Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Fundacja im. Władysława Reymonta po raz 42 rozdała stypendia
Napisane przez Aleksandra FlorekJak co roku jesienią Komisja Stypendialna Fundacji im. W. Reymonta ze złożonych podań o stypendium, przez polonijnych studentów, wyłoniła "najlepszych" z najlepszych. Byli to studenci, którzy w ostatnim roku osiągnęli najwyższe wyniki w nauce i wykazali się zaangażowaniem w pracy społecznej.
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7812#sigProIdbe8a1ceb26
42. Uroczystość Wręczenia Stypendiów odbyła się w sali Grupy 1 Związku Polaków w Kanadzie w Toronto. Na uroczystość tę przybyli: prezes ZG KPK – Teresa Berezowska, konsul RP do spraw Polonii – Grzegorz Jopkiewicz, były poseł do parlamentu federalnego – Jesse Flis, była prezes Fundacji W. Reymonta i ZG ZPwK – Danuta Warszawska, była prezes ZG. Federacji Polek w Kanadzie – Iwona Bogorya-Buczkowska, prezes ZG Związku Nauczycielstwa Polskiego – Maria Walicka, prezes PISK – Natalia Kusendova, prezes Stowarzyszenia Biznesmenów i Profesjonalistów – Jerzy Barycki, prezes Sybiraków – Stanisław Lasek, aktorka polonijna – Maria Nowotarska oraz wielu prezesów i przedstawicieli organizacji polonijnych, fundatorzy stypendiów, członkowie Fundacji, kuratorzy, stypendyści i ich rodzice.
Odkrywanie miasta: Distillery District
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
1410.
– 1 kilogram cukru,
– 4 litry wody,
– 10 dekagramów drożdży piekarskich.
Czyli tzw. receptura "na bitwę pod Grunwaldem", przepis na najprostszy domowej produkcji samogon. Mieszankę taką nastawia się w kadzi, żeby fermentowała. Trzeba poczekać nawet do dwóch tygodni, po czym można rozpocząć destylację...
Podejrzewam jednak, że proces produkcyjny w dawnej destylarni w Toronto przebiegał nieco inaczej, skoro w latach 70. XIX wieku firma Gooderham and Worts Distillery stała się największą gorzelnią na świecie.
O dzielnicy, w której niegdyś zlokalizowana była wytwórnia mocnych alkoholi, z dobrze zachowanymi przykładami architektury przemysłowej w stylu wiktoriańskim, słyszałam i czytałam już wcześniej. Jako osoba wychowana i mieszkająca przez całe życie w Europie, chodząc po Toronto odczuwałam niedosyt zabytków architektury. A biorąc pod uwagę, że początki dzisiejszego Toronto sięgają lat 90. XVIII wieku, to przejście uliczkami Distillery District jest pewnego rodzaju otarciem się o historię.
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7812#sigProId1c35124bfc
Ciągle jednak do destylarni było nam nie po drodze. Aż w końcu, szukając celu na spacer w ostatnią sobotę, przypomnieliśmy sobie o tym miejscu położonym w południowo-wschodniej części Toronto.
Dojechaliśmy metrem do stacji St. Andrew i tam przesiedliśmy się do tramwaju nr 504. Wysiedliśmy przy skrzyżowaniu z Parliament Street i poszliśmy tą ulicą na południe. Od razu było widać estakadę, po której biegnie autostrada Gardiner. Zainteresował nas budynek po lewej stronie, zaraz na początku, jeszcze przed skrzyżowaniem z Front Street. Jeśli chodzi o styl, odpowiadał destylarni. Okazało się, że jest to siedziba torontońskiej policji. Wokół mnóstwo parkingów, przestrzeń raczej otwarta, wiatr hula, zimno. Przyspieszamy kroku.
Następne światła to już skrzyżowanie z Mill Street, czyli wkraczamy na teren Distillery District.
Miejsce to reprezentuje największy i najlepiej zachowany zespół zabudowań przemysłowych w stylu wiktoriańskim w Ameryce Północnej. Jak wspomniałam wcześniej, przedsiębiorstwo należało do spółki Gooderham and Worts i odgrywało znaczącą rolę w budowaniu dobrobytu zarówno miasta Toronto, jak i całego państwa – w czasach świetności spółka zasilała skarb państwa kwotami wyższymi niż jakiekolwiek inne firmy.
James Worts przybył do Kanady w 1831 roku i założył młyn. W kolejnym roku przyjechał jego szwagier, William Gooderham, oraz ich dwie rodziny i służba – razem 54 osoby. Gooderham, który w Anglii był dobrze prosperującym kupcem i młynarzem, zdecydował się zainwestować 3000 dolarów w interes Wortsa. W ten sposób zrodziła się ich współpraca.
Dwa lata później podczas porodu umiera żona Wortsa. Wtedy zaczyna on wycofywać się z pracy. Jednak w prowadzenie przedsiębiorstwa włącza się jego najstarszy syn. W 1837 roku, zachęcony bardzo dobrymi zbiorami zbóż, Gooderham otwiera destylarnię. W tym roku spółka produkuje swoją pierwszą whiskey.
