farolwebad1

A+ A A-

nazarukOMIJest taki moment, to pomieszczenie się wydłuża, powiększa. Na końcu tego jakby przedsionka widzę coś w rodzaju katedry. Dochodzą przepiękne światła, kolory i muzyka. Ta katedra wygląda jak gotycka, ale jest ze szkła, kryształu, ze światła, coś nieprzeciętnego. Wiem, że chcę tam wejść, to jest niebo, to jest to, co Pismo Święte opisuje, Nowe Jeruzalem, świątynia w niebie się otworzyła. Widzę świątynię i widzę wejście, i mam pragnienie tam wejść. Ale zanim tam wejdę, choć jest wewnętrzna chęć tam iść, widzę, że są rzeczy, które jeszcze muszę pokonywać, bo tu się coś dzieje.

Coś się dzieje, bo wokół mnie zaczynają gromadzić się ludzie, ubrani w piękne białe szaty, o różnych lekkich kolorach, odcieniach, które też mają symbole, różowy, zielony, niebieski, czysta biel, nie do opisania. Oni stoją w szatach długich, mają ręce złożone i jakby nie patrzą na mnie, chociaż widzę, że jest kontakt. Oni wiedzą, że ja tu jestem, oni mnie widzą, ale jakby nie zwracali na mnie uwagi, że jestem jednym z nich, ale nie jestem najważniejszy. Oni dla jakiejś innej, ważniejszej rzeczy są – tak to odbiera moja dusza. Coś się będzie działo ważnego i oni tutaj są. Pytam się, co się będzie działo, że tu przychodzicie, że tu jesteśmy? Nikt mi nie odpowiada. Znowu próbuję... Ciekawa rzecz, poznaję ludzi wśród nich, to są wszystko zmarli, to są niektórzy z mojej rodziny, znajomi, ludzie, których na ziemi spotkałem, ale w większości to są ludzie mi nieznani. I to nie jest ważne, czy się ich zna, czy nie. Widzę osoby mniej więcej w średnim wieku. Pytam, a oni nie odpowiadają, więc rozumiem, że nie powinienem zadawać pytań, to nie jest czas, bo coś ważnego będzie. Taki odbiór – poczekaj, to zobaczysz.

W tym momencie, kiedy jedno i drugie pytanie zadałem im, to wychodzi mój zmarły ojciec, Piotr Nazaruk, zmarły wiele lat temu. Podchodzi do mnie, staje przy mnie po jednej stronie, po drugiej stronie przy mnie jest słup światła i wiem, że to jest mój Anioł Stróż. Nie jest w kształcie ludzkim, człowieka, tylko to jest światło. Wiem, że to jest anioł. Odbieram to, że to jest mój Anioł Stróż. Nie wiem jeszcze wtedy, jak ma na imię.

Mój ojciec kładzie rękę, jakby mnie obejmował, i mówi, dlaczego pytasz? O nic nie pytaj, przecież już teraz wszystko wiesz. No tak, pomyślałem sobie, wiem przecież. W tym momencie przypomniałem sobie, że jakiś czas wcześniej miałem wizję całego mojego życia, zło i dobro. Moje myśli, słowa, czyny są jak na twardym dysku w komputerze. Jakby Pan Bóg nacisnął gdzieś jakiś guzik i w formie szerokiego ekranu pokazał taki obrazek. Tego się nie opisze, nie mam sposobu, ale tak oczami mojej duszy patrzę i widzę wszystko dobro i zło mojego życia. Całe życie, od urodzenia po ten moment. I doświadczenie zła, jakiego doświadczam, i dobra, jakiego doświadczam.

Kiedy znalazłem się w tym świetle, to od razu przychodzą cytaty z Pisma Świętego na to, co przeżywam. Kiedy światło jest, to od razu słyszę cytat: Jestem światłością świata, kto idzie za mną, nie chodzi w ciemnościach. To światło i miłość to jest Bóg. Wiem, że żyję dzięki temu światłu, że jestem skąpany, tyle mam życia, ile jestem włączony w to światło. Jestem częścią tego światła, stworzeniem Bożym, zaczynam rozumieć, co to znaczy dusza, czym jest dusza, w jaki sposób Bóg moją duszę stworzył, przekazał ciału i dał misję do spełnienia.

Bo takie jest doświadczenie, cokolwiek uczyniliście braciom moim najmniejszym, mnieście uczynili. Wszystko, co robię, jak nie wiem, jak człowieka dzisiaj potraktowałem, to pytam się, jak potraktowałem ludzi, których spotkałem. Cokolwiek uczyniliście ludziom, mnieście uczynili. Jak ja tobie zadam ból słowem czy czynem, to nie wiem, jak cię to boli w duszy twojej. Ty możesz pokazać przez złość, bunt, ale jak cię boli, to tylko ty wiesz. Nie, Jezus wie. W twojej duszy Bóg żyjący zna twój ból, bo to ból Boga w tobie. I teraz, poznając ten czyn mój czy słowa, które powiedziałem w życiu, Bóg mi daje to poznać.

Ten sam Jezus, ten sam Bóg, który jest w duszy twojej, On jest tym samym, który tworzy moją duszę, tak? A więc On mi w tym momencie daje poznać mój ból i znam wartość mojego grzechu, jak to Jezusa bolało. I to jest ból, można powiedzieć, miażdżący, jak tsunami, jakby rozrywający, przerażający ból, grzechy, które nie są odpokutowane, i grzechy niewyspowiadane dobrze. Ciekawa rzecz, takie doświadczenie, że grzech, który został przebaczony i odpokutowany, nie boli, nie czuje się bólu, tylko ma się poznanie, że był, a nie boli, bo został oczyszczony. Nie umiem tego okryć w słowa. Tego bólu, jaki zadałem Bogu przez ludzi, przez moje grzechy, nie byłbym w stanie znieść w tym momencie, gdyby nie skąpanie w świetle i w tej miłości. Ona mnie podtrzymuje.

W tym jednym momencie mam widzenie wszystkich dobrych myśli, słów, czynów i modlitw i cierpienia, które Bogu ofiarowałem, i to przychodzi jako balsam, jako miłość, jako powiew, jako widzenie. To jest nie do opisania. W jednym momencie poznajesz całe swoje życie, kim jesteś w oczach Bożych, ile dobra, ile zła, nic nie ma ukrytego. Więc te słowa mojego ojca, już wszystko wiesz, to on wiedział, że ja już wiem, w jakim stanie stoję przed Bogiem, w którym jestem zanurzony.

W tym momencie, po tych słowach już wszystko wiesz, słyszę słowa Pana Jezusa – Jego nie widzę, ale wiem, że to Jezus mówi – otaczają cię ci, którym pomogłem się zbawić, przyszli na spotkanie z tobą, aby razem z tobą uwielbiać Boga, przed którym stoisz. Otaczają cię ci, którym pomogłeś się zbawić modlitwą, cierpieniem, miłością. To Bóg zbawia, a my tu jesteśmy na ziemi i mamy zadanie nie tylko siebie zbawić, ale wyborami dobrego życia, świadectwa bycia znakiem Boga, innym pomóc Boga poznać, pokochać, zbawić. Wszystkich, którym pomogliśmy się zbawić modlitwą, cierpieniem czy w jakikolwiek sposób, spotkamy. Tak mam to przekazane. Ci, którzy umrą przed nami, wyjdą nam na spotkanie w momencie naszej śmierci. Oni się też modlą stale za nas. Czy oni są w czyśćcu, czy są w niebie, stale się modlą za nas, bo to że się znaleźli w czyśćcu, a nie w piekle, może też nam zawdzięczają. To, że ich czyściec jest krótszy czy ich cierpienia są złagodzone dzięki naszej modlitwie, ofiarom, jakie ofiarujemy, mszy, Komunii Świętej, dobrych uczynków. I oni odwdzięczają się, są bardzo wdzięczni. Kiedy znajdą się w niebie, modlą się nieustannie za nas, aby moment śmierci naszej był właśnie takim wejściem w to światło i doświadczeniem prawdziwej miłości, jaką jest Bóg.

Pada pytanie z sali o śmierć kliniczną. Niektórzy wracają ze śmierci klinicznej bez żadnych wizji. Niektórzy mają wizję zła, zależy. Pamiętamy tyle, ile Bóg chce, żebyśmy zapamiętali. Tyle wiemy, zapamiętamy, ile potrzeba albo ile możemy, i powinniśmy innym przekazać. Nie obudzisz się ze śmierci klinicznej, dlatego że ty chcesz, tylko dlatego, że Bóg chce. Bóg rządzi twoim światem, nie będziesz żył ani jednej sekundy dłużej na ziemi niż Bóg to zaplanował. I jeżeli jest doświadczenie śmierci klinicznej, to jest w planach Bożych. Co zobaczysz, jakie wizje, to nie dusza decyduje. Ja mówię o niektórych moich wizjach, bo wszystkiego nie jestem w stanie powiedzieć.

Po tej wizji zmarłych jest jedna z rzeczy... powiedziałem o doświadczeniu sądu, takiego chwilowego w tym danym momencie, jak to wygląda. I cały czas powraca do mnie muzyka dochodząca, przepiękne widoki z nieba, które jakby przez ten kryształ, przez to światło, do mnie dochodzą, co Bóg pozwolił mi zapamiętać.

Dalej, jest taki moment, że stoję nad morzem, nad brzegiem morza, jest przepiękny zachód słońca i piękna potężna tarcza i słyszę, jakby miało być 20 minut przed zachodem słońca. Czyściutkie niebo, kolory nie z tej ziemi. Patrzę na to słońce, ono mnie wcale nie razi. Otoczony jestem duszami zmarłych, to są już zbawieni, a nie czyśćcowe dusze, tylko dusze, które są już w niebie, dlatego zrozumiałem, że mój ojciec jest też w niebie. Miałem też troszkę wizji czyśćca, na czym to polega, ale to pominiemy.

Jest taki moment, że kiedy patrzę na niebo i światło, nagle na tym niebie, na słońcu, pokazuje się chmurka, która się powiększa, ona jest biała, rośnie, rośnie i przemienia się w czarną chmurę, jak tornado przerażające. Tutaj w Polsce nie ma takich tornad jak amerykańskie, ale zaczynają troszeczkę się pojawiać. I ta chmura pędzi w moją stronę. Czuję, że mam tylko patrzeć. Nie ma we mnie żadnego strachu, lęku, bo jestem otoczony. Teraz czuję, jakbym był sam, ale otoczony światłem, które się zawęziło do mnie, że znajduję się, nie powiem że w klatce, ale w pomieszczeniu nie do pokonania.

Ta chmura formuje się w przerażającą wizję bestii, szatana. To jest ludzko-zwierzęce, przerażające. Znowu nie jest ważne, jak to wygląda. Widziałem różne obrazy malarzy mistyków demona, ale nie widziałem tak przerażającego. Ale nie jest ważne, jak to wygląda, tylko tak jak nie do opisania słowami jest światło i miłość, którą się czuje w tym otoczeniu, tak nie do opisania jest nienawiść, jaka promieniuje od tego ryczącego przekleństwa, przerażające, straszne, tej bestii, szatana, który wyje i zbliża się. Ten anioł stojący przy mnie jakby mówi – tylko patrz. I stoję, nie mam zupełnie strachu, wiem, że on mi nic nie zrobi, ale to jest doświadczenie nienawiści szatana. I wiem, że on nienawidzi i rzuca na mnie przekleństwa, i mówi, że zrobi wszystko, żebym został wyrwany z tego światła do piekła. On mnie tak nienawidzi, że zrobiłby wszystko, żeby mnie wyrwać do piekła. Wiem, że to z dwóch powodów. Raz, że to jest kapłaństwo, a drugie, chce się zemścić za te duszy, które mnie otaczały, a które pomogłem Bogu zbawić. To jest to. Taki mam odbiór. To jest główny powód jego nienawiści.

Jak bardzo szatan nienawidzi kapłanów i nienawidzi, kiedy się modlimy i nasze cierpienia ofiarowujemy za nawrócenie grzeszników, o zbawienie ludzi, bo jest to wyrywanie dusz od szatana i dawanie Bogu. Każda modlitwa za grzeszników, każde cierpienie, każda Komunia to jest zbawcze, kiedy czynione jest ze względu na miłość Bożą. I za to nas szatan nienawidzi i prześladuje i robi wszystko, żeby zniechęcić do modlitwy, oderwać od Boga, byśmy się nie spowiadali, nie chodzili do kościoła, dobrze nie czynili, zanurzyli się w egoizmie, zajęli sobą, żeby nam było ciepełko. I kiedy ta bestia niejako chciała się wbić w tę ścianę światła, którym byłem otoczony, jest taki moment, że słyszę – mów modlitwę. Od razu wiem, jaką modlitwą mam mówić. Na te słowa „mów modlitwę” od razu, w tym momencie największego odczucia nienawiści, mówię „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla mnie”. To jest Koronka do Miłosierdzia, tylko że ja tam już jestem, moja dusza z Bogiem, ja już nie jestem pomiędzy ludźmi, więc w tym wypadku mam słowa „dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla mnie”. I te słowa mówi ze mną mój Anioł Stróż stojący koło mnie. Od razu to mówię, nie zastanawiam się co, bo jest mi to dane. W tym momencie, kiedy powiedziałem te słowa, ta bestia szatan zaryczała, jakby cały świat się rozrywał. To było przeraźliwe wycie, jakby bomba atomowa rozrywała świat, przekleństwa. On się zawinął w taką jakby chmurę, zakołował jak tornado, zawirował, i tak szybko, jak przyszedł, tak wrócił do tej kropki chmurki nad słońcem i zniknął.

Tu mam słowa – Dałem ci poznać moc mojego miłosierdzia. Jedno wezwanie duszy, kiedy dusza wzywa mojego miłosierdzia, szatan staje się bezsilny, taka jest moc mojego miłosierdzia. To zostało wam przekazane w Koronce do Miłosierdzia. Dałem ci poznać Moc. Jedno wezwanie wystarczy, aby szatan odstąpił.

Pytanie z sali o czyściec.

O czyśćcu? Czyściec jest samotnością, jest ciemnością, zależy w jakim stanie grzechów ludzie są; jest wielkim cierpieniem. Niektóre pokłady czyśćca nic się nie różnią od piekła w tym znaczeniu, że z czyśćca jest nadzieja wyjścia. Na końcu czasów, na Sądzie Ostatecznym dusza wyjdzie z czyśćca i będzie zbawiona w niebie, a z piekła już nie ma nadziei wyjścia. Piekło jest wieczne, tak jak niebo. Niektórzy zostali uratowani, weszli do czyśćca dzięki jakiemuś dobremu uczynkowi, jakiejś modlitwie – chrzest, Komunia św. wyciska takie piętno na duszy. Do piekła idzie ten, kto się zaprze w chwili śmierci, odrzuci moc Bożą, bo Bóg do końca, do ostatniego momentu daje propozycje, choćby nie wiem jaki grzesznik był, jakie straszne grzechy były popełnione, może się zbawić. Idzie na potępienie ten, kto odrzuci w tym momencie całkowicie Boga. Dużo by mówić. Miałem możliwość rozmawiania, przekazu, czym jest czyściec i jak cierpią w czyśćcu dwie osoby z mojej rodziny, jakich cierpień doświadczają.

Opublikowano w Teksty

nazarukOMII teraz jestem nad Jeziorem Świętej Anny. Tam są długie zimy i w styczniu jest wręcz nakazane, aby przerwać pracę, i my co roku po Bożym Narodzeniu, kiedy najtańsze są wczasy w wakacje, 10 dni, wyjeżdżamy przeważnie do Meksyku, bo tam mamy oblatów, ale wtedy bilety są najtańsze i te ośrodki, żeby funkcjonować, dają zniżki maksymalne.

I jest taki moment, że z kolegą, drugim kapłanem, który pracuje z oblatami, z Polonią, jedziemy do Meksyku. W tym kurorcie, gdzie jesteśmy, jest dużo, 1800 ludzi w hotelu. Taka rzecz, jest przypływ morza, trudno się kąpać, bo fala wyrzuca. I tak dwa dni jesteśmy, a nie mogę się pokąpać, bo woda wyrzuca. Jest zabawa niezła, ale są silne fale. Trzeci dzień. Lubię wstawać rano, wstałem pół do szóstej. To jest mój normalny czas wstawania codziennie, teraz około szóstej wstaję, bo nie ma potrzeby wstawania tak wcześnie. I mówię do kolegi, obudził się, jest za dziesięć szósta: Wiesz, idę się przejść. – Pójdziesz może nad wodę? Takie zwyczaje tam też są, że tylu ludzi, to zająć sobie jakieś miejsce, ręczniczek położyć, wezmą, to wezmą, ale zająć sobie miejsce. – Będziesz się kąpał? – pyta. – Nie, brewiarz odmówię, pomodlę się, różaniec odmówię i wrócę, o 7 mamy śniadanie.

Zamknąłem drzwi. Nie wiem dlaczego, jakby nie ja, otwieram drzwi jeszcze raz i mówię – No to cześć Sławek, może się już nie zobaczymy więcej. – Nie wygłupiaj się, co to?! Tak powiedziałem, zamknąłem drzwi i poszedłem. Chodzę, dwóch Ukraińców poznałem już, żeśmy się zaprzyjaźnili, pogadaliśmy parę chwil. Pytają się, gdzie idziesz? – A, pochodzę sobie trochę. Oni nie wiedzieli, że jestem księdzem. Pogadaliśmy chwilę, oni wracali do hotelu, do żon, a ja idę. Kawałek uszedłem, odwracam się i mówię – No to cześć, bo się może więcej nie zobaczymy.

Nie wiem do dzisiaj, dlaczego tak, jakby ktoś przeze mnie mówił. Nie zamierzałem wchodzić do wody, absolutnie. Miałem różaniec odmówić. Przeszedłem się kawałek, myślę, wracam do hotelu. Ale jak już miałem wracać, to spojrzałem na wodę, taka fajna, nie ma fali, gładziusieńko przy brzegu, to zobaczę. Bez zamiaru pływania wszedłem kawałeczek, dalej, dalej, fajnie, woda unosi, no to sobie popływam. To wzdłuż troszeczkę popływałem, i sobie myślę, to się położę na plecach, tak poleżę. I tak z parę minut sobie leżę na plecach. Super, woda unosi, unosi... Podniosłem głowę, patrzę, kawałek odpłynąłem od brzegu. Ale to płytko, to zawrócę. To się odwróciłem już z pleców, jeszcze troszeczkę kraulem, wzdłuż. Nic nie czuję, nic nie wiem. Rozejrzałem się, zanurkowałem, no to do brzegu. Ale jakoś tak dziwnie widziałem, że się od tego brzegu oddalam, ale jeszcze mi to nic nie mówiło. Odwróciłem się i płynę teraz do brzegu. Płynę, ale brzeg mi się oddala. O, to trzeba szybciej, bo coś jest! Kurczę, odpływam od brzegu jak na motorówce, to tak szybko idzie. I wtedy dociera do mnie myśl, że jest odpływ. Był odpływ, tylko nie widziałem czerwonych flag, żeby nie wchodzić, bo jest odpływ. Przy brzegu było ładnie, bo jak woda odchodzi, to jest wygładzone.

I odpływam dalej, i dalej, i dalej. Próbuję na różne sposoby – nic. Nie chcę przesadzać, ile to metrów było, ale bardzo już było daleko. I taka myśl mi przyszła. Ciekawa rzecz, że nie żebym był jakimś herosem czy dobrym pływakiem, ale ani przez chwilę nie było we mnie strachu, że się utopię, że się coś złego stanie. Jakiś był taki wewnętrzny pokój, ja po prostu mam zachować siły, oddychać. I takie przekonanie, że jakoś to będzie. Nie takie polskie przekonanie, że jakoś to będzie, tylko że przecież to nie jest, nie będzie moja śmierć. Ktoś mnie zobaczy czy coś... Jestem wewnętrznie, jakby ktoś mi mówił, nie bój się. To jest niewytłumaczalne, bo powinienem się przestraszyć. Nic. To coś w rodzaju takiego wewnętrznego nie bój się. Ale kiedy mnie woda wyniosła już tak daleko, że przychodzą fale, które zawijają się w coraz większe, a potem takie duże, i płynę i coraz większa, otwarta przestrzeń oceanu, to już nie są żarty. To jest kilkaset metrów od brzegu, brzeg daleko. I teraz jest uderzenie fali, fala cię obraca, nie masz powietrza, i wciąga cię pod wodę, bo jest nurt i odpływ ciągnie cię w dół. Jak wychodzę, otwieram oczy. Tak cię zakręci, że nie wiesz, gdzie jest co, i patrzysz, gdzie jest światło. Tam jest powietrze. Więc szybko się wydrapuję, złapać powietrze, uratować się, bo powietrze to jest życie. Raz, drugi, trzeci. Za każdym razem głębiej, trzy razy głębiej, żeby dostać się do powietrza.

I wtedy dochodzi do mnie świadomość, jak mnie wciągnie i nie wrócę, bo na razie jest walka o przetrwanie, do światła. Nie ma myślenia o śmierci. Ale jest jedno z kolejnych uderzeń fali, złapałem powietrza i trzymam jak najdłużej, bo tyle masz życia, ile powietrza. Takie prawo, koniec, skończy się tlen i jest koniec. Już raz się w rzece Bug topiłem, to wiem, jak to wygląda. I jest uderzenie, wciąga mnie i jest ciemność, totalna ciemność, gdzie nie wiesz, gdzie jest która przestrzeń, bo to jest nurt, i nie wiesz, w którym kierunku woda cię wciąga w dół, nie wiesz, jak się ratować, a nie ma powietrza, kończy się.

To jest kilka – kilkanaście sekund. I wtedy się zorientowałem, że za chwilę nastąpi moja śmierć. Skończy się tlen, bo ile wytrzymasz pod wodą, jak nie wiesz, w którym kierunku jest słońce, światło i ratunek? Walczę, ale nie wiem, czy w dobrym kierunku, bo żadne światło słońca już nie przenika tej głębiny, więc to musi być głęboko. Czy to jest taka wizja dla mojego ciała? Bóg tak przygotuje oczywiście.

I jest moment, że już mi się zaciskają płuca, i wiem, że to jest śmierć za chwilę. Nie ma ratunku, nikt mnie nie uratuje, prawo natury, koniec. Amen. Finito. I nie ma w tym momencie myślenia o czymkolwiek, czy mnie znajdą, czy rekiny mnie zjedzą, czy będę miał pogrzeb, co zostawiłem, nic. Jest tylko jedna myśl, jest śmierć, więc zaraz stanę przed Bogiem. Już doświadczenie Boga miałem jakieś, Jezusa miałem jakieś, w tamtej wizji. Więc koniec. Tylko powiedziałem w myśli, Boże, idę do Ciebie. Tak to dokładnie brzmiało, Boże, idę do Ciebie, bądź miłosierny, przyjmij moją duszę. I w tym momencie, kiedy kończy się tlen, ale jeszcze jakiś tlen jest, jeszcze jest ten ostatni oddech, i bez żadnego bólu w tym momencie – oczywiście jest to ucisk kończącego się tlenu, żeby złapać, jak otworzę usta, wciągnę wodę i jest śmierć, nawet nie wyjdę do góry, nurt, który wciąga mnie do dna, wciągnie i gdzieś może kiedyś jakieś kosteczki będą...

W tym momencie, kiedy powiedziałem, Boże, Ojcze, idę do Ciebie, bądź miłosierny, przyjmij moją duszę, w tym momencie światło, takie samo światło jak to Pana Jezusa w sali, to światło Bożej obecności – nie ma żadnych tunelów – tylko widzę, jak ode mnie moje ciało się oddala. Jestem zupełnie świadomy, ostrość widzenia, świadomość zmysłów, nigdy lepiej się nie czułem. Jest takie zdziwienie, ojejku, ale śmierć fajnie wygląda. Taka myśl mojej duszy była, mojego ja, bo cały czas byłem świadomy, że to się kończy życie i za chwilę stanę przed Bogiem, moja dusza odłączy się. A więc to tak jest! Takie myślenie moje było. Patrzę, a moje ciało odpływa ode mnie. Patrzę, słyszę głos – mówię, jak to przeżywałem – nie przejmuj się ciałem, ono jest ci niepotrzebne.

Wiecie, jaką widziałem wizję tego ciała? To żeby zrozumieć potem powrót do mojego życia. Moje ciało zobaczyłem zwinięte jak dziecko w łonie matki. To był płód zwinięty. Moje ciało było zwinięte, Pan Bóg utworzył dla mnie bańkę powietrza, butlę gazową mi dał, tak jak bombka szklana przezroczysta – tak to widziałem. Jak płód, dziecko u matki, taki zwinięty jestem, i widzę to ciało w takiej bombce. I dwa snopy światła, i wiem, że to są aniołowie. Zupełnie inne światło niż to, w którym jestem skąpany. Widzę to ciało, tę bombkę powietrzną i te dwa anioły – tylko nie w kształcie ludzi żadnych, tylko dwa snopy światła niosące to ciało gdzieś. Słyszę, nie zajmuj się tym, to nie jest ci potrzebne teraz. W tych odmętach ciemności to przepiękny widok jest.

W tym momencie odwracam uwagę od ciała, bo widzę światło. Moja dusza mówi, jakie to jest piękne po śmierci! Mam świadomość, śmierć, idę, patrzę, znajduję się najpierw w pomieszczeniu, najpierw prostokątnym, ale potem ono się powiększa. Nie ma sufitu, tylko jakaś przestrzeń, jakbym na niebo przepiękne patrzył. A tutaj ściany, ale ściany ze światła, i jestem skąpany w tym świetle. Ale to światło ma pewne granice, to umownie nazywamy pokój, w którym jestem. To jest coś w rodzaju przedsionka i do tego przedsionka, do tego pokoju, do tego pomieszczenia światła, w którym jestem, mam zupełnie świadomość siebie jako żywej osoby, z rękami, z nogami. W tym momencie nie sprawdzam, nie szczypię się, czy to jest ciało, nie, tylko tak przyjmuję, tak to jest. Tak to jest po śmierci, coś wspaniałego. Uczucie to jest nie do opisania. Nie ma słów na większość rzeczy, które tu opowiadam bardzo skrótowo, nie ma słów, bo nie mamy odniesień. Nie opiszę światła, którego nie ma tu, na ziemi. Można powiedzieć białe światło, ciepło. To światło się zapamiętuje nie tylko dlatego, że kolor czy jak to wyglądało, tylko to światło jest miłością. Z tego światła jestem skąpany w miłości, skąpany w świetle, które jest miłością. Mam świadomość i jestem ciekawy. Ciekawość mojej duszy, zaraz zobaczę Matkę Bożą, Pana Jezusa, świętych, zmarłych różnych. Jak to będzie! Kurczę, sąd. Sąd był...

Jak to mówię, to muszę na nowo przez to przechodzić. Nie wszystko mogę mówić, bo są rzeczy, których nie mogę mówić, a są rzeczy, dla których muszę znaleźć słowa. Chociaż któryś już raz to opowiadam, to jest wysiłek dla mnie, żeby to pozbierać, i co powiedzieć do was w tym momencie.

Opublikowano w Teksty

nazarukOMIAle po dwóch latach miałem wypadek samochodowy i uszkodzony kręgosłup, trzy kręgi strzaskane, dwa mocno. To powinien był być wypadek śmiertelny, ale Pan Bóg to zrobił inaczej, że – tak w skrócie powiem – to było moje pierwsze doświadczenie poza ciałem. Jest taki moment, że jestem położony w szpitalu na stole. Tego dnia miałem zrobić 1000 kilometrów i potem jeszcze prawie 600. Po drodze miałem dać ślub rodzinie indiańskiej. Ujechałem 100 kilometrów i zatrzymało się moje życie, straciłem przytomność i zjechałem na drogę, uderzyłem w drzewo, koziołkowałem w nasyp, przełamał się samochód, spadłem do rowu. Gdyby nie to, toby mnie jeszcze wielki tir amerykański przejechał. Jeden ze znaków przepięknej obecności Boga.

Jest taki moment – leżę w szpitalu, lekarze ratują moje życie. Widzę, co robią, co mówią, a ja jestem pod sufitem i patrzę, i widzę wszystko. W pewnym momencie lekarz ogłasza moją śmierć, „We lost him”. Koniec życia. Przykrywają mnie szmatą, a ja wiem, że nie jest to koniec. Ja jestem taki radosny, tam z góry patrzę i idzie niesamowite wrażenie, ja wiem, że to nie jest koniec. Nie wiem dlaczego. Oni wychodzą z sali – taką mam wizję – a ja przepięknie zjeżdżam z góry, jak na saneczkach, do mojego ciała powracam.

Może to dziwnie brzmi, mówię symbolami, ale tak to było mniej więcej. I chociaż jestem przykryty szmatą, to widzę, co się dzieje, i słyszę, co się dzieje. Po chwili, jak już jestem w ciele z powrotem, mój duch wrócił do ciała, to słyszę kroki. Drzwi się otwierają, bo wiem, że mnie łapiduchy do kostnicy wywieźć mają i będzie koniec. Ja już mam pomysł w ciele, taki mam pomysł, że jak oni mnie będą wieźli, ja się poruszę i dam znać, że ja przecież żyję, no przecież mnie zakopią, a ja jestem w ciele, ja żyję. Takie jest myślenie mojej duszy.

I teraz otwierają się drzwi, moja głowa jest tu, nogi są tutaj, tam są drzwi. Wszystko to w tej chwili widzę. Jak to opowiadam, to wędruję niejako na nowo. Napełnia się sala światłem, tylko że to nie jest elektryczne światło. To jest światło Boże, światło obecności Jezusa Chrystusa, Pan Jezus w tej sali. Ja Go widzę, chociaż jestem przykryty, widzę Go przez tę szmatę. Wchodzi, obchodzi i staje przy mnie. Patrzę na Niego, widzę Go całego, wiem, że to jest Pan Jezus, ale nie mogę nawiązać kontaktu z Nim, nie można mu patrzeć w twarz, w oczy. Tu się rozpływa, ja tylko widzę do brodu, reszta jest dla mnie niewidoczna czy... Trudno powiedzieć, to jest coś takiego, że nie widzę Jego twarzy i wiem, że to nie jest czas, żeby patrzeć na Niego twarzą w twarz. Ale On wyciąga rękę i mówi „Nie bój się. Będziesz żył”. I kończy się ta wizja.

Co to było? W tym momencie, kiedy ten wypadek był, kiedy z połamanym kręgosłupem odzyskuję przytomność, wracam, Pan Bóg mi tutaj pokazał... Budzę się w samochodzie, patrzę, jestem w rowie, przełamany samochód, silnik chodzi, więc szybko wyłączam, żeby nie wybuchnął; silnik chodzi, ale pourywało wszystko. Nie czuję żadnego bólu, próbuję wyjść, przez drzwi jakoś wyciskam się. Na skarpie stoi z wielkiego tira Amerykanin jakiś i mówi, o, to żyjesz, myślałem, że zginąłeś, bo to źle wyglądało. W tym momencie, gdy ten odzywa się, a ja próbuję wyjść z samochodu, nie czuję, że mam połamany kręgosłup.

Z tej drogi, przez którą przeleciałem z samochodem, wyjeżdża policjant. To nie jest czas komórek, to jest 93 rok. Policjant akurat, dwie minuty po moim obudzeniu się. Więc ja wyszedłem z samochodu, a ten jeszcze na highwayu stoi i mówi, nie ruszaj się, może coś ci się stało. Nie, nic mi się nie stało. Ale jakiś głos mi mówi, nie ruszaj się, oprzyj się o drzewo. Oparłem się o drzewo, sprawdziłem dokumenty, wszystko jest. Poruszałem się – nic, patrzę, ręce całe. Już kiedyś miałem w życiu połamane obie ręce, obie nogi, wiem, różne historie, tak że wiem, jak wygląda połamanie, ale wiem też, że jest szok i można nie czuć bólu. Ale wziąłem moją saszetkę z dokumentami, wylazłem, wchodzę, policjant pyta się, co się stało, kierowca mówi ja widziałem, ja wszystko powiem. Policjant pyta, nic ci nie jest? Mówi, wiesz co, masz szczęście. Ja – wiem, że mam szczęście, że przeżyłem. Ten mówi, że za chwilę będzie ambulans albo nawet dwa przejeżdżały przez to miejsce. Do jednej miejscowości 100 kilometrów, do drugiej miejscowości 120 kilometrów. W momencie, kiedy ja mam wypadek, dwa ambulansy przejeżdżają. Kto tym reżyseruje? Policjant mówi, jeden może już przejechał, ale drugi na pewno nie. Pyta się, kogo mam zawiadomić, dałem telefon do oblatów zawiadomić, że tu jest samochód do odebrania i biorą mnie. W tym momencie, kiedy on wykręcił numer do oblatów, zatrzymuje się, bo już dostał wiadomość, jeden ambulans. Jeden wiózł kobietę rodzącą, a drugi kogoś miał przewieźć, to tamten załatwi. Oni wpadają, pytają się policjanta, bo już jeden pielęgniarz poszedł do samochodu i nie widzą kierowcy, drugi pyta się, gdzie jest kierowca? Mówię, to ja jestem kierowca. Ty jesteś kierowca? I ty żyjesz? Jak tu się znalazłeś? Mówię, żyję. Jakim cudem? Nie wolno ci się ruszać! Mówię, nic mi nie jest. To ty tak myślisz. Nie ruszać się. Od razu usztywnienie. Wszystko było zrobione, 3 – 4 minuty od wypadku jestem już w ambulansie, lekarze mnie unieruchamiają, cały czas sprawdzanie, czy mam czucie w nogach, jak się nazywam. Wiozą do szpitala ponad 100 kilometrów, zawożą mnie do szpitala, kładą na stole, żeby prześwietlać, przychodzą pielęgniarki, przychodzi lekarz – ja patrzę, to jest ten szpital, te pielęgniarki i ten lekarz, który miałem, tę wizję, gdzie powiedzieli, że umarłem, a ja jestem podczepiony, a Jezus przychodzi i mówi, nie bój się, będziesz żyć. To mi w tym momencie wszystko przypomniało mi się, bo miałem wizję taką w czasie tej mojej nieprzytomności, gdy straciłem przytomność za kierownicą.

No więc zobaczymy, co będzie. Robią prześwietlenie, szybko, żeby zobaczyć, co się stało. Kiedy mi zaczęli zakładać po wypadku te wszystkie gorsety, to w tym momencie dopiero poczułem drętwienie w plecach, nie ból jeszcze, ale jakby plecy robiły mi się drewnem. Zrobili mi zdjęcia, lekarz przychodzi i jest niesamowite wrażenie, bo lekarz wchodzi przez drzwi, tak jak światło Pana Jezusa, na biało ubrany z kliszami w ręku, podchodzi, powiesił, popatrzył na te zdjęcia jeszcze raz, zostawił na okienku i podchodzi w to miejsce, gdzie był Pan Jezus. Mówi, nie przejmuj się, będzie dobrze, będziesz żył. Bóg prowadzi wszystko, będziesz żył. Trzy kręgi były uszkodzone, dwa strzaskane mocno, każdy ruch groził mi uszkodzeniem, mógł być paraliż, ale ja tego nie wiedziałem. Później od Pana Jezusa usłyszałem, że to był śmiertelny wypadek, że z tego wypadku nie miałem wyjść.

Aha, jest taki moment teraz. Mogę być w gipsie albo bez gipsu. Podpisuję, że bez gipsu. To jest bardziej bolesne, ale szybciej to ustawia się. To jest niesamowite, w nocy nie można spać, bóle, każdy ruch powoduje ból. Nie minął tydzień, kilka dni w nocy próbowałem nie brać żadnej morfiny ani środków przeciwbólowych, spać, ale nie zawsze dawałem radę. Pewnej nocy, jak wcześniej się wyspałem, godzina pierwsza w nocy, jakoś tak się dziwnie czuję, i przyszedł mi pomysł. Ciekawe, jaka moja jest odporność na ból. Jestem podłączony w razie czego, jest cisza, jestem w pokoju z pacjentem, okazało się, że też Polak, spod Monte Cassino, przepiękna historia tego człowieka, i jakby ktoś mi kazał wyjść z tego łóżka. To trwało, nie wiem, z godzinę, ale po milimetrze zacząłem przesuwać nogę. Ból, to ból, ale taki, że mogłem go znosić. W każdej chwili mogłem nacisnąć na klawisz pielęgniarki i jest. Cisza, słyszę, tam gdzieś daleko pielęgniarki sobie szepczą na korytarzu, a ja tak po milimetrze, po centymetrze przesunąłem się. Lekarz mi powiedział na początku, 4 miesiące do 6 miesięcy będę w szpitalu, i potem będziemy się uczyć chodzić. Zobaczymy, powinieneś chodzić, ale jak będzie, zobaczymy. Taka perspektywa.

To jest niecały tydzień, wyszedłem z łóżka, stanąłem na nogi, powoli, po centymetrze doszedłem do drzwi, potem po poręczy poszedłem w stronę pielęgniarek. Bezszelestnie, stoję i tak patrzę. One zobaczyły mnie, myślały, że duch. Aż krzyknęły, jakim cudem, ja nie mam prawa, powinienem w łóżku być i spać. To niemożliwe, żeby wyjść z takim czymś z łóżka. Od razu wózek, dały mi coś nasennego. Na drugi dzień lekarz przychodzi, obchód, w ogóle ze mną nie rozmawia, rozmawia tylko z pielęgniarkami. Mówi, proszę go wziąć na prześwietlenie, rentgen mu zrobić. Przedtem, jak tylko wszedł, powiedział, słyszałem, że tu jakieś spacery nocne były. Wiedziałem od pielęgniarek, że lekarz nie będzie zadowolony, więc tak cicho, grzeczniutko siedzę.

Zawieźli mnie, zrobili prześwietlenie, to miało być błyskawicznie, więc było szybko. Czekam, czekam. Ten lekarz to srogi taki, wcześniej już widziałem go. Wchodzi do sali z tymi kliszami i tak od drzwi – słuchaj, ja już ciebie nie leczę. Ja już nie jestem twoim lekarzem, słyszysz? – Słyszę. – Masz innego lekarza – pokazał do góry, tamten cię leczy wiesz? Znasz Go? – Znam. – Ja nie wiem – mówi – co się dzieje w twoim ciele, jak tamten lekarz cię leczy, ale ja cię nie leczę, to On ciebie leczy. Ja mam tylko pilnować, żebyś sobie krzywdy nie zrobił. Ja nie wiem, co się dzieje z tobą, ale możesz od dzisiaj chodzić, kiedy chcesz, ale nie sam jeszcze.

Zawołaj pielęgniarkę. O to nam chodzi. To miało być za 4 miesiące. Masz lekarza – pokazał do góry.

Potem, już po powrocie do Polski, Pan Jezus przez osobę, którą sobie wybrał, przekazał mi, że wypadek, który miał się zakończyć moją śmiercią, nie skończył się śmiercią, ponieważ Matka Boża Kodeńska wyprosiła dar życia, abyś żył, i szybki powrót do zdrowia Jej zawdzięczasz.

Wiem, że tak jest. Było więcej, ale bym do północy opowiadać nie skończył. Opowiem w skrócie historię drugiego mojego spotkania z Panem Jezusem. To było pierwsze większe, gdzie Go widziałem, ale nie z twarzy, bo to była wizja. Dostałem potem potwierdzenie, że to nie były halucynacje, ale tego już nie opowiadam.

Skrót teraz. Musiałem się z Dalekiej Północy wycofać ze względu na stan zdrowia. Mimo że wyzdrowiałem, ale nie byłem w stanie pracować, bo były problemy, drętwiały mi nogi, różne historie, do dzisiaj to mam. Wiem, że długie kazanie mówię, bo po 15 – 20 minutach zaczyna mi drętwieć noga, to mam już sygnał od Pana Jezusa, że kazanie trzeba kończyć. Proste, nie? Jak siedzę, jak widzicie, to nie dostaję takich sygnałów (śmiech). Widocznie jeszcze mogę mówić.

To, co wam opowiadam, ma być spisane. Tamta historia, w większym poszerzeniu, to co więcej się działo i co usłyszałem. Teraz jest taka historia. Wycofałem się z Dalekiej Północy, potem pracowałem jeszcze w dużej parafii francusko-angielskojęczynej, gdzie było sporo Indian, Indianami się zajmowałem, to było w St. Albert, gdzie przy kościele jest ten cmentarz około 300 oblatów, w tym brat Kowalczyk, mój wspaniały przyjaciel. Po trzech latach zostałem wysłany do pracy wśród Indian Kri nad małym Jeziorem Niewolników, tam półtora roku byłem. Mieli mi odciąć drugą nogę, nieuszkodzoną, ale znowu zadziałały układy z wyższą sferą. Chociaż lekarz powiedział, że maksymalnie 5 lat po artroskopijnych oczyszczeniach, bo miałem zerwane więzadła, one dzisiaj nie funkcjonują, nie powinienem chodzić, a chodzę. Jest taka zasada trzmiela. Znacie zasadę trzmiela? To nie jest ewangeliczne. Jest trzmiel, fajne stworzenie, i naukowcy obliczyli, że on nie ma prawa latać, bo za gruby, za ciężki proporcjonalnie do malutkich skrzydełek, cieniutkich. Te skrzydełka, naukowo obliczając, nie mają prawa go podnieść, żeby fruwał, ale trzmiel nie wie o tym i lata.

Ja na zasadzie trzmiela dużo kilometrów w życiu przeleciałem i tak latam jeszcze, na zasadzie tego, że lekarze mówili, my się dogadujemy z Panem Jezusem na swój sposób, na różne sposoby. Stąd nogą też tak było. Lekarz powiedział maksymalnie 5 lat, utną mi i musi być proteza itd. Już jest 20 lat i chodzę, na zasadzie trzmiela. To się nie trzyma kupy, na nartach w Calgary na stokach olimpijskich zjeżdżałem z takim kolanem, tylko taką objemkę sobie zakładałem i zjeżdżałem.

Raz mało się śmiercią nie skończyło, ale to jeszcze nie był czas. Czas naszej śmierci jest wyznaczony – tak mi to przekazane było w mojej wędrówce po tamtej stronie. Czas naszej śmierci jest wyznaczony w momencie narodzin. Bóg już wyznaczył czas, ile będziemy żyć, i misję, jaką mamy spełnić. Czy ją spełnimy, to od nas zależy, bo jesteśmy wolni. Okoliczności śmierci się zmieniają, do ostatniej chwili, ale data śmierci jest wyznaczona. Może być zmieniona, z różnych powodów.

Jak ktoś popełnia samobójstwo, to jest przekroczenie, ale człowiek jest wolny. Taką wstawkę dołożę, bo w pewnym momencie będzie o tym mowa.

Po roku – półtora u Kri, gdzie też były niesamowite historie też, na jedną książkę można materiału znaleźć – przyjeżdżam nad Jezioro Świętej Anny i przez trzy lata jestem proboszczem Misji św. Anny, to jest najstarsza misja Kościoła katolickiego w zachodniej Kanadzie, 1842 rok. W 41 wylądowali oblaci, a tam pierwszy misjonarz katolicki, nie oblat, przychodzi nad Jezioro Świętej Anny, Kri nazywają go Jeziorem Dobrego Ducha. To jest główne miejsce pielgrzymkowe Indian Kanady i Stanów Zjednoczonych. Ma swoją historię około 120 lat pielgrzymek. Na św. Annę w lipcu przyjeżdża tam 50 do 80 tysięcy Indian. To są cztery rezerwaty, kiedyś miało być tam centrum.

Może kiedyś opowiem o Jeziorze Świętej Anny i nawróceniu szamana czarownika i wizji Pana Jezusa, którą on miał przy mojej obecności; i wizji tańca słońca, w czasie pogrzebu tego nawróconego czarownika, jakie miało miejsce w Fatimie, którego ja byłem świadkiem. 8 osób innych na pogrzebie, na którym było około tysiąca ludzi, na które mam potwierdzenie od Pana Boga i wytłumaczenie wielu rzeczy. Ale to jest inna historia.

Opublikowano w Teksty

nazarukOMIZ tego pierwszego pobytu taką historię wam powiem, bo ona znowu pokazuje, jak Duch Boży do mnie przemówił. Jest styczeń, to jest dopiero miesiąc mojego pobytu w Kanadzie. Najpierw wylądowałem w Edmonton, tam są dwie polskie parafie. Ja należałem nie do polskiej grupy, tylko francuskojęzycznej, tak zwana Prowincja Grande, ale że nie znałem języka angielskiego na tyle, żeby pracować, to dali mnie tamci oblaci francusko-angielskojęzyczni do polskiej parafii w Edmonton, gdzie miałem się uczyć angielskiego. Obok Edmonton jest miejscowość St. Albert, prawie łącząca się z nim, gdzie jest na cmentarzu około 300 oblatów pochowanych, misjonarzy wielkich, wśród nich ci pionierzy polscy, bracia i księża, którzy już pracowali przed wojną. Między innymi tam leży brat Kowalczyk.

Na drugi dzień po wylądowaniu w Edmonton, styczeń, bardzo zimna pogoda, ja z różami idę na grób brata Kowalczyka, a tam patrzę, pełno kwiatów, nie tylko ja. Zawsze na jego grobie jest pełno kwiatów i świece się świecą. Mówię, bracie, tutaj twój zmiennik przyjechał, weź mnie pod opiekę, bo wiesz, nie wiem, co mnie tu czeka, a ty już wiesz. I jest jednym z moich wspaniałych opiekunów mojej duszy i patronów, do którego codziennie się modlę od tamtego czasu. Byłem dwa tygodnie w polskiej parafii, jedzie przełożony mój prowincjał już tamtejszy, na północ, daleką północ, nad Wielkie Jezioro Niewolników, gdzie już dwóch polskich oblatów pracowało, bo pojechali przede mną młodzi. To jest potężna przestrzeń. Diecezja Mackenzie jest wielkości całej Europy, chyba największa diecezja na świecie. Miejscowość od miejscowości to 300, 400, 500 kilometrów. Tam przed wojną pracował ojciec Leon Mokwa. To ten, o którym mówiłem, że się nie zdziwi już niczym, a się zdziwił w wieku 70 lat. Zdziwił się, kiedy jego kolega, oblat, współbrat, wywinął numerek z odejściem. I on tam pracował, człowiek, który ponad 60 lat pracował na misji, poznał masę języków. Dowiedziałem się, że jestem przeznaczony do pracy wśród Psich Boków, bo radny prowincyjny stamtąd był, bardzo wpływowy, i biskup, też oblat, potrzebował kilku misjonarzy i nasz przełożony powiedział, że tam docelowo będzie 6 oblatów pracowało. Już było dwóch, mieli być następni. Miałem z jeszcze jednym być, ale ten drugi zrezygnował. I on mówi – jedziemy na północ. No to jedziemy na północ. Nie miałem o tym pojęcia, trochę wiedziałem, czytałem, ale nic nie wiedziałem o dalekiej północy. 1300 kilometrów jechaliśmy samochodem, a potem jeszcze 300 kilometrów samolotem.

Zajeżdżamy do miejscowości Rae-Edzo, to jest taka stolica, główna misja, Indian Psich Boków. Jest ciekawa historia ich, ale to pominę. Jedni z najbardziej moralnie wysoko postawionych Indian. Indianie są z natury bardzo religijni i to mogą powiedzieć – nigdy nie spotkałem ani jednego Indianina czy Eskimosa, który by powiedział, że nie wierzy w Boga. Dla nich to jest taki absurd, że nie mieści się w głowie. Mówią, że to jest niemożliwe, że trzeba być wyjątkowo głupim i ślepym, żeby coś takiego powiedzieć, że się nie wierzy w Boga. Jak można nie wierzyć w Boga, coś, co jest najbardziej oczywiste na świecie! O Bogu mówi wszystko, powietrze, słońce, księżyc, każdy ptak. Ta modlitwa, którą czytałem, każdy kamień, każdy liść poruszony mówi o wielkości Boga.

Pojechaliśmy. Tam pracuje taki Francuz, który właśnie się wystarał o nas, o Polaków. On tam nie zawsze bywa. I w niedzielę ogłoszono, że przyjedzie ojciec Johnson, prowincjał, i przyjedzie polski ksiądz. Dlaczego pojechaliśmy na daleką północ do tej misji? Ponieważ jakiś czas wcześniej tam był Jan Paweł II.

Najpierw nie mógł dojechać, bo była mgła, a potem obiecał, że dojedzie, i przyjechał jeszcze raz. I oni prosili o misjonarzy, bo kiedyś był taki czas, kiedy było około 150 oblatów na ten teren diecezji Mackenzie i ze 200 sióstr zakonnych. To wielka historia. Kiedy ja tam dotarłem, było 30 kapłanów i może ze 20 sióstr zakonnych. Zmniejszyło się, a ludzi przybywało, bo na dalekiej północy są złoża złota, ropy wielkie, diamentów ogromne, innych. Tam jadą ludzie, nie tylko Indianie mieszkają, ale biali też. Więc przybywa ludzi, a coraz mniej jest misjonarzy. Nie ma powołań wśród Indian, nie chcą księża jechać nawet tam daleko. Ci starzy weterani wymierają albo już się wycofują, bo nie mogą pracować, dlatego nas proszono, Polaków, żebyśmy przyjechali. Ja tam się znajduję, jest pierwsza msza. Taką długą historię chciałem opowiedzieć, żeby pokazać coś, co mnie dotknęło. Pierwsze spotkanie z Indianami. To jest fajne, bo lądujemy w Yellowknife – nazwa od Indian Żółte Noże – ja sobie wyobrażam, daleka północ, z samolotu wysiądziemy, to Indianie, Eskimosi, futra itd. Otwierają się drzwi, pierwszy człowiek, jakiego zobaczyłem po otwarciu drzwi, to był Murzyn, autentycznie. Ja myślałem, że samolot został uprowadzony (śmiech). Podjechała drabinka i drzwi się otwierają, my z ojcem Johnsonem wychodzimy, patrzę, na dole stoi Murzyn, czarny jakby wszystkie światła zgasły.

