W ostatniej wsi rosyjskiej na pograniczu Urianchaju, zatrzymaliśmy się w jednym domu z dozorcą, czekając, aż dla nas zmienią konie. Podczas przekładania swoich rzeczy, zauważyłem nagle zachwycony, wniebowzięty wzrok dozorcy, zwrócony w stronę mojego tobołka.
– Co się wam tak podobało? – spytałem.
– Spodnie... – wyszeptał przedstawiciel milicji sowieckiej. – Spodnie!
Istotnie otrzymałem od swoich przyjaciół zupełnie nowe spodnie z czarnego grubego sukna, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej właśnie części mojej garderoby trzymał utkwione oczy dozorca milicyjny.
– A czyż wy nie macie zapasowych spodni? – spytałem go, planując moralny atak na zachwyconego dozorcę.
– Nie! – odparł ze smutkiem w głosie. – Sowiety nie dają. Sami, powiadają, bez spodni chodzimy. A moje tymczasem zupełnie się zniszczyły. Spójrzcie no sami!
Mówiąc to, odchylił połę swego kożucha i ukazał mi spodnie, które przypominały raczej sieć na grube ryby. Dziwiłem się, jakim sposobem biedaczysko mógł się w nich utrzymać.
– Sprzedajcie... – z prośbą w głosie odezwał się po chwili dozorca.
– Nie mogę, sam potrzebuję! – odparłem stanowczo.
Namyśliwszy się trochę, dozorca zbliżył się do mnie i szepnął:
– Pójdźmy na dwór, pomówimy! To niedogodne miejsce...
Wyszliśmy.
– Słuchajcie! – zaczął dozorca. – Jedziecie do Urianchaju! Tam nasze sowieckie pieniądze nic nie są warte, za nie nic nie kupicie. A jest tam co kupić! Sobole, lisy, gronostaje, złoto także można tanio nabyć w zamian za jakąś drobnostkę. Tam wszystko można dostać za karabiny i naboje. Macie z sobą tylko jeden karabin. Ja wam dam jeszcze jeden i 100 naboi do niego, a wy mnie... spodnie. Co? Dobrze?
– Nam nie trzeba broni, nas chronią nasze dokumenty! – niby nie rozumiejąc, o co chodzi, odpowiedziałem spokojnie.
– Ale nie! – żywo odezwał się dozorca. – W Urianchaju zamienicie karabin na futra, albo na złoto. Oddam wam karabin na zawsze, na wieczną własność. Rozumiecie?
– A! Teraz rozumiem – rzekłem. – Ale w takim razie tego mało za spodnie. Spodni, i do tego takich wspaniałych, nigdzie w Rosji nie znajdziecie. Cała Rosja chodzi obecnie bez spodni. A za karabin dadzą mi jedną skórkę sobola. Co ja będę z nią robił?
Słowo po słowie dopiąłem swego. Dozorca otrzymał moje spodnie, a ja karabin ze 100 nabojami i dwa mauzerowskie pistolety z 80 nabojami. Od tej chwili byliśmy uzbrojeni i mogliśmy stawiać poważny opór w razie przygody. Nadto szczęśliwy posiadacz nowych spodni wydał nam rządowe poświadczenie na prawo noszenia broni.
W ten sposób prawo i siła były po naszej stronie.
Dozorca dopomógł nam nabyć we wsi od bogatego chłopa trzy konie, dwa pod siodło i jednego pod toboły, wynająć przewodnika, który był prawnukiem zesłańca, Polaka, hr. Przeździeckiego, kupić sucharów, mięsa, soli i masła. Wypocząwszy jeden dzień, ruszyliśmy w stronę źródeł Amyła, kierując się ku Sajanom, za któremi już nie mogliśmy spotkać "czerwonych", ani głupich, ani mądrych...
Trzy dni zabrała nam droga od ujścia Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzy dni ciągłego poczucia bezprawia, bezpośredniego niebezpieczeństwa i bliskiej, głupiej śmierci z rąk oszalałej dziczy.
