1410.
– 1 kilogram cukru,
– 4 litry wody,
– 10 dekagramów drożdży piekarskich.
Czyli tzw. receptura "na bitwę pod Grunwaldem", przepis na najprostszy domowej produkcji samogon. Mieszankę taką nastawia się w kadzi, żeby fermentowała. Trzeba poczekać nawet do dwóch tygodni, po czym można rozpocząć destylację...
Podejrzewam jednak, że proces produkcyjny w dawnej destylarni w Toronto przebiegał nieco inaczej, skoro w latach 70. XIX wieku firma Gooderham and Worts Distillery stała się największą gorzelnią na świecie.
O dzielnicy, w której niegdyś zlokalizowana była wytwórnia mocnych alkoholi, z dobrze zachowanymi przykładami architektury przemysłowej w stylu wiktoriańskim, słyszałam i czytałam już wcześniej. Jako osoba wychowana i mieszkająca przez całe życie w Europie, chodząc po Toronto odczuwałam niedosyt zabytków architektury. A biorąc pod uwagę, że początki dzisiejszego Toronto sięgają lat 90. XVIII wieku, to przejście uliczkami Distillery District jest pewnego rodzaju otarciem się o historię.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1792-odkrywanie-miasta-distillery-district#sigProId1c35124bfc
Ciągle jednak do destylarni było nam nie po drodze. Aż w końcu, szukając celu na spacer w ostatnią sobotę, przypomnieliśmy sobie o tym miejscu położonym w południowo-wschodniej części Toronto.
Dojechaliśmy metrem do stacji St. Andrew i tam przesiedliśmy się do tramwaju nr 504. Wysiedliśmy przy skrzyżowaniu z Parliament Street i poszliśmy tą ulicą na południe. Od razu było widać estakadę, po której biegnie autostrada Gardiner. Zainteresował nas budynek po lewej stronie, zaraz na początku, jeszcze przed skrzyżowaniem z Front Street. Jeśli chodzi o styl, odpowiadał destylarni. Okazało się, że jest to siedziba torontońskiej policji. Wokół mnóstwo parkingów, przestrzeń raczej otwarta, wiatr hula, zimno. Przyspieszamy kroku.
Następne światła to już skrzyżowanie z Mill Street, czyli wkraczamy na teren Distillery District.
Miejsce to reprezentuje największy i najlepiej zachowany zespół zabudowań przemysłowych w stylu wiktoriańskim w Ameryce Północnej. Jak wspomniałam wcześniej, przedsiębiorstwo należało do spółki Gooderham and Worts i odgrywało znaczącą rolę w budowaniu dobrobytu zarówno miasta Toronto, jak i całego państwa – w czasach świetności spółka zasilała skarb państwa kwotami wyższymi niż jakiekolwiek inne firmy.
James Worts przybył do Kanady w 1831 roku i założył młyn. W kolejnym roku przyjechał jego szwagier, William Gooderham, oraz ich dwie rodziny i służba – razem 54 osoby. Gooderham, który w Anglii był dobrze prosperującym kupcem i młynarzem, zdecydował się zainwestować 3000 dolarów w interes Wortsa. W ten sposób zrodziła się ich współpraca.
Dwa lata później podczas porodu umiera żona Wortsa. Wtedy zaczyna on wycofywać się z pracy. Jednak w prowadzenie przedsiębiorstwa włącza się jego najstarszy syn. W 1837 roku, zachęcony bardzo dobrymi zbiorami zbóż, Gooderham otwiera destylarnię. W tym roku spółka produkuje swoją pierwszą whiskey.
W latach 50. XIX wieku interes rozwija się. Gooderham i Worts stają się właścicielami młynów, gorzelni, magazynów, lodowni, sklepu i mleczarni. Dysponują też fragmentem nabrzeża. W 1859 roku Gooderham i Worts budują nową destylarnię przy Mill Street, co zostało okrzyknięte jedną z najważniejszych inwestycji jeśli chodzi o rozwój zakładów przemysłowych w Toronto. Nowy, pięciopiętrowy budynek z ponad 30-metrowym kominem mieścił młyn parowy i gorzelnię. Ówczesne gazety pisały o kosztach związanych z budową w wysokości 200.000 dolarów.
Niestety, po 10 latach potężny pożar niszczy drewniane wnętrze budynku, zewnętrzne części, zbudowane z piaskowca, pozostają jednak nienaruszone. Remont pochłania 100.000 dolarów, ale mimo tych trudności przedsiębiorstwo dalej dobrze funkcjonuje.
W 1871 roku gorzelnia Gooderham and Worts produkuje rocznie 2,1 miliona galonów whiskey i spirytusu – stanowi to prawie połowę produkcji całego Ontario. Produkcja dalej rośnie, a alkohol trafia do klientów w Montrealu, Saint John, Halifaksie, Nowym Jorku, a nawet do Rio de Janeiro, Buenos Aires, Montevideo i innych portów Ameryki Południowej. W pewnym momencie torontońska destylarnia jest największą na świecie.