W latach 50. XIX wieku interes rozwija się. Gooderham i Worts stają się właścicielami młynów, gorzelni, magazynów, lodowni, sklepu i mleczarni. Dysponują też fragmentem nabrzeża. W 1859 roku Gooderham i Worts budują nową destylarnię przy Mill Street, co zostało okrzyknięte jedną z najważniejszych inwestycji jeśli chodzi o rozwój zakładów przemysłowych w Toronto. Nowy, pięciopiętrowy budynek z ponad 30-metrowym kominem mieścił młyn parowy i gorzelnię. Ówczesne gazety pisały o kosztach związanych z budową w wysokości 200.000 dolarów.
Niestety, po 10 latach potężny pożar niszczy drewniane wnętrze budynku, zewnętrzne części, zbudowane z piaskowca, pozostają jednak nienaruszone. Remont pochłania 100.000 dolarów, ale mimo tych trudności przedsiębiorstwo dalej dobrze funkcjonuje.
W 1871 roku gorzelnia Gooderham and Worts produkuje rocznie 2,1 miliona galonów whiskey i spirytusu – stanowi to prawie połowę produkcji całego Ontario. Produkcja dalej rośnie, a alkohol trafia do klientów w Montrealu, Saint John, Halifaksie, Nowym Jorku, a nawet do Rio de Janeiro, Buenos Aires, Montevideo i innych portów Ameryki Południowej. W pewnym momencie torontońska destylarnia jest największą na świecie.
Niestety w jednym roku umierają William Gooderham i James Worts Jr. Tak w 1881 roku gorzelnię dziedziczy George Gooderham i odnosi sukces w kolejnych latach. Niestety początek XX wieku niesie dwa wydarzenia, które niszczą przedsiębiorstwo. Pierwszym z nich była pierwsza wojna światowa, kiedy to ze względu na potrzeby czasu wojny destylarnia musiała przestawić się na produkcję acetonu. Następnie w 1920 roku, kiedy mogłoby się wydawać, że wszystko będzie wracać do normalności, wprowadzono prohibicję. W przemyśle alkoholowym jest zastój.
Chylącą się ku upadkowi firmę kupuje w 1923 r. Harry C. Hatch. Nabywa on także Hiram Walker & Sonst Ltd. i łączy oba przedsiębiorstwa. Chce stworzyć i rozwinąć nową markę Canadian Club. Przenosi większość produkcji do zakładu Walkerville w Windsor. W 1957 roku Gooderham and Worts przestaje produkować whiskey na korzyść rumu. Pod koniec lat 80. XX wieku firmę kupuje Allied-Lyons, a w 1990 roku wytwarzanie alkoholu jest już tylko wspomnieniem. Gorzelnia zostaje zamknięta.
Lata 90. To czas wykorzystania tego terenu do zupełnie innych celów. Budynki dawnej destylarni stają się mekką dla ekip filmowych – miejsce to jest drugą najczęściej wykorzystywaną scenerią podczas kręcenia filmów poza Hollywood. Powstaje tu ponad 1700 produkcji.
W 2001 roku destylarnia trafia w ręce Cityscape Holdings Inc. Wraz z partnerem Dundee Realty Corporation przedsiębiorstwo podejmuje się realizacji ambitnego projektu – renowacji starej gorzelni, w skład której wchodzi ponad 40 budynków. W założeniach jest udostępnienie przestrzeni tylko dla pieszych, jednak nie jako dzielnicy do zwiedzania czy "wioski pionierów". Miejsce to ma skupiać twórców kultury i sztuki, ludzi kreatywnych poszukujących środków wyrazu i chcących tworzyć, ma mieścić pracownie, teatry i galerie. Ma inspirować i tętnić życiem, przyciągać ludzi spragnionych kontaktu ze sztuką współczesną.
Nad realizacją pomysłu pracuje cała rzesza budowniczych i rzemieślników, którzy muszą umiejętnie obchodzić się z XIX-wiecznym drewnem, kamieniem i cegłą, aby połączyć je ze współczesnymi materiałami. Projekt kończy się powodzeniem – historyczna dzielnica w nowej odsłonie zostaje ponownie otwarta w maju 2003 roku.
W zimny styczniowy wieczór niewiele osób spaceruje uliczkami Distillery District. Za skrzyżowaniem Parliament Street i Mill Street skręcamy od razu w lewo, w przekształconą w deptak Gristmill Lane. Uwagę zwracają nowoczesne rzeźby i wrak starej ciężarówki oraz beczki. Tu wszędzie stare przeplata się z nowym. Otaczają nas galerie i sklepy, najczęściej także mające coś wspólnego ze sztuką (wystrój wnętrz, autorskie kolekcje ubrań). Liczne rury biegnące wzdłuż ścian i pod sufitami pomieszczeń świadczą o dawnym, przemysłowym wykorzystaniu zabudowań. Królują budynki z czerwonej cegły.
Dochodzimy do skrzyżowania z Trinity Street, które rozszerza się w niewielki plac, w centrum którego stoi rzeźba. Ludzi tu nieco więcej, ale i tak od razu widać, że jest to wyjątkowo nieturystyczny czas. Nawet lampki porozwieszane między latarniami nad deptakiem Trinity Street nie są zapalone. Może ulica odpoczywa po sezonie bożonarodzeniowym...
Myślimy wstąpić gdzieś na kolację. Wcześniej w Internecie znaleźliśmy kilka restauracji, niestety nie należących do najtańszych. Podczas gdy ja robię zdjęcia, mój mąż obchodzi plac, na którym się znajdujemy. Restauracja Tappo oferuje raczej dania kuchni włoskiej. Z kolei przytulna i zachęcająca kawiarnia Balzac's raczej nie jest miejscem na zjedzenie kolacji.
Kierujemy się dalej Trinity Street i zaraz skręcamy w prawo w wąską Tank House Lane. Na narożnym budynku wisi plan z rozrysowaną lokalizacją i obecnym przeznaczeniem wszystkich budynków w okolicy. Po prawej mamy kolejną galerię i sklep z wysmakowanym wyposażeniem wnętrz. Z lewej natomiast otwiera się sprawiający wrażenie zagraconego plac. Jest to teren restauracji The Boiler House, która przez kilka tygodni przechodzi remont. Kawałek dalej nasze powonienie wyczuwa zapach ogniska. To z kolei restauracja Pure Spirits. W należącym do niej ogródku pozostawiono fotele, stoły zastąpiono jednak paleniskami, na których teraz pali się ogień. Wygląda to ciekawie.
Zaglądamy do środka. Niestety pani kelnerka informuje nas, że na najbliższe dwie godziny ma wszystkie stoliki zarezerwowane. Nawet nie dziwne – w końcu jest zimno i ludzie szukają miejsca, żeby się zagrzać, posiedzieć... Jedyne, co nam może zaoferować, to miejsca przy barze. Mimo dobrych chęci nie decydujemy się jednak na spożycie posiłku w pozycji wymuszającej ściśnięcie żołądka.
Jest jeszcze jedna alternatywa, w sumie najtańsza, o której powiedział nam znajomy mojego męża. To Mill Street Brewery, który mieści się zaraz obok. Raczej pub niż restauracja, ale podobno można też całkiem smacznie zjeść. Sprawdzamy. Tłoczno i głośno. Po prostu sobotni wieczór.
Niby mówią, że jak Polak głodny, to zły (a jak najedzony, to leniwy). Można by więc pomyśleć, że Distillery District nie przypadła nam do gustu. Nic bardziej mylnego. Pomysł na przywrócenie życia dawnym zabudowaniom przemysłowym w takiej właśnie formie podoba mi się. I co ważne – jest realizowany konsekwentnie i spójnie. A następnym razem chcąc gdzieś usiąść, skierujemy swoje kroki do kawiarni Balzac’s.
Pozostając w temacie kulinarnym, jakże miłym, zaznaczę, że nie wróciliśmy do domu z pustymi żołądkami. Poszliśmy dalej na północ Trinity Street aż do skrzyżowania z King Street East. Skręciliśmy w lewo w King i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam zaraz na rogu znajduje się mała restauracja Wezzie’s. Lokal jest niemal konspiracyjny. Nie ma nawet szyldu, nad drzwiami znajduje się tylko wymalowana litera „W” wzięta w okrąg. Przez okna widać, że w środku raczej panuje półmrok. Przy drzwiach tradycyjnie wisi menu.
Otwieramy drzwi. Na czas zimy, żeby chłodne powietrze nie dostawało się do wnętrza, przedsionek jest odgrodzony ciężką kotarą. Dostajemy miejsce przy oknie. Kelnerka przynosi kartę. I przyznam, że takie karty lubię najbardziej. Otóż w Wezzie’s menu mieści się na jednej stronie. Moim zdaniem daje to przynajmniej jakąś szansę na świeży posiłek. Im prościej, tym lepiej. Zamawiamy steki. Gdy czekamy na nasze zamówienie, liczę stoliki. Jest ich 12, chyba trzy są złączone. Prawie wszystkie zajęte. Ludzie rozmawiają półgłosem. Rzut oka na salę. Ściana, przy której my siedzimy, jest biała, chropowata. Przeciwległa – wyłożona ciemnobrązowym drewnem. W rogu bar, widzę ekspres do kawy. A w głębi drzwi do kuchni, wahadłowe, drewniane. Ogólnie może nic wyszukanego, ale całość ma swój kameralny charakter.
Kelnerka przynosi jeszcze noże do steków – dość duże, masywne, wygodne. A potem czas na posiłek. Stek mi smakuje. I wielkość porcji w sam raz. Mój mąż też nie narzeka, mówi, że akurat będzie miał miejsce na deser. Może miałabym zastrzeżenia do frytek, ale po prostu tutaj rzadko trafiam na takie, jakie lubię – bo zdecydowanie wolę szerokie frytki, które są miękkie w środku i przysmażone tylko z wierzchu. Do tego sosik majonezowo-czosnkowy.
Pani zbiera talerze i pyta, czy będziemy zamawiali deser. Spodziewamy się, że przyniesie nam kartę deserów, ona jednak za jakiś czas wraca i po prostu mówi, jakie trzy rodzaje deserów są w ofercie. Mój mąż wybiera creme brulee, a ja coś o nawie Malva pudding. Wybory trafne. Mój deser jest czekoladowy, o konsystencji pomiędzy budyniem a miękkim, mokrym ciastem, lekko polany sosem waniliowym. Do tego maleńkie espresso. Niestety tu mały zgrzyt, bo wydaje mi się nieco rozwodnione.