Wielka siła woli, panowanie nad wrażeniami, zimna krew i upór w dążeniu do celu dopomogły nam szczęśliwie ominąć niebezpieczeństwa i nie stoczyć się w przepaść, na dnie której leżały już setki ludzi, pragnących wykonania tego, co nam się udało. Czy naszym nieszczęśliwym poprzednikom nie starczyło wytrwałości i pomysłowości, czy, być może, nie umieli oni układać ody na cześć przyszłych mostów, szos i kopalń, czy też poprostu nie mieli z sobą... dobrych zbywających spodni?
Nie można pominąć jednego bardzo ciekawego zjawiska historycznego, które rzuciło się nam w oczy podczas podróży brzegami Jeniseju, Tuby i Amyłu. Prawym brzegiem Jeniseju, a zatem brzegami Tuby i Amyłu, ukryty w gęstych krzakach i leśnych zaroślach, ciągnie się nieskończenie długi szlak nieznanych mogił. Chłopi syberyjscy nazywali je "czudzkiemi mogiłami", czyli mogiłami nieznanych ludzi. Szlak ten dochodzi aż do Krasnojarska, niektórzy zaś badacze znaleźli te same mogiły aż na brzegach Oceanu Lodowatego. Drogi, któremi ciągną się te mogiły, topografja miejscowości, a później poczynione przez archeologów badania dowiodły, że jakieś plemię mongolskie szło było od południa ku północy lewym brzegiem Jeniseju, kryjąc się w lasach w obawie przed napadami tubylców-koczowników i pozostawiając po sobie mogiły. Umierali ci przybysze z ręki Tatarów, koczujących w stepach Minusińskich i Czułymskich, umierali z głodu i chorób, z wyczerpania, od zbyt surowego dla nich klimatu stepów. Z resztek sprzętów i ubrań, znalezionych w mogiłach, można było sądzić, że to nie było plemię wojownicze, lecz plemię myśliwych i hodowców bydła.
Skąd wędrowało ono i dokąd? Na to pytanie uczeni rosyjscy odpowiedzi nie dawali, gdyż badali mogiły, leżące na przestrzeni od Minusińska do Krasnojarska, nie troszcząc się o poznanie geografji tego zjawiska. A tymczasem geografja i legendy mongolskie rzucają jaskrawe światło na pochodzenie "czudzkich mogił".
Wielki Mongoł, Dżengiz-Chan, ruszył na czele hord azjatyckich do Europy. Droga jednej części jego konnej armji przechodziła przez Urianchaj. Czy sam Dżengiz szedł tamtędy, czy któryś z jego wodzów – niewiadome, i różnie o tem mówią legendy i księgi mongolskie. Jednakże wiadomo, że mongolscy wodzowie, zachwyceni celnością łuczników urianchajskich, oraz niezwykłą wytrwałością tych niezrównanych jeźdźców, postanowili zaciągnąć ich do swoich szeregów. Lecz Urianchowie odmówili posłuszeństwa, oświadczywszy, że ich kraj jest "krajem odwiecznego pokoju", i że ich wiara zabrania przelewu krwi "ptasiej, rybiej i ludzkiej". Nie pomogły groźby i surowe kary, podczas których na rzece Dżabartaszu zginęło 300 wybitniejszych ze starszyzny tubylczej. Pod naciskiem hord dżengischanowych Urianchowie zaczęli porzucać ojczyznę, wyruszając na wygnanie dwiema drogami: Kemczykiem na południe, gdzie weszli do obecnego obwodu kobdoskiego i zatracili mowę i wiarę przodków, i Amyłem i Tubą na Jenisej i dalej na północ. Rzece Tubie nadali swoje stare historyczne imię "tubów", szczepu, który pochodził od Tatarów-Ujgurów, twórców największego na świecie imperjum koczującego. Z tych północnych wygnańców nikt już nigdy nie powrócił do pięknego Urianchaju, a kości ich leżą w tajemniczych "czudzkich" mogiłach, w tych śladach wielkiej tragedji dziejowej, która się rozegrała w XIII wieku.
Obecni tubylcy Urianchaju, Sojoci, przechowali pamięć o przodkach, którzy uchodzili przed "demonem wojny", Dżengizem, wierni przepisom starej wiary i moralności, kwitnącej w "kraju odwiecznego pokoju".
Do Sajanów – do wybawienia!
Dziewicze lasy ogarnęły nas, pochłonęły. Pośród wysokiej trawy i żółkniejących krzaków wije się ledwie dostrzegalna ścieżka. To od dawna porzucona "stara amyłska ścieżka", którą przed 35 laty wożono mąkę i sól, maszyny i robotników do licznych kopalń złota, porozrzucanych w systemie rzeki Amył. Ścieżka to zbliża się do samego brzegu wartkiego Amyłu, to znika w lesie.
Wyprowadza nas ona na błotnistą równinę z ukrytemi pośród wysokiej trawy topieliskami, do gęstych zarośli, na szczyty gór, na obszerne łąki i do gęstych lasów. Nasz przewodnik, potomek hr. Przeździeckich, o których doskonale pamięta i którymi się szczyci, chociaż już się nazywa "Preżdzieckij", widocznie rozumie nasz istotny plan i od czasu do czasu z trwogą patrząc na ziemię, mówi:
– Przejechało trzech jeźdźców... Konie podkute... Widocznie żołnierze...
Wkrótce jednak uspokaja się, ponieważ widzi, że ślady poszły gdzieś wbok, a później zawróciły.
– Dalej nie pojechali! – oznajmia nam Przeździecki, chytrze się uśmiechając.
– Szkoda! – mówimy mu. – W towarzystwie podróż byłaby weselsza.
Lecz chłop głaszcze swoją powichrzoną brodę i śmieje się. Widocznie nam nie wierzy.
Przejechaliśmy przez wielką kopalnię złota, w nowych czasach urządzoną przez Amerykan podług przepisów współczesnej techniki. Bolszewicy zrabowali to przedsiębiorstwo, wywieźli złoto, maszyny, zapasy i nawet niektóre części budynków, pozostawiając kopalnię prawie zrujnowaną, głuchą i nieczynną. Jak sztandar sowieckiej Rosji, na pagórku stała spalona cerkiew ze zdartą dachówką i krzyżem zrzuconym. Głodna rodzina stróża pędzi tu samotne i smutne życie, narażona na stałe niebezpieczeństwo. W okolicznych lasach błąkają się bandy czerwonych partyzantów, rabują i zabijają. Czasami zatrzymują się dłużej w tych kopalniach, które niegdyś słynęły z obfitości złota, przemywają piasek i, po zdobyciu niewielkiej ilości metalu, jadą dalej przepijać go w jakiejś odosobnionej wiosce, gdzie chłopi fabrykują spirytus z jagód i z ziemniaków, sprzedając mętny, trujący napój na wagę złota. Te uzbrojone bandy rozbójnicze, nie podlegające żadnym prawom, są bardzo niebezpieczne. Spotkanie z niemi grozi śmiercią.
W trzy dni dojechaliśmy do przejścia górskiego Czokur, prowadzącego przez główny grzbiet Sajanów, przedostaliśmy się na przeciwległy brzeg rzeki Ałgiak i od tej chwili byliśmy już w granicach Urianchaju.
Ten kraj zadziwiający bogactwem, zaludniony przez 60.000 wymierających Sojotów, mówiących językiem całkiem odrębnym od mowy innych mongolskich szczepów i szczycących się tem, że przez długie wieki przechowywali ideały odwiecznego pokoju, jest miejscem zakusów władz administracyjnych rosyjskich, mongolskich i chińskich. Sąsiedzi dawno rządzą się, jak szare gęsi w Urianchaju, Sojoci zaś spokojnie płacą podatki wszystkim trzem.
Łatwo więc zrozumieć, dlaczego ta "zagranica" nie mogła jeszcze być dla nas portem zbawienia.
Słyszeliśmy już przedtem od dozorcy milicji o projektowanej wyprawie do Urianchaju, a od Rosjan w Urianchaju dowiedzieliśmy się, że niektóre wsie ukraińskie na Małym Jeniseju (czyli Khua-Kem) sformowały oddziały partyzanckie, które zamykały południową granicę kraju, grabiąc i zabijając podróżnych. Przed kilku tygodniami partyzanci zabili sześćdziesięciu dwóch oficerów, przekradających się do Mongolji, zrabowali i zabili kupców chińskich, prowadzących z sobą karawanę z towarami, zabili kilku niemieckich jeńców wojennych, zmykających z sowieckiego "raju". Możliwość spotkania tych bandytów nie wróżyła nam nic dobrego.