Niestety w jednym roku umierają William Gooderham i James Worts Jr. Tak w 1881 roku gorzelnię dziedziczy George Gooderham i odnosi sukces w kolejnych latach. Niestety początek XX wieku niesie dwa wydarzenia, które niszczą przedsiębiorstwo. Pierwszym z nich była pierwsza wojna światowa, kiedy to ze względu na potrzeby czasu wojny destylarnia musiała przestawić się na produkcję acetonu. Następnie w 1920 roku, kiedy mogłoby się wydawać, że wszystko będzie wracać do normalności, wprowadzono prohibicję. W przemyśle alkoholowym jest zastój.
Chylącą się ku upadkowi firmę kupuje w 1923 r. Harry C. Hatch. Nabywa on także Hiram Walker & Sonst Ltd. i łączy oba przedsiębiorstwa. Chce stworzyć i rozwinąć nową markę Canadian Club. Przenosi większość produkcji do zakładu Walkerville w Windsor. W 1957 roku Gooderham and Worts przestaje produkować whiskey na korzyść rumu. Pod koniec lat 80. XX wieku firmę kupuje Allied-Lyons, a w 1990 roku wytwarzanie alkoholu jest już tylko wspomnieniem. Gorzelnia zostaje zamknięta.
Lata 90. To czas wykorzystania tego terenu do zupełnie innych celów. Budynki dawnej destylarni stają się mekką dla ekip filmowych – miejsce to jest drugą najczęściej wykorzystywaną scenerią podczas kręcenia filmów poza Hollywood. Powstaje tu ponad 1700 produkcji.
W 2001 roku destylarnia trafia w ręce Cityscape Holdings Inc. Wraz z partnerem Dundee Realty Corporation przedsiębiorstwo podejmuje się realizacji ambitnego projektu – renowacji starej gorzelni, w skład której wchodzi ponad 40 budynków. W założeniach jest udostępnienie przestrzeni tylko dla pieszych, jednak nie jako dzielnicy do zwiedzania czy "wioski pionierów". Miejsce to ma skupiać twórców kultury i sztuki, ludzi kreatywnych poszukujących środków wyrazu i chcących tworzyć, ma mieścić pracownie, teatry i galerie. Ma inspirować i tętnić życiem, przyciągać ludzi spragnionych kontaktu ze sztuką współczesną.
Nad realizacją pomysłu pracuje cała rzesza budowniczych i rzemieślników, którzy muszą umiejętnie obchodzić się z XIX-wiecznym drewnem, kamieniem i cegłą, aby połączyć je ze współczesnymi materiałami. Projekt kończy się powodzeniem – historyczna dzielnica w nowej odsłonie zostaje ponownie otwarta w maju 2003 roku.
W zimny styczniowy wieczór niewiele osób spaceruje uliczkami Distillery District. Za skrzyżowaniem Parliament Street i Mill Street skręcamy od razu w lewo, w przekształconą w deptak Gristmill Lane. Uwagę zwracają nowoczesne rzeźby i wrak starej ciężarówki oraz beczki. Tu wszędzie stare przeplata się z nowym. Otaczają nas galerie i sklepy, najczęściej także mające coś wspólnego ze sztuką (wystrój wnętrz, autorskie kolekcje ubrań). Liczne rury biegnące wzdłuż ścian i pod sufitami pomieszczeń świadczą o dawnym, przemysłowym wykorzystaniu zabudowań. Królują budynki z czerwonej cegły.
Dochodzimy do skrzyżowania z Trinity Street, które rozszerza się w niewielki plac, w centrum którego stoi rzeźba. Ludzi tu nieco więcej, ale i tak od razu widać, że jest to wyjątkowo nieturystyczny czas. Nawet lampki porozwieszane między latarniami nad deptakiem Trinity Street nie są zapalone. Może ulica odpoczywa po sezonie bożonarodzeniowym...
Myślimy wstąpić gdzieś na kolację. Wcześniej w Internecie znaleźliśmy kilka restauracji, niestety nie należących do najtańszych. Podczas gdy ja robię zdjęcia, mój mąż obchodzi plac, na którym się znajdujemy. Restauracja Tappo oferuje raczej dania kuchni włoskiej. Z kolei przytulna i zachęcająca kawiarnia Balzac's raczej nie jest miejscem na zjedzenie kolacji.