Mówię do ojca Johnsona – czy myśmy w Afryce wylądowali? A on mówi nie, to jest kanadyjska północ. Ale żeby śmieszniej było, to ten Murzyn przyjechał po nas. Okazało się, że diakon, który przyjechał z Afryki, Kenijczyk, chciał pracować wśród Eskimosów. I on przyjechał samochodem biskupa po nas. To był dla mnie niesamowity szok spotkania z daleką północą.

Drugie, może nie szokujące, ale bardzo pouczające dotknięcie Ducha Świętego. Msza Święta, jestem przedstawiony ludziom. Wielu ludzi było, bo dowiedzieli się, że Johnson przyjedzie, a znali go, bo był kierownikiem pielgrzymek. Wiedzieli, że przyjedzie z Polski misjonarz, a już mieli dwóch. Psie Boki mieszkają w pięciu miejscowościach w promieniu ponad 400 kilometrów. Oni w niedzielę wsiadają w samolot – bo jest jeden misjonarz i może być tylko w jednej miejscowości – i po 200 – 300 kilometrów lecą, żeby być na mszy. Wyobrażacie sobie to? Tak kochają, żeby być u spowiedzi, u komunii, lecą samolotem.

Czasami zostają potem na kilka dni w tej miejscowości, bo to są powiązania, relacje rodzinne też. Ale żeby na mszy być, lecą samolotami. Dowiedziałem się, że będę z tym Francuzem, we dwójkę będziemy obsługiwali pięć miejscowości w promieniu 400 kilometrów, więc będą mieli w wioskach księdza częściej niż dwa – trzy razy w roku. Zostałem przedstawiony, kończy się Msza Święta, mówi do mnie ten Francuz, który nas tam sprowadził – a teraz będzie szpaler, idź tam, bo wszyscy chcą cię przywitać. To poszedłem. Do kościoła wejdzie jakieś 300 – 400 ludzi, a na mszy było około tysiąca. W tej miejscowości mieszka około 800 ludzi, ale na msze przyjeżdża więcej, jak wiedzą, że będzie ksiądz. To dla nas niespotykane. Wyobraź sobie, że najbliższy ksiądz jest w Szczecinie, pojedziesz w niedzielę, żeby być na mszy? Tak kochasz Jezusa, żeby być u komunii, żeby jechać 300 – 400 kilometrów samochodem czy samolotem? Ja porównuję, ale oczywiście to inne warunki.

Idę, każdy mi podaje rękę, niesamowite wrażenie. Zimno mnie przechodzi, bo podaję rękę, kobiety troszeczkę się uśmiechają, a mężczyźni to kurczę, jakby byli zamarznięci, jakby na K2 weszli i zamarzli. Takie pogody są tam, gdzie pracowałem, jak na tym szczycie, 40, 50, 60 stopni przy powiewie wiatru, taka pogoda, ale to nie szczyty, można żyć – oni żyją i są szczęśliwi. I idę, każdy podaje mi rękę, bo oni skanują, że tak powiem po naszemu. Oni, podając rękę, nie oszukasz ich, sposób, w jaki podajesz rękę, po dotknięciu ręki, sposobie spojrzenia, oni powiedzą wszystko o tobie. Nie pomylą się, czy jesteś uczciwy, po co przyjechałeś. Na samym końcu jest kobieta, o kulach, Indianka, staruszka, pochylona, i stoi. Podchodzę do niej, sporo ludzi na zewnątrz stało, ona ostatnia. Ładna pogoda, 15 – 20 stopni to jest cieplutko, bo to jest inny klimat, jest sucho, więc się nie czuje. Mróz robi swoje, ale się tego nie czuje. Zimno się czuje przez wilgotność, a nie przez temperaturę, co też jest zdradliwe. Indianka chwyciła za rękę, pocałowała mnie, nie dlatego że taki młody i taki przystojny z Polski – to było trochę lat temu, trochę młodszy byłem, to był styczeń 1991 roku – i trzyma mnie za rękę, ktoś to tłumaczy, ja na tyle, ile po angielsku mówiłem, a ona w swoim języku, a ona mówi – tak Bóg do mnie przemówił przez tę Indiankę – dziękujemy, że przyjechałeś, zostań z nami.

Mówię, zostanę, tylko muszę jechać do miasta, a potem wrócę. Nie, nie odjeżdżaj, zostań, bo jak pojedziesz do miasta, to zostaniesz z bogatymi, co mają pieniądze, w mieście. Zobaczyłeś nas biednych, to już do naszej biedy nie wrócisz. Ja mówię, że nie przyjechałem po pieniądze, bo pieniądze i dobre życie były też w Polsce. Przyjechałem Ewangelię głosić, tak myślałem. A ona mówi – już niejeden tu był, co mówił, że przyjechał Ewangelię głosić, ale zobaczył biedę, pojechał i nie wrócił. Mówię, że muszę pojechać do miasta, nauczyć się dobrze języka, trochę podszkolić się, wrócę i będę z wami może do końca życia. A ona mi mówi, my twojej mądrości nie potrzebujemy, bo mamy swoją. My twojego angielskiego nie potrzebujemy, bo mamy swój język, piękny, który nam dał, a mądrość, którą mamy, zostaniesz, to poznasz, nauczymy cię. Bo, jak mówi, z Bogiem rozmawiamy i Boga słuchamy, to jesteśmy wtedy mądrzy i wszystko wiemy. Jak przestajemy z Bogiem rozmawiać i Boga słuchać, wszyscy robimy się głupi. I to jest ta mądrość. Proste? Proste. Zostań, nie mądrości od ciebie oczekujemy i nie języka oczekujemy. Oczekujemy jednego, żebyś nas pokochał i modlił się z nami i za nas. Bo, mówi, jak ksiądz jest, to dobrze się dzieje wśród nas i dobrze żyjemy, bo jak ksiądz jest, to jest komu nam Boże słowo przeczytać i wytłumaczyć. Jak jest ksiądz, to jest msza i jest komu Pana Jezusa dać, jak ksiądz jest, to jest komu grzechy przebaczyć. Wtedy jest ciepło i dobrze żyjemy. Ale jak księdza nie ma, i długo nie ma, to nie ma komunii, nie ma kto nam grzechów przebaczyć i nie ma kto nam słowa Bożego przekazać. I wtedy jest zimno. I jak długo nie jesteśmy u spowiedzi i u komunii, to zaczynamy się żreć jak zwierzęta. Pokochaj nas, żyj z nami, żebyśmy wiedzieli, że Bóg mieszka wśród nas i Bóg troszczy się o nas. Bądź znakiem Boga dla nas.

Mówię do dzisiaj, że nigdy piękniejszego kazania nie usłyszałem, jak to, co ta Indianka powiedziała. Te słowa słyszę codziennie. Bądź znakiem. To, co ona powiedziała do mnie jako o kapłanie, to tyczy się nas wszystkich, jako chrześcijan, żeby być znakiem Boga, uczeń Chrystusa, chrześcijanin, znakiem Boga, żeby drugi człowiek odchodził po spotkaniu lepszy, a nie gorszy z nami. Tego oczekuję. I pięknie streściła Ewangelię, mądrość, jest ciepło, bo jest Jezus. Jak jest ksiądz, to jest msza – wartość mszy, wartość spowiedzi, wartość słowa Bożego jednym zdaniem. My gadamy kazania długie, po tydzień na rekolekcjach, i nie umiemy ująć w jednym zdaniu jak ona. Ale to Duch Święty przemówił przez nią. Widziałem tę mądrość Indian, doświadczyłem. Dużo by opowiadać o tej historii, to jest za dużo. Jest wiele takich historii, dwa lata byłem na północy indiańskiej i myślałem, że więcej czasu tam będę. Język poznałem, lepiej mi się mówiło po indiańsku niż po angielsku, bo codziennie była msza po indiańsku, a angielska tylko raz w tygodniu, którą odprawiałem z tym Francuzem. Potem jeździłem do różnych wiosek, niesamowite doświadczenia, piękne historie poznawania tych ludzi.

Opublikowano w Teksty

Mnie wtedy zafascynowała Kanada, ale nie tak, żeby tam jechać. I raptem, ja tu pracuję jako powołaniowiec i zgłasza się nam nowy superior generalny, że na Kanadę potrzeba misjonarzy. Bo tam potężne przestrzenie, misjonarzy nie ma, nie ma powołań i szukają chętnych. I cyk, cyk, cyk, zapikało mnie. O kurczę, a ja tu jestem powołaniowcem. A, to myślę sobie, że trzeba znowu zapytać Pana Boga. To jest takie dziwne. Nie wiem, jak to jest być zakochanym w dziewczynie, ale mówią, że ma się takie motylki, że nie można spać, myśli się, żeby ją zobaczyć, napisać...

To ja dostałem takich motylków całe stadko, że jak myślałem o Kanadzie, to mi się tu coś takiego dziwnego działo. Autentycznie, takie poruszenie.

Napisałem do przełożonego, a on mówi, że wyrzucili mnie, powiedzieli, że w ogóle nie biorą mnie pod uwagę, są inni, co pojadą. Jeszcze próbowałem, odrzucali mnie. O. Kuc, który był prowincjałem, powiedział, że dopóki ja jestem prowincjałem, to ty z Polski nie wyjedziesz, jesteś nam tu potrzebny, robisz, to co robisz, nie zwolnimy cię. Ja mówię, jak Pan Bóg będzie chciał, to pojadę i tak. – Ty mi się Bogiem nie zastawiaj! – Jak Bogiem się nie zastawiać, no to kim?! I walnąłem tak w niego. No i jak mi przełożony nie pozwala, to znalazłem sposób. Buch. Napisałem list do przełożonego w Kanadzie. Ktoś mi pomógł po francusku uporządkować to, co ja sam byle jak napisałem. I on mi odpisał: Bardzo cieszę się, że jesteś chętny. Właśnie jadę do Rzymu, będzie kapituła, ja się spotkam z generałem, spotkam się z waszym prowincjałem – bo ja napisałem, że oni nie chcą mnie puścić. No i oni się w Rzymie spotkali, dogadali się i prowincjał pozwolił mi tam jechać. I tak się zaczęła moja epopeja.

Nie wiedziałem, dlaczego Pan Bóg chce mnie tam, dlaczego Kanady. I takie były przeciwności, i przełożony mówi nie, i potem był stan wojenny, różne historie. Ambasada kanadyjska mi nic nie odpisuje, nie żadnych odpowiedzi. Zdenerwowałem się, jak tyle przeciwności, to chyba Pan Bóg mówi, że to jest nie moja droga. To dobrze, mówię, Panie Jezu, robimy tak – zresztą nie pierwszy raz tak robiłem z Panem Bogiem – jeżeli to jest Twój pomysł, to rób z tym, co chcesz. A jak to jest mój wymysł, że ja jadę zwiedzić świat, Góry Skaliste, bizony, białe niedźwiedzie, Indianie, różne historie, to jeżeli to jest mój pomysł, to ja rezygnuję, i postaw mi takie przeciwności, żeby to nie wyszło. Ale jak to Ty, to ja chcę od 16 grudnia mieć dowód, że to jest Twój pomysł.

Dlaczego 16 grudnia? Bo tego dnia, kiedy poszedłem w zawody z Panem Jezusem, kiedy miałem takie układy, to już była rozpoczęta Nowenna do Niepokalanego Poczęcia, a ja jej nie rozpocząłem, już byłem spóźniony. Przyszło mi na myśl zrobić Nowennę w intencji poznania woli Bożej. Mówię, Panie Boże, 16 grudnia kończę Nowennę, słyszysz? Do Twojej Matki Niepokalanej. Miało być 9, ale ja 16 skończę. I proszę, 16 grudnia proszę mi dać odpowiedź! I proszę o konkretną odpowiedź! 16 grudnia chcę mieć na moim biurku dokumenty z ambasady kanadyjskiej, a nie, to nie zawracajmy sobie głowy. Koniec! 16 grudnia kończy się moja Nowenna, ja do torebki czekoladę i kawę – wtedy kawa i czekolada były bardzo trudne do zdobycia jeszcze – na pocztę, mnie tam znali. Dzień wcześniej powiedziałem, jutro przychodzę z kawą i czekoladą, takiej wielkości koperta dla mnie będzie żółta, albo jej nie będzie. Jeżeli będzie, będziemy pić kawę, jeżeli nie będzie, to też wypijemy sobie kawę, bo będę miał odpowiedź. Wchodzę z torebką, a pani zza okienka pyta: Ta koperta? Tak. 16 grudnia Pan Bóg dał odpowiedź na moje pytanie. Zawsze działa, 100 procent. Jak pytasz się Boga, co masz zrobić, zawsze będzie odpowiedź i się nie pomylisz. Tego uczę dzieci, ludzi.

Ja trochę tak może barwnie, niebarwnie – nie wiem, jak to wychodzi do tej pory – ale taki mam związek z Panem Jezusem między innymi w rozmowach. I daje zawsze odpowiedź. I to, co mówiłem do tej pory, to nie po to, żeby opowiedzieć jakieś barwne historie mojego życia, tylko w tym celu, jak Bóg kogoś takiego jak ja prowadzi, uczy.

Jak już wróciłem z Kanady po moich wojażach, po różnych historiach, kilka lat tu już byłem, to dałem pytanie Panu Jezusowi. Po coś Ty mnie tam posłał? Jak miałem tam być i resztę życia spędzić i po 13 latach wracam, z różnymi przejściami, nadzwyczajnymi oczywiście, to po co ja tam byłem? Tu mogłem być. Dostałem odpowiedź, przez inną osobę. Są osoby, które dostają przekazy od Ducha Świętego, od Pana Jezusa. Są wśród nas w Polsce mistycy, którzy mają przekazy, gdzie Pan Jezus mówi wprost, czego oczekuje. To są prywatne objawienia. Opiekuję się dwoma takimi duszami mistycznymi w Polsce, takim opiekunem duchowym jestem. I te osoby zapytałem, zapytajcie, dla mnie niepotrzebne, ale z ciekawości, ale jak możecie, zapytajcie, po co ja tam byłem, bo wiedziałem, że Pan Jezus chciał, żebym tam był. Przyszła odpowiedź. Wysłałem cię na naukę – między innymi te słowa usłyszałem. – Co byś wiedział, gdybyś nie przeżył tego, co przeżyłeś, i nie widział tego, co ci pokazałem? Jak inne jest twoje świadectwo do moich ludzi, kiedy mówisz o tym, co pozwoliłem ci przeżyć i zobaczyć. Między innymi jesteś żywym świadkiem życia po śmierci, mojej prawdziwej obecności, jesteś świadkiem piekła, czyśćca i nieba, i szatana, i Mnie, bo byłeś i widziałeś. Chciałem, żebyś to przeżył, abyś był świadkiem żywym i by przez twoje świadectwo otwierały się serca na moje działanie, bo masz jeszcze wiele dusz do mnie przyprowadzić. Byłeś tam na naukę i na ukształtowanie twojego serca, aby w pełni służyło Mi i duszom, do których posyłam. Między innymi takie słowa.

Więc cóż mam dyskutować. Więc może w tym momencie przerwę opowiadanie, bo tylko dojechałem do Kanady.

Byłem przekonany, że Pan Bóg tak chce. No dobrze, niech tak będzie. Byłem przekonany, że to już będzie na całe życie i tam umrę, gdzieś w lodach polarnych mnie niedźwiedzie zjedzą albo w utopię się. Czytałem te wszystkie historie, choćby przepiękna książka „Inuk. Misje na krańce świata”, którą przewertowałem trzy razy i zachwycałem się, nie myśląc, że tam pojadę i będę chodził śladami tych wielkich misjonarzy bohaterów, którzy życie oddali, pomordowani, niepomordowani itd. I jak tutaj opowiadam historię mojego życia w skrawkach, poszarpaną, nieuczesane myśli, to nie chodzi tutaj o to, żeby przez to wygrać, jak czasami mówię, jakiś konkurs na popularnego księdza czy zachwycić się sobą jak narcyz, tylko właśnie kojarzy mi się taka historia...

Już byłem wtedy z Siuksami nad Jeziorem Świętej Anny, gdzie ci Siuksowie przychodzili do mnie z różnymi pomysłami na to, żeby było więcej ludzi, jak to zaangażować i jak to porwać wszystko. Czasami w kazaniach mówiłem rzeczy, które im się nie podobały, bo był rachunek sumienia. Niektórzy przychodzili i mówili, ojcze, uważaj, bo jak tak będziesz mówić mocno, to dużo poodchodzi z Kościoła, bo to nie wszystko jest przyjemne. A ja mówię, nie przyjechałem tu do was, żeby wygrać konkurs na najpopularniejszego księdza w Kanadzie, bo na wygranie konkursu na najpopularniejszego księdza w Kanadzie mam pomysł w tej chwili. Przychodzi mi taki pomysł, wiesz jaki? – Jaki? – Słuchaj, to jest bardzo proste. Wielu Indian ma problem z alkoholem, nie że dużo piją, tylko nie mogą pić w ogóle, bo ich organizm alkoholu nie toleruje, nawet mała ilość powoduje, że wpadają w alkoholizm i to jest wielki problem. Mówię, to jest proste, będzie mnie to kosztowało 16 dolarów na tydzień. Dwie niedziele i cała Kanada będzie mnie znała, wszyscy. – Jak? 16 dolarów?! Mówię, to proste. 16 dolarów kosztuje paczka 20 butelek piwa. To ja kupię skrzynkę piwa i powiem tak: ta skrzynka piwa będzie rozlosowana po Mszy św. w niedzielę. Kto wygra, ten będzie miał skrzynkę piwa. Kochany, toż z kilku rezerwatów będą do mnie przyjeżdżać, kościół będzie pełny. Za 16 dolarów, a co zbiorę, to dużo więcej, zwrócą mi się. W jedną niedzielę będzie cała wioska z tego rezerwatu, za tydzień będą z kilku rezerwatów, za dwa tygodnie to tu będą wszystkie stacje telewizyjne i dziennikarze z całej Kanady i Stanów Zjednoczonych. Losowanie tej skrzynki będzie puszczane w całym świecie. Wygram na popularność? Wygram, wszyscy będą mnie znali, ale czy to o to chodzi w ewangelizowaniu? No nie. No to będziemy tak szli, jak idziemy.

Ale do nich też przemawiają obrazy, obrazy niesamowite. Zgłosiłem się do Kanady i tam był problem braku misjonarzy.

Kanada jest pierwszą placówką misyjną oblatów, 25 stycznia 1816 roku zaczęło się nasze zgromadzenie, Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, oblat znaczy ofiarowany Maryi Niepokalanej, Bogu przez Niepokalaną, jeszcze nie było dogmatu o Niepokalanej. To byli misjonarze, którzy mieli odbudowywać Kościół po rewolucji francuskiej, była ich mała grupa, mieli pomysły.