Należało się mieć stale na baczności.
Po czterech dniach drogi dostaliśmy się na błotnistą dolinę, gdzie pośród młodego lasu stała pojedyncza osada kolonisty rosyjskiego. Tu odprawiliśmy naszego przewodnika, który obawiał się, że śnieg pokryje przejście przez Sajany, a wtedy do zimy musiałby wyczekiwać sposobności powrotu do domu.
Dalej do rzeki Sejbi miał nas przeprowadzić właściciel osady, namówiony przez naszego przewodnika.
Konie nasze były zmęczone i, chcąc nie chcąc, trzeba było dać im wypoczynek i trochę je odżywić. Postanowiliśmy spędzić tu cały dzień, a może nawet i dwa.
Nazajutrz przewodnik odjechał, życząc nam pomyślności i zdrowia.
Nie minęło godziny, gdy mała córeczka naszego gospodarza klasnęła w dłonie i zawołała:
– Sojoci przyjechali!
Do izby jeden po drugim weszło czterech Sojotów w filcowych kołpakach, i ze strzelbami w ręku.
– Mende (bądźcie pozdrowieni)! – powitali nas przybysze i zaczęli bez ceremonji uważnie oglądać nas ze wszystkich stron. Pewno żaden ćwiek w naszych butach, żaden guzik ubrania nie uszedł ich badawczego wzroku. Potem jeden z nich, który był miejscowym naczelnikiem okręgowym, czyli "merinem", zaczął nas wypytywać przy pomocy kolonisty, w którego domu staliśmy, o nasze przekonania polityczne i moralne. Posłyszawszy nasz sąd o bolszewikach wydawał się zadowolony i uspokojony, gdyż rzekł:
– Wy – dobrzy ludzie!... Nie lubicie "ułanów" (Ułan po sojacku – czerwony). My wam pomożemy...
Podziękowałem "merinowi" i podarowałem mu gruby sznur jedwabny, którym zwykle przepasywałem bluzę. Wieczorem Sojoci odjechali, lecz obiecali powrócić nad ranem.
Nadszedł wieczór. Poszliśmy spojrzeć na nasze wychudłe szkapy, łapczywie skubiące brunatną, lecz pożywną trawę na łące za osadą, i powróciliśmy do izby, gdzie gospodarz przyrządził już herbatę i kolację.
Rozmawialiśmy wesoło i swobodnie z rodziną gospodarza, gdy nagle rozległy się szczękania podków, głuche głosy ludzi, i po chwili do izby jeden po drugim weszło pięciu chłopów z karabinami w ręku i z szablami przy boku.
Coś zimnego i łechcącego chwyciło za gardło, a serce zaczęło tętnić. Odrazu poznaliśmy w przybyszach czerwonych żołnierzy. Na futrzanych czapkach mieli czerwone gwiazdy, a na rękawach czerwone opaski. Byli to ludzie z oddziału karnego, ścigającego oficera kozackiego, o którym nam opowiadał w Kożubarze dozorca milicji.
Podejrzliwie nas oglądając, zaczęli się rozbierać i w milczeniu usiedli przy stole. Wszczęliśmy rozmowę pierwsi, niby odniechcenia objaśniając cel naszej ekspedycji "budowy mostów i szos" i ostrożnie wypytując przybyszów.
Dowiedzieliśmy się, że wkrótce tu nadciągnie z siedmiu jeźdźcami dowódca oddziału, który ma rozkaz dla właściciela osady, aby ten poprowadził ich na Sejbi, gdzie się ukrywa kozak. Natychmiast z radością w głosie zawołałem, że nasze sprawy układają się bardzo szczęśliwie, gdyż możemy jechać razem. Na to jeden z żołnierzy zagadkowym głosem zauważył:
– Wszystko rozstrzygnie towarzysz-oficer...