Kierujemy się dalej Trinity Street i zaraz skręcamy w prawo w wąską Tank House Lane. Na narożnym budynku wisi plan z rozrysowaną lokalizacją i obecnym przeznaczeniem wszystkich budynków w okolicy. Po prawej mamy kolejną galerię i sklep z wysmakowanym wyposażeniem wnętrz. Z lewej natomiast otwiera się sprawiający wrażenie zagraconego plac. Jest to teren restauracji The Boiler House, która przez kilka tygodni przechodzi remont. Kawałek dalej nasze powonienie wyczuwa zapach ogniska. To z kolei restauracja Pure Spirits. W należącym do niej ogródku pozostawiono fotele, stoły zastąpiono jednak paleniskami, na których teraz pali się ogień. Wygląda to ciekawie.
Zaglądamy do środka. Niestety pani kelnerka informuje nas, że na najbliższe dwie godziny ma wszystkie stoliki zarezerwowane. Nawet nie dziwne – w końcu jest zimno i ludzie szukają miejsca, żeby się zagrzać, posiedzieć... Jedyne, co nam może zaoferować, to miejsca przy barze. Mimo dobrych chęci nie decydujemy się jednak na spożycie posiłku w pozycji wymuszającej ściśnięcie żołądka.
Jest jeszcze jedna alternatywa, w sumie najtańsza, o której powiedział nam znajomy mojego męża. To Mill Street Brewery, który mieści się zaraz obok. Raczej pub niż restauracja, ale podobno można też całkiem smacznie zjeść. Sprawdzamy. Tłoczno i głośno. Po prostu sobotni wieczór.
Niby mówią, że jak Polak głodny, to zły (a jak najedzony, to leniwy). Można by więc pomyśleć, że Distillery District nie przypadła nam do gustu. Nic bardziej mylnego. Pomysł na przywrócenie życia dawnym zabudowaniom przemysłowym w takiej właśnie formie podoba mi się. I co ważne – jest realizowany konsekwentnie i spójnie. A następnym razem chcąc gdzieś usiąść, skierujemy swoje kroki do kawiarni Balzac’s.
Pozostając w temacie kulinarnym, jakże miłym, zaznaczę, że nie wróciliśmy do domu z pustymi żołądkami. Poszliśmy dalej na północ Trinity Street aż do skrzyżowania z King Street East. Skręciliśmy w lewo w King i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam zaraz na rogu znajduje się mała restauracja Wezzie’s. Lokal jest niemal konspiracyjny. Nie ma nawet szyldu, nad drzwiami znajduje się tylko wymalowana litera „W” wzięta w okrąg. Przez okna widać, że w środku raczej panuje półmrok. Przy drzwiach tradycyjnie wisi menu.
Otwieramy drzwi. Na czas zimy, żeby chłodne powietrze nie dostawało się do wnętrza, przedsionek jest odgrodzony ciężką kotarą. Dostajemy miejsce przy oknie. Kelnerka przynosi kartę. I przyznam, że takie karty lubię najbardziej. Otóż w Wezzie’s menu mieści się na jednej stronie. Moim zdaniem daje to przynajmniej jakąś szansę na świeży posiłek. Im prościej, tym lepiej. Zamawiamy steki. Gdy czekamy na nasze zamówienie, liczę stoliki. Jest ich 12, chyba trzy są złączone. Prawie wszystkie zajęte. Ludzie rozmawiają półgłosem. Rzut oka na salę. Ściana, przy której my siedzimy, jest biała, chropowata. Przeciwległa – wyłożona ciemnobrązowym drewnem. W rogu bar, widzę ekspres do kawy. A w głębi drzwi do kuchni, wahadłowe, drewniane. Ogólnie może nic wyszukanego, ale całość ma swój kameralny charakter.
Kelnerka przynosi jeszcze noże do steków – dość duże, masywne, wygodne. A potem czas na posiłek. Stek mi smakuje. I wielkość porcji w sam raz. Mój mąż też nie narzeka, mówi, że akurat będzie miał miejsce na deser. Może miałabym zastrzeżenia do frytek, ale po prostu tutaj rzadko trafiam na takie, jakie lubię – bo zdecydowanie wolę szerokie frytki, które są miękkie w środku i przysmażone tylko z wierzchu. Do tego sosik majonezowo-czosnkowy.
Pani zbiera talerze i pyta, czy będziemy zamawiali deser. Spodziewamy się, że przyniesie nam kartę deserów, ona jednak za jakiś czas wraca i po prostu mówi, jakie trzy rodzaje deserów są w ofercie. Mój mąż wybiera creme brulee, a ja coś o nawie Malva pudding. Wybory trafne. Mój deser jest czekoladowy, o konsystencji pomiędzy budyniem a miękkim, mokrym ciastem, lekko polany sosem waniliowym. Do tego maleńkie espresso. Niestety tu mały zgrzyt, bo wydaje mi się nieco rozwodnione.
Czyli to, że nie znaleźliśmy restauracji w Distillery District miało jednak swój cel. W końcu całkiem dobrze trafiliśmy. Potem do centrum idziemy pieszo. Dopiero przy University Avenue wsiadamy w metro.
Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak