostrzegł to wkrótce i z trwogą w głosie rzekł:
– Pobiegł do wsi i naprowadzi partyzantów. Źle! Trzeba przeprawić panów natychmiast, nie czekając ranka.
Zaczęła się najstraszniejsza z przeżytych przeze mnie nocy.
Prosiliśmy gospodarza, aby przewiózł czółnem tylko nasze zapasy, naboje i karabiny, sami zaś postanowiliśmy przepłynąć rzekę konno. Szerokość Jeniseju w tym miejscu wynosiła około 300 metrów, prąd był bardzo wartki i burzliwy, głębia zaczynała się tuż przy brzegu. Noc zupełnie ciemna, żadnej gwiazdy nie można dojrzeć na zachmurzonem niebie. Wicher z wyciem miotał zmarznięty śnieg, silnie aż do bólu uderzając nim w twarz. Przed nami pędził z pluskiem fal potok czarnej wody, niosącej cienkie, ostre, kruszące się tafle lodu, które obracały się w wirach.
Mój koń długo nie chciał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu i, tuląc uszy, chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całej siły nahajem przez szyję i koń z jakimś jękiem odrazu runął do rzeki. Zanurzyłem się z głową do zimnej, lodowatej wody i ledwie zdołałem utrzymać się
na siodle.
Po chwili byłem już o kilkanaście metrów od brzegu. Mój koń z wyciągniętą szyją i głową głośno parskał, wyrzucając napływającą do nozdrzy wodę, i chrapał z przerażenia. Czułem wyraźnie gorączkowe szybkie ruchy jego nóg, bijących o wodę, i dreszcze, wstrząsające całem jego ciałem.
Dopłynęliśmy do środka rzeki. Tu prąd stał się szybszy. Woda nas znosiła. Ze złowrogiej ciemności dolatywały do mnie okrzyki moich ludzi i głuche pełne smutku i trwogi rżenie borykających się z prądem koni.
Płynąłem, zanurzony po piersi w lodowatej wodzie. Chwilami uderzały mię kawały kry, czasami większa fala zalewała mi twarz i głowę. Nie było czasu na oglądanie się, zapomniałem zupełnie o uczuciu zimna. Opanowała mię zwierzęca żądza życia. Rozumiałem, że jeżeli mój wierzchowiec nie wytrzyma walki z prądem i nie wyniesie mię na brzeg zginę. Całą więc uwagę skierowałem na konia, widocznie tracącego resztki sił. Jeszcze chwila, i usłyszałem głośny jęk mego wierzchowca, poczem spostrzegłem, że zanurzył się głębiej w wodzie. Widocznie miał już zalane nozdrza, gdyż zaczął częściej i głośniej parskać i chrapać. Płynąc dalej, ujrzałem, jak wielka bryła loda, wirując, z rozpędem uderzyła w głowę mego konia, który raptownie rzucił się wbok i, nagle zawróciwszy, zaczął szybko płynąć z prądem. Z wielkim trudem udało mi się skierować go w stronę brzegu, ale przekonałem się wkrótce, że mój koń zupełnie osłabł. Głowa jego kilkakrotnie znikała pod wodą.
Nic nie miałem innego do wyboru, tylko płynąć samodzielnie; ześlizgnąłem się z kulbaki i trzymając się jej tylko lewą ręką, drugą płynąłem obok konia, zachęcając go głośnemi okrzykami.
Teraz widziałem, że koń płynął z otwartym kurczowo pyskiem i z wyszczerzonemi zębami. W szeroko rozwartych źrenicach był niedający się opisać przestrach. Lecz wnet po porzuceniu przeze mnie siodła, koń uniósł się nieco wyżej ponad wodę i już pewniejszemi i szybszemi ruchami posuwał się naprzód. Wkrótce niedaleko od przeciwległego brzegu usłyszałem uderzenie jego kopyt o kamienie łożyska. Zaczynała się mielizna. Jeden po drugim wypływali i wjeżdżali na brzeg jeźdźcy. Konie, przyzwyczajone do przepraw przez rzeki, wyniosły wszystkich. Daleko niżej od nas przepłynął gospodarz – kolonista z naszym dobytkiem. Nie tracąc czasu, zaczęliśmy ładować nasze worki na drżące z zimna wierzchowce i ruszyliśmy dalej.
A był już po temu wielki czas, gdyż z przeciwległego brzegu partyzanci zaczęli nas ostrzeliwać.
Wiatr się wzmagał. Przed świtem mróz brał coraz większy. Przemoczone ubranie i bielizna odrazu zmarzły i stały się twarde i sztywne, jak blacha.
Głośno szczękaliśmy zębami, a w oczach migały nam zielone i czerwone ogniki. Lecz jechaliśmy bez postojów, żeby jak najdalej odsunąć się od drogi, którą dążyły oddziały dzikich partyzantów. Cały dzień, przy 15 stopniach mrozu, musieliśmy jechać bez możności rozgrzania się i wypoczęcia.
Dopiero przed nocą dotarliśmy do niewysokiego grzbietu górskiego, porośniętego lasem. Tu zatrzymaliśmy się, rozpalili olbrzymie ognisko, wysuszyliśmy się i rozgrzali. Konie, chociaż głodne, nie ruszały się z miejsca i nie odchodziły od ognia; stojąc z opuszczonemi, smutnemi głowami, wygrzewały się i drzemały.
W nocy, podczas mego dyżuru na czatach, ujrzałem jeźdźca, który, mając widocznie dobrego konia, szybko przemknął niedaleko naszego obozu. Nasz Tatar z Kałmukiem pojechali natychmiast oglądać ślady i, powróciwszy, oznajmili, że był to niezawodnie Sojot, i że wpobliżu zauważyli liczne ślady stad. Prawdopodobnie był to jakiś pastuch, zwabiony ogniami naszego obozu.
Wczesnym rankiem kilku jeźdźców sojockich zbliżyło się do nas.
– Ułan (czerwoni)? – zapytał jeden z nich.
– Nie! – rozległy się protestujące głosy.
– Cagan (biali)? – nastąpiło nowe pytanie.
– Tak, tak! – zawołał Tatarzyn. – Wszyscy biali.
– Mende, mende! – z radością w głosie zaczęli pozdrawiać nas tubylcy i opowiedzieli nam o bardzo ważnych dla nas zdarzeniach.
Pokazało się, że czerwoni partyzanci, którzy szli od strony Tannu-Ołu, obsadzili swemi posterunkami cały grzbiet graniczny, gdzie chwytali Rosjan i Sojotów, uchodzących wraz z bydłem do Mongolji. Przejście przez Tannu-Ołu, jak twierdzili Sojoci, zostało zamknięte. Pozostawała jedyna droga: od razu zawrócić na południowy wschód, przeciąć błotnistą dolinę Biuret-Ho i wyjść na południowy brzeg jeziora Kosogoł, leżącego już w granicach Mongolji. Była to bardzo przykra okoliczność.
Od lasu, w którym nocowaliśmy, do pierwszego najbliższego posterunku mongolskiego – Samgałtaj, pozostawało do przebycia nie więcej nad 100 kilometrów. Tymczasem od Kosogołu w prostej linji dzieliło nas około 450 kilometrów. Mój koń, oraz koń mego towarzysza agronoma zrobiły już przeszło 1000 kilometrów bardzo uciążliwej drogi bez dostatecznego pokarmu i po uciążliwej przeprawie przez Jenisej mogły nie wytrzymać tak dalekiej drogi. Lecz dobrze rozważywszy położenie i nieco bliżej poznawszy swych nowych towarzyszy, nie mogłem się zdecydować iść razem z nimi w ciągłych bojach przez Tannu-Ołu. Byli to ludzie wyczerpani i zdenerwowani, przeważnie źle odziani i niedostatecznie uzbrojeni, większość ich nawet nie miała broni.
Wiedziałem, że podczas walki nie ma większego niebezpieczeństwa, niż człowiek nieuzbrojony.
Ogarnia go bowiem prędko paniczny strach, zaczyna on uciekać, traci głowę z przerażenia i bezradności i zaraża swoją paniką innych. Naradziwszy się ze swym towarzyszem, postanowiłem, bądź co bądź, iść do Kosogołu. Gdy o tem oznajmiłem swoim towarzyszom podróży, wszyscy się zgodzili na mój projekt. Po obfitem śniadaniu, składającem się z tłustej zupy z kawałkami mięsa, z sucharów i herbaty, wyruszyliśmy w drogę.
Około drugiej po południu przed nami zaczęły wyrastać góry. Zaczynały się północnowschodnie odnogi Tannu-Olu, za któremi leżała dolina rzeki Biuret-Ho.
W dolinie pomiędzy górami spotkaliśmy wielkie stado byków i jaków tybetańskich, które dziesięciu konnych Sojotów pośpiesznie gnało na zachód.
Pastuchowie opowiedzieli nam, że "nojon" (książę) Todżi kazał im przeprowadzić należące do niego bydło doliną Biuret-Ho do północnej Mongolji, obawiając się partyzantów i oddziałów regularnych wojsk sowieckich, coraz częściej przedzierających się do Urianchaju i grasujących bezprawnie i bezkarnie.
Pastuchowie natychmiast wyruszyli, lecz w drodze dowiedzieli się od myśliwych, że i ta część odnogi Tannu-Ołu jest już zajęta przez bolszewików.
Musieli więc powrócić i teraz usiłowali przejść ze stadem nad rzekę Kemczyk, przecinając kraj cały ze wschodu na zachód.