Czyli to, że nie znaleźliśmy restauracji w Distillery District miało jednak swój cel. W końcu całkiem dobrze trafiliśmy. Potem do centrum idziemy pieszo. Dopiero przy University Avenue wsiadamy w metro.
Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak
Listy z nr. 5/2013
Forum z nr. 5/2013
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Anielica
Napisane przez Aleksander ŁośTak można by ją nazywać z dwóch powodów. Po pierwsze, miała na imię Angela. Po drugie, mogłaby pozować do obrazu anioła (anielicy?): jasna cera, blond włosy, niebieskie oczy, wzrost około 170 cm, szczupła, piękna owalna twarz, lat około 23. Maniery też niezłe, uprzejmy uśmiech, podziękowania za wszystko co dla niej ktokolwiek zrobił. Co było pewne, to to, że pochodziła z Ufy, miasta na Uralu.
Kiedy stawiła się w torontońskim porcie lotniczym z izraelskim paszportem, od razu została skierowana na pogłębione przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Odbyło się ono za pośrednictwem tłumacza (telefonicznie), bo Angela po angielsku nie mówiła. Jak sama przyznała, znała trochę hebrajski, ale jej językiem ojczystym był rosyjski. Podała, że przebywała miesiąc w Izraelu, dokąd przybyła z Ukrainy. Zapisano więc, że jest z pochodzenia Ukrainką. Oficer imigracyjny mógł nie wiedzieć, że Ufa leży w Rosji, a nie na Ukrainie. Podała, że przybyła do Izraela, posługując się fałszywym izraelskim paszportem, tzn. paszport był autentyczny, tylko należał wcześniej do kogoś innego. Po krótkim pobycie w Izraelu przyleciała do Kanady, do którego to kraju chciała przylecieć od razu, aby tu prosić o prawo stałego pobytu, ale nie mogła, więc przyleciała tu z miesięcznym opóźnieniem.
Wobec braku autentycznych dokumentów Angela skierowana została do aresztu imigracyjnego. Tutaj odbyła się kolejna jej rozmowa z innym oficerem imigracyjnym. Znając jej wcześniejsze zeznanie, chciał pewne sprawy uściślić. Zapytał więc ją, którego kraju jest obywatelką. Oświadczyła, że Rosji. Potem zapytał, jaką trasą leciała z jej rodzinnej Ufy do Izraela. Tu zaczęło się pierwsze wyraźne plątanie. Najpierw oświadczyła, że poleciała samolotem do Kijowa. Ale zaraz sprostowała, że faktycznie, to pojechała tam pociągiem. Następnie zapytana została, czy przyleciała z Kijowa do Izraela. Zawahała się. Zaprzeczyła. Powiedziała, że z Kijowa pojechała pociągiem do innego miasta i stamtąd do Tel Awiwu. Oficer imigracyjny wyraził zdziwienie, że samoloty do Izraela mogą latać z tak nieznanego, małego miasta. Pozostawiła to bez komentarza. Później przyznała się komuś, że jeszcze przed przylotem do Izraela była we Frankfurcie. Kręcenia w jej zeznaniach było sporo.
Oficer imigracyjny zapytał ją, czy miała jakieś problemy z policją lub służbami imigracyjnymi Izraela. Zaprzeczyła. Powiedział więc jej, że wyśle jej zdjęcie i odciski palców do Izraela w celu sprawdzenia, czy nie było zastrzeżeń co do niej ze strony władz izraelskich. Przemilczała to. Z kolei drążył temat jej pobytu w Izraelu. Podejrzane dla niego było to, że jak przyznała, mówi po hebrajsku, a jednocześnie nie była Żydówką. Nieprawdopodobne było więc, że przebywała w Izraelu tylko jeden miesiąc. Zapytał też, czy ma swój rosyjski paszport. Oświadczyła, że jest on w jej domu rodzinnym w Ufie i że zadzwoni, aby przysłano jej ten paszport ekspresem wraz z dowodem osobistym i innymi dokumentami. Zapewniała, że dokumenty te dotrą do Toronto za tydzień. Powiedziała też, że jej adwokat będzie miał kopię jej paszportu tego samego dnia. Dziwne wydawało się, że osoba, która zapewniała wcześniej, że nie zna w Kanadzie nikogo, niemówiąca po angielsku, na drugi dzień po przybyciu tutaj już ma wynajętego adwokata. Oficer imigracyjny oświadczył jej, że bez oryginalnego paszportu nie będzie z nią rozmawiał o możliwości wyjścia z aresztu. Przyjęła to ze zrozumieniem.
Po jakimś czasie historia tej pięknej Rosjanki zaczęła się rozjaśniać. Faktycznie pochodziła z Ufy, największego miasta na Uralu. Ukończyła tam studia (jakiś instytut), ale z pracą było krucho, a faktycznie w ogóle nie mogła znaleźć żadnej pracy, nie mówiąc o pracy w wyuczonym zawodzie. Pochodziła ze średnio zamożnej rodziny, której pozycja się zdegradowała po zmianach ustrojowych w Rosji. Za mąż nie było wyjść za kogo. Jej koledzy ze studiów czy inni rówieśnicy też byli bezrobotni albo stali się gangsterami, a większość topiła smutki w alkoholu. Docierały jednak do Ufy wiadomości, że ładne Rosjanki robią kariery za granicą. Niektóre nawet przyjeżdżały na urlopy z przejawami zrobionych karier. Znaczna ich część raczej nie konkretyzowała odpowiedzi na pytanie, czym się zajmują za granicą.
Angela postanowiła pójść ich śladami. Wprawdzie matka jej to odradzała, ale i ją zdołała w końcu przekonać. Wysupłano ostatnie oszczędności na podróż, w tym na zakup fałszywego paszportu rosyjskiego, z którego wynikało, że jego posiadaczka ma pochodzenie żydowskie. Angela pojechała więc pociągiem do Kijowa, a stamtąd poleciała samolotem do Niemiec. Miała kontakt z pewną znajomą, która odebrała ją we Frankfurcie. Była ona bardzo miła, usłużna, obiecała załatwić Angeli pracę. Ale kiedy po kilku dniach doszło do konkretnej rozmowy, to okazało się, że dawna koleżanka z Ufy pracuje w miejscowym domu publicznym. Namawiała Angelę, aby zatrudniła się tam również, zapewniając o możliwości dobrego urządzenia się.
Angela wprawdzie już dawno straciła dziewictwo, ale była dla niej szokiem propozycja koleżanki. Odmówiła. Koleżanka tylko wzruszyła ramionami i niedwuznacznie nadmieniła, że nie może dalej służyć Angeli za niańkę. Angela poprosiła więc koleżankę, aby ta pomogła jej kupić, za resztę posiadanych pieniędzy, bilet lotniczy do Izraela. Po kilku dniach już lądowała w Tel Awiwie.
W tym mieście też miała kontakt z dawnych lat. Tym razem był to kolega ze studiów. Został przez nią uprzedzony o przylocie, odebrał ją z lotniska i zawiózł do swojego małego pokoiku, w którym mieszkał. Już tego samego wieczoru, po spożyciu sporej ilości alkoholu, zostali kochankami. Na drugi dzień poprosiła go o pomoc w urządzeniu się w Izraelu. Przyleciała tutaj, posługując się fałszywym paszportem. Nie miała problemu z wjazdem do tego kraju. Już na lotnisku wypełniła wniosek o umożliwienie jej pozostania w Izraelu, jako osobie pochodzenia żydowskiego. Tę sprawę miała więc jakby z głowy. Pozostawał problem utrzymania się.
Jej nowy kochanek od razu przeszedł do rzeczy. Oświadczył jej, że przez rok może korzystać z pomocy rządowej, ale później czeka ją raczej nędzna wegetacja, jeśli nie pomyśli dobrze, co robić. Zapytała go o radę. Najpierw trochę owijał sprawę w bawełnę, ale na konkretne pytania wyraźnie skonkretyzował swoją propozycję. Miał kontakty z właścicielem klubu striptizowego. Zaproponował Angeli, że ją poleci i że najprawdopodobniej, ze swoją urodą, znajdzie tam pracę. Angela najpierw odmówiła, ale po trzech nocach spędzonych z Alexem pozbyła się skrupułów.
Kolejnego wieczoru pojechali do wspomnianego klubu. Właścicielem okazał się Żyd rosyjski, który zatrudniał w swojej "stajni" głównie Rosjanki i Ukrainki. Po wstępnym oszacowaniu zaakceptował ją, stawiając warunki: będzie oddawała mu 50 proc. zarobionych od klientów pieniędzy, zakupi sobie odpowiednie stroje i sama nauczy się zawodu, w czym miał jej pomóc Alex. Z rozmowy zrozumiała też, że Alex był już wcześniej dostarczycielem "świeżego towaru" dla tego właściciela lokalu striptizowego.
Już tego samego wieczoru pozostali przez kilka godzin w lokalu i Angela obserwowała pilnie, jak pracują jej przyszłe koleżanki. Nie było to zachęcające, ale klamka już zapadła. Na drugi dzień jeździła z Alexem po sklepach specjalistycznych, zaopatrując się w niezbędne kuse stroje. Już tego samego wieczoru stawiła się do pracy. Właściciel chyba uprzedził niektórych stałych klientów, że ma nową, bo miała spore powodzenie. Rozbieranie się nie stanowiło najgorszego. Podpici klienci obmacywali ją dokładnie w ciemniejszych kątach lokalu. Sypali groszem, ale też wymagali. Jeszcze tego wieczoru i przez kilka następnych Angela broniła się przed dalszymi żądaniami klientów, ale zachęcona wyraźnie przez właściciela i przez Alexa, poszła w końcu na całość. Stała się po prostu prostytutką. Trwało to przez dwa lata.
Po roku Angela otrzymała paszportu izraelski, z danymi takimi samymi jakie widniały w jej fałszywym paszporcie rosyjskim. Pieniądze, jakie zarabiała, musiała dzielić nie tylko z właścicielem lokalu, ale również z Alexem, który w zasadzie nie pracował i skoncentrował się na jej ochronie. Dla niej pozostawało niewiele. Któregoś dnia zrozumiała, że tak dalej nie może żyć. Ukradkiem spakowała najniezbędniejsze rzeczy i pojechała taksówką na lotnisko. Tam kupiła bilet na samolot do Toronto. Słyszała z opowieści w swoim kręgu w Izraelu, że Kanada jest najbardziej tolerancyjna w przyjmowaniu nowych imigrantów.
Kiedy stawiła się w torontońskim porcie lotniczym, to podała część prawdy o swojej przeszłości. Wstydziła się swojego życiowego epizodu z Izraela. Chciała to wymazać, o tym zapomnieć, zacząć tu, w Kanadzie, nowe życie. Już wcześniej w Izraelu uzyskała telefon do adwokata żydowskiego pochodzenia mieszkającego w Toronto, który według tego, co mówiła jej osoba polecająca go, miał jej załatwić stały pobyt w Kanadzie. Faktycznie, obiecał jej udzielić pomocy, ale na wstępie pobrał tysiącdolarową gażę.
Kiedy nadszedł na jego adres paszport Angeli z Rosji, adwokat dostarczył go do aresztu imigracyjnego. Skontaktował się też z osobą, której dane Angela mu podała. Była to znajoma jej rodziców z dawnych lat, która posługując się pieniędzmi przekazanymi jej przez Angelę, zapłaciła kaucję za jej wypuszczenie z aresztu. Jaki był dalszy los Angeli w Kanadzie, trudno powiedzieć. Ale jedno było pewne. Miała w ręku (i nie tylko) zawód wyuczony w Izraelu, a bardzo atrakcyjny na rynku kanadyjskim.
Aleksander Łoś
Toronto
Szanowni Państwo!
Na wstępie, chciałabym w kilku słowach wyjaśnić, co skłoniło mnie do sporządzenia tych kilku kartek z mojego życiorysu i podzielenia się z Państwem moimi przeżyciami. Sprawiła to bezwzględnie autokarowa pielgrzymka do Amerykańskiej Częstochowy. W drodze powrotnej każdy mógł dzielić się swoimi wrażeniami i przeżyciami. Tak się złożyło, że przy tej okazji zaczęłam wspominać dawne czasy mojego dzieciństwa i młodości. W autokarze wszyscy zamilkli i słuchali w wielkim skupieniu moich opowieści o katorżniczej doli Sybiraków.
Kiedy skończyłam, wiele osób jeszcze przez chwilę pozostało w głębokim zamyśleniu. Po czym zachęcano mnie i wręcz proszono, abym spisała swoje przeżycia, przekazując je do wiadomości dzieciom i wnukom, żeby nie odeszły w zapomnienie.
Okoń w Keswick
W niedzielę, 27 stycznia 2013 r., wędkarze Polsko-Kanadyjskiego Związku Wędkarskiego już po raz trzeci w tym sezonie łowili spod lodu. Tym razem na jeziorze Simcoe, po wschodniej stronie Cook's Bay, w okolicach Keswick. Punktem startowym był polski motel Inn on the Lake, którego właściciele chętnie użyczają swojego parkingu polskim wędkarzom. Na łowienie okoni spod lodu do Keswick przybyło 24 wędkarzy.
Estonia: Polonica – miejsca pamięci związane z Polską i Polakami
Napisane przez Leszek Wątróbski
Jest ich wiele. Można je oglądać m.in. w: Tallinie, Tartu, Narvie, Valga, Rakvere, Laiuse, Kalevi-Liiva i Haapsalu. Najwięcej jest ich w Tallinie, stolicy Estonii. Najważniejsza jest tablica poświęcona naszej łodzi podwodnej ORP "Orzeł". Tablica ufundowana została w dwóch językach: polskim i estońskim i znajduje się przy Muzeum Morskim, przy ul. Pikk 70. Jej polski tekst: "15 września 1939 roku na skutek nacisku Rzeszy Niemieckiej internowany został w Tallinie okręt podwodny polskiej Marynarki Wojennej ORP »ORZEŁ«, dowodzony przez kpt. mar. Jana Grudzińskiego. Rozbrojony okręt w nocy 17/18 września 1939 r. wsławił się brawurową ucieczką do Wielkiej Brytanii, skąd kontynuował walkę na morzu. Wydarzenia te stały się pretekstem do utworzenia na terenie Estonii sowieckich baz wojskowych, a następnie inkorporacji w skład Związku Sowieckiego. W hołdzie bohaterskim marynarzom ORP »ORZEŁ« – rodacy".
Pustki na półkach, czyli wspomnienia i strategie konsumenta
Napisane przez Aleksander Borucki
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7812#sigProId1579e7b7c8
Ociepliło się na tyle (–11°C), że poszedłem do lokalnego sklepu w szortach. Miejscowi patrzyli na mnie jak na wariata, ale co mi tam, nikt mnie tu nie zna... Co do sklepów, to wypatrzyłem do tej pory trzy – samo to świadczy o tym, że rezerwat jest dużo większy niż dwa poprzednie, w których byłem. Dużo też rozleglejszy. O ile poprzednie mogłem przejechać wzdłuż i wszerz na swoim rowerze w nie dłużej niż 20 – 30 minut, tutaj potrzebowałbym pewnie ze 2 – 3 godzin. Ale to wszystko tylko teoria, bo droga jest na tyle zła – wyboista itd., że póki co ochota na jazdę na rowerze mi przeszła. Nie można powiedzieć, że nie próbowałem. Na razie korzystam z uroków zimy i łażę w tę i we w tę po zamarzniętym jeziorze ku przerażeniu innych nauczycieli, którzy też patrzą na mnie jak na wariata. Cóż, chyba już taka moja dola – rozdarty pomiędzy dwoma światami, odrzucony przez oba. No ale jak to śpiewa "Paktofonika" w "Ja to ja":
Ja to ja, więc jako ja chcę być znany
Prawdziwym jak prawdziwek, nie jak sweter z anilany
Jedną zasadą wciąż motywowany
Bądź własną osobą
Bądź co bądź sobą
Niech twa osoba będzie Ci ozdobą
Nie jednorazowo, lecz całodobowo...
Nasłuchałem się właśnie niedawno dobrych rad i przestróg od kolegów i koleżanek po fachu. A to że wilki mnie zjedzą, a to że się zgubię i zamarznę, a to że lód się pode mną załamie i tyle będzie. Trudno było mi zachować powagę na twarzy, słuchając tych wszystkich mądrości, a jednocześnie wiedząc, że ludzie mówią z przekonaniem o rzeczach, o których nie mają bladego pojęcia. Wysłuchałem jednak z pokorą, co każdy miał do powiedzenia, bo wiem, że nauczyciele lubią się czasem (?) wymądrzać i że będę dalej robił swoje, czyli dalej będę łaził po tych jeziorach i lasach. Dużo łatwiej stracić życie, jeżdżąc codziennie do pracy 401, niż idąc raz – dwa razy w tygodniu na kilkugodzinny spacer po zamarzniętym jeziorze. Najważniejsze to zachować zdrowy rozsądek: nie chodzę sam, nie planuję wypraw ponad siły, nie idę bez przygotowania (innymi słowy taszczę ze sobą podstawowy sprzęt potrzebny do przeżycia w dziczy).
Wracając do tematu sklepów: zdziwiłem się, nie widząc tu typowego dla północy sklepu "Northern" (jak już wielokrotnie pisałem – sieć sklepów "Northern" jest pozostałością po faktoriach handlowych North-West Company i Hudson's Bay Company: historia obu korporacji przeplata się na przestrzeni dziejów). Początkowo przeraziło mnie to, bo kilka pierwszych wizyt w lokalnych sklepach nie zakończyło się pomyślnie: nie było niczego, czego potrzebowałem lub co chciałbym kupić. Zmartwiłem się niepomiernie, bo od czasu do czasu lubię coś zjeść. Kto mnie zna lepiej, wie, że nawet dosyć często. W Wunnumin Lake (gdzie byłem dwa lata temu) był "Northern" i zawsze coś tam miał na półkach. W Gull Bay (gdzie byłem w zeszłym roku) nie było żadnego sklepu (poza jednym sprzedającym chipsy i colę w puszkach), ale można było stamtąd pojechać do Thunder Bay co 2 – 3 tygodnie i zrobić większe zakupy. Tymczasem tu... bida.
Z czasem okazało się jednak, że po prostu byłem w sklepach w złym momencie, bo w parę dni po tym jak przyszedł towar. A z zaopatrzeniem jest tu troszkę tak jak w Polsce za komuny – trzeba wiedzieć, kiedy jest dostawa, i WTEDY niezwłocznie iść do sklepu. Nigdy nie wiadomo, co "rzucą", ale zawsze się coś do domu przyniesie. A to chleb, a to kawałek mięsa, a to pomidora. Przez to, że miejscowe sklepy nie kupują "na zapas", tylko tyle ile trzeba – mało jedzenia się marnuje. To z kolei sprawia, że strat nie trzeba amortyzować, podnosząc ceny towarów.
Wszystkie trzy sklepy to rodzinne biznesy, więc nie ciąży na nich koszt utrzymywania rozbudowanej struktury administracyjnej – kadrowych, CEO, działu reklamy etc. Wszystko to przekłada się na to, że ceny w tutejszych sklepach są rozsądne. Owszem, wyższe niż w Thunder Bay czy Toronto, ale nie tak niebotyczne jak w "Northern" w innych rezerwatach, nawet tych, które są na południe stąd. Nauczycielka, którą niedawno tu poznałem i która podobnie jak ja przyjechała z rezerwatu, gdzie był tylko "Northern", powiedziała, że wydaje tu ze swoim chłopakiem na jedzenie około 500 dolarów mniej niż wydawali miesięcznie w zeszłym roku. Było nie było – spora różnica. A przy tym wszystkim zarobione przez sklepy pieniądze pozostają "w rodzinie", czyli w rezerwacie, a nie są wysysane zeń przez jakąś korporację tylko po to, by jej CEO brylował na Karaibach większym jachtem. Nie wspomnę już o zyskach pośrednich, czyli tym, że dzięki temu, że większa liczba miejscowych ma zatrudnienie, mniej z nich obciąża budżet, pobierając zasiłki. Ponadto prowadzenie własnego sklepu wymaga i uczy dyscypliny, zorganizowania, przedsiębiorczości, czyli nader pożądanych cech charakteru. Osoby potrafiące je zademonstrować stają się cennymi członkami każdej społeczności.
Skoro już piszę o sklepach, chciałbym wspomnieć o sklepie, który co prawda nie jest położony na terenie rezerwatu i z Indianami ma mało wspólnego, ale gdyby nie jego serdeczni i życzliwi właściciele, to pewnie nie przetrwałbym zeszłego roku. No może nie w sensie dosłownym, bo człowiek jak się uprze, to przetrwać może wiele, ale z pewnością nie byłbym w stanie wytrzymać w swej starej szkole całego roku szkolnego. Sklep ma swoją siedzibę w Thunder Bay, przy 320 Balsam Street, i nazywa się London Variety – European Deli i wbrew nazwie oferuje polskie wiktuały: przepyszną podwójnie wędzoną kiełbasę, rewelacyjny sernik, domowego wyrobu bigos, sałatkę jarzynową, pierogi (w tym również pierogi z jagodami i z truskawkami), pyzy z mięsem (najlepsze jakie w życiu jadłem) i wiele innych pyszności. Słowem wszystko, co porządny polski sklep na emigracji mieć powinien.
Nie o jedzeniu jednak chcę pisać (chociaż warte jest najwyższych pochwał), ale o ludziach, którzy będąc sami bardzo zapracowani (prowadzenie sklepu to nie piknik), nigdy nie pożałowali czasu na szczery uśmiech i parę chwil rozmowy. Ilekroć byłem w Thunder Bay, starałem się odwiedzić sklep Pani Oli i Pana Romana, by się wyżalić i wypłakać na ich ramieniu. Odwiedzając ich w tym roku – w drodze do nowego rezerwatu, nawet zażartowałem, że do moich zakupów powinni doliczyć opłatę za "usługi psychoterapeutyczne". Żarty żartami, ale czasami spotkanie odpowiedniej osoby, życzliwej duszy, która potrafi się wsłuchać w nasze problemy, pomaga bardziej niż sami moglibyśmy się tego spodziewać. Szczególnie to istotne na emigracji, gdzie niestety nie zawsze widać narodową solidarność. Stąd wielkie podziękowania z mojej strony dla właścicieli sklepu London Variety za ich cierpliwość w wysłuchiwaniu moich narzekań i słowa otuchy, jakimi mnie zawsze raczyli.
Wracając do mojego rezerwatu – jeden ze sklepów jest na samym "końcu drogi", czyli około 10 kilometrów od mojego domu. Raczej za daleko na "spacer", szczególnie przy temperaturach rzędu –30°C. Od czego jednak 3- kilometrowy skrót przez zamarznięte jezioro? Niby też daleko, ale to też jedyny sklep otwarty w niedzielę, więc można się czasami przejść.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Finowie – naród zaledwie kilkumilionowy – mają historię walk o niepodległość bardzo zbliżoną do historii walk o niepodległość Polaków.
Odzyskując wolność spod okupacji Rosji carskiej pod koniec 1917 roku, nowo powstałe państwo borykało się z wieloma problemami, w tym zapewnieniem siłom zbrojnym odpowiedniego "atutu". Bez przemysłu zbrojeniowego mogącego zapewnić karabiny dla armii natychmiast, Finowie znaleźli proste rozwiązanie – używając jako wyposażenia podstawowego zakupionych od Rosji karabinów Mosin-Nagant.
Prosty plan okazał się planem bardzo praktycznym i dalekowzrocznym, a udowodniła to wojna zimowa, czyli atak Związku Sowieckiego na Finlandię na przełomie lat 1939–1940. Oddziały sowieckie wbijające się klinem w tereny Finlandii, były odcinane od głównych wojsk przez szybkie patrole dzielnych Finów na nartach – tracąc żołnierzy, sprzęt i amunicję.
Mosin-Nagant okazał się być karabinem idealnym dla wojska na nartach. Finowie produkowali go w różnych wersjach, z reguły skracając lufę i modyfikując celowniki.
Wykorzystując sowiecką broń i amunicję, rzeźbę terenu Finlandii, ciężkie zimowe warunki atmosferyczne, krótkie, kilkugodzinne zaledwie światło dzienne, umiejętność szybkiego przemieszczania się na nartach i przede wszystkim wiarę w zwycięstwo – dzielni Finowie nie zostali pokonani przez dziesięciokrotnie liczniejsze wojska sowieckie.
To właśnie podczas tej wojny narodziły się gwiazdy snajperskie: Simo Hayha z 705 zastrzelonymi Sowietami czy drugi w kolejności strzelec wyborowy pod względem liczby trafień, Sulo Kolkka, który zastrzelił ponad 400 żołnierzy sowieckich, korzystając z takiej samej broni jak Simo Hayha, używając tylko mechanicznych przyrządów celowniczych.
Następnych 200 Rosjan zastrzelił on z pistoletu maszynowego. Można tylko pochylić głowy nad bohaterami narodu fińskiego, narodu, który walczył z tym samym co my wrogiem, którym był Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich.
Witold Jasek
Komendant ZS Strzelec
kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Na zdjęciu strzelcy wyborowi na nartach z karabinami Mosin-Nagant. W pierwszym planie Simo Hayha – najlepszy strzelec wyborowy w historii, mający na swoim koncie 705 zastrzelonych i potwierdzonych Sowietów.