To byli księża diecezjalni, ale ojciec założyciel de Mazenod w karmelitańskim zniszczonym kościele w Aix-en-Provence ich zebrał. Oni byli misjonarzami rekolekcjonistami. Niesamowite metody stosowali. Był taki moment, że mieli różne pomysły, jak ewangelizować i jak ludzi zebrać do kościoła, jak ten mój Indianin. A ja miałem pomysł z piwem, i zadziałałoby, i popularność by była dobra. Nasz założyciel z piwem nie wyskoczył, tylko z rekolekcjami i z noszeniem krzyża. Kiedyś były jakieś problemy, była mała ich grupa, ze 20, i on ich zabrał do domu z powrotem, rekolekcje, msze. Stanął przy ołtarzu, ołtarz, świecie, i powiedział m.in. takie słowa: Tu trzeba świecić, grzać i płonąć albo odejść. Bo zaczęły być kryzysowe sytuacje, różni ludzie mieli różne pomysły na ewangelizowanie. Tu trzeba świecić, grzać i płonąć albo odejść. Ja w klasztorze nie potrzebuję kopcących knotów. Użył słowa śmierdzących knotów, bo jak zgaśnie, to dymek idzie, albo duży płomień, to też kopciuch się robi i też niedobrze. Jak jest to na chwałę Bożą, to dobrze będzie dawało. Ja nie potrzebuję kopcących knotów, Chrystus w Kościele nie potrzebuje kopcących knotów. Albo pracujesz całym sercem, albo odejdź. To są słowa, jakie do mnie powiedział mój ojciec, kiedy ja się wybierałem, na inny sposób – nie zawracaj sobie głowy, co ty wiesz o życiu, tamten też wiedział, myślał i co? Dzieci bawi!

Opublikowano w Teksty

Zostałem księdzem, dwa lata pracowałem w Siedlcach. Powiedzieli mi, że nadaję się, chociaż bardzo oblaci chcieli mnie wysłać na studia plastyczne. Zaczynałem między innymi „Misyjne Drogi” z ojcem Lubowickim, Marianem Puchałą, ojcem Kupką. Byłem w pierwszym wydaniu i od grafiki z ojcem Kupką. 

        To były czasy, kiedy trzeba było robić szpalty, rysunki, suwmiarką mierzyć, nie to co dzisiaj. Byłem tam od grafiki, wtedy jeszcze nie było komputerów, i byłem od tworzenia Kalendarza Misyjnego, bo to w moim kursie powstały te dwa projekty, które są do dzisiaj. Takim motorem, jeśli chodzi o inteligencję i teksty pisane, był ojciec Kazimierz Lubowicki z kursu, a ja się przyczyniałem do tego graficznie. Dzisiaj to się robi na komputerach. Ale zostawmy to. Było to jedno z dzieł, na które miałem wpływ od początku. 

        Dwa lata Siedlcach. Jest taki wspaniały moment, może to pominę, ale ojciec Kupka, który był kiedyś prowincjałem i był odpowiedzialny za „Misyjne Drogi”, Kalendarz, przez te wszystkie układy, to on mnie strasznie maltretował, żebym studiował coś ze sztuki. Mnie to denerwowało. I raz, przyznam się do kamery, zapisane niech będzie, brzydką rzecz powiedziałem. Ojciec Kupka miał wykształcenie architektoniczne, ale nie miał uprawnień, i chciał, żebym takim był, który ma różne uprawnienia. 

        Jak już nie chciałem tych sztuk pięknych, mówię: Proszę ojca, pójdę na studia, dziewczyny mnie zwiodą, ja chcę być księdzem. On: Nie, nie. A ja mówię, nie chcę ryzykować, nie będę, ja mogę malować, rysować, ale bez studiów, ja tam się nie obronię. No to zaocznie, architekturę. Ja mówię nie, ja słaby jestem z matematyki, nie lubię obliczeń. On na to, że jednak trzeba. 

        Ojciec Kupka nie był u nas popularny za swoje projekty, ponieważ wszystkie były chybione bardzo i do dzisiaj my to cierpimy. Poznań to jest jeden z jego pomysłów. 

        I kiedy my siedzimy nad projektem „Misyjnych Dróg”, robimy i on mi truje, idź na architekturę, zarobisz pieniądze, to się przyda. Ja mówię nie. Ale dlaczego? Mówię – i tu diabeł wstąpił we mnie – bo ja nie chcę, żeby mnie tak przeklinali za moje projekty, jak przeklinają ojca. 

        Nastąpiła cisza, która trwa do dzisiaj. Rozmawialiśmy, nie pogniewał się na mnie, nigdy więcej ojciec Kupka do czasu wyjazdu do Kanady, to jest siedem lat mojego kapłaństwa, spotykałem się z nim regularnie, bo trzeba było robić „Misyjne Drogi”, nigdy więcej nie powiedział studiuj. Że będą mnie tak klęli jak jego, przemówiło to do niego.

        On uparty był. To też jest taki element odczytania. Ja próbowałem odczytywać, czego Bóg ode mnie chce, na tej samej zasadzie jak wtedy chłopak, Panie, co mam robić? Bo przyszedł mi pomysł na misję. 

        Przed święceniami pytają się mnie, gdzie chcesz pracować? Mówią będziesz misjonarzem ludowym, masz zdolności do gadania. Jak szedłem do Markowic, mówiłem tak. No dobrze, chcę być księdzem, bo naprawdę chcę być księdzem, tylko Panie Boże, nie dopuść, żebym ja musiał kazania głosić, bo ja w życiu ich nie powiem. Patrzę, wychodzą na ambonę, mówią pół godziny, czterdzieści minut, godzinę... Ludzie, ja wszystko będę robił, tylko proszę, żeby nie było kazań, coś tam krótko, żebym nie był kaznodzieją. Pan Bóg ma poczucie humoru. I to, o co prosiłem, żebym nie robił, robię najczęściej. 

        Ale właśnie dwa lata po Siedlcach posłali mnie na Święty Krzyż, bo trzeba było misjonarza, i nie miałem kazań gotowych, bo na rekolekcje trzeba mieć, a tam zaczynałem od misji peregrynacyjnych relikwii Krzyża Świętego. Ojciec Wucjusz śp., który uczył nas homilektyki, on mi mówi: zbieraj te homilie niedzielne, pisz, bo ci się przydadzą, bo ty masz być misjonarzem. Ja misjonarzem? Gdzie tam, w życiu! 

        Pierwsze kazanie, które do egzaminu było, miałem napisane, z ojcem Wodzem opracowałem, on mi je trzy razy poprawiał. Pisał, pisał, napisane było super, no i trzeba było nauczyć się na pamięć i stanąć przed całym seminarium i profesorami w niedzielę i je powiedzieć. Miałem dobrą pamięć, kiedyś, przed uszkodzeniem mózgu, stanąłem i mówię. Ale po pierwszym zdaniu mi się zacięło, a tu trzeba kazanie powiedzieć. Wiedziałem, co chcę powiedzieć, tylko już żadne ze zdań wyuczonych mi nie przychodziło. To poszedłem, przestawiając punkty w kazaniu, tylko żeby powiedzieć, to co mam powiedzieć. Pomieszałem, pomieszałem, i wyszło. 

        Skończyłem zadowolony, bo inni mieli kartki, ściągę, jak się zaciął, to wyjął, przeczytał i koniec, trudno, to nie było na egzamin końcowy. A ja wchodzę w fantazję, poszło, skończyłem. 

        Ojciec Wódz mnie potem woła, wiesz, dobrześ przeredagował to kazanie. W tej formie, w której powiedziałeś, jest lepsze niż to, co myśmy opracowali. Masz zapisane? Proszę ojca, teraz już mogą powiedzieć. Ja się nauczyłem na pamięć, tak jak ojciec kazał, ale jak stanąłem i was zobaczyłem, to mnie zacięło i po prostu pojechałem już od serca. On mówi: wiesz co, nie ucz się kazań, jak będziesz kiedyś misjonarzem, a będziesz, powinieneś, nie ucz się kazań na pamięć, napisz, ale mów od serca. 

        I tak do dzisiaj jest. Piszę, ale zawsze jest inaczej, niż napisałem. To też jest w jakiś sposób odkrywanie charyzmatów czy darów, jakie Bóg daje, przez takie wydarzenia. Może to są trochę śmieszne historie. Dla mnie to są znaki Bożego działania, Ducha Świętego, jak prowadzi, jak kształtuje, jak nas przemienia. Kiedy mamy to założenie, Jezu, co Ty o tym myślisz, co mam robić i jak mam robić, to kiedy pytam, to zawsze jest odpowiedź i zawsze Jego odpowiedź jest lepsza czy łatwiejsza niż ta, co ja sobie wymyślę.

        I przyszedł pomysł. Jestem na Świętym Krzyżu już od roku, jeżdżę, dziewięć misji peregrynacyjnych, jeszcze jakieś historie, przyjeżdżają biskupi. Kurczę, taki był Materski ksiądz biskup, postrach księży, zwłaszcza zakonników. Mówią mi, ma gardło chore, powiedz kazanie. Ojciec Pestka, który był starszy, mówi: Wiesiu, ty powiesz kazanie. Ludzie! I to na powitanie. Tam są tysiące ludzi, biskup Materski za mną stanie. Przerażające! 

        Tam jeszcze jest wikary, taki mundry, mundry bardzo, i chciał bardzo się w kazaniu popisać, bo był znany z tego, że kazania bardzo dobrze mówi, i dowiedział się, że biskup nie będzie kazania głosił. Pyta się, przed samą mszą, kto będzie kazanie mówił, bo on gotowy jest. A proboszcz pokazał na mnie, on, misjonarz, będzie mówił. I ten wtedy powiedział takie zdanie, przy mnie – to coś będzie mówić kazanie w miejsce biskupa? Proboszcz mówi tak, będzie głosił. 

        No to ja dodatkowo westchnąłem do Ducha Świętego, żeby mnie uzbroił, żeby dał słowa i wszystko. Nie mówię tego, żeby się chwalić, absolutnie, bo to jest niepotrzebne, ale po tym wszystkim – tam było może ze 40 – 50 księży, biskup podszedł, podał mi rękę i podziękował, Materski, który był postrachem, podziękował mi za kazanie. 

        Ja byłem przerażony, nie chciałem spojrzeć na biskupa, bo myślałem, że to było przerażające. Tylko czekałem, kiedy dokończę to kazanie, żeby mieć to załatwione. Ale kiedy biskup przyszedł mi podziękował za kazanie i ten wikary, który powiedział „to coś” o mnie, więcej się nie pokazał, bo księża przychodzili dziękować i pytali, czy mam to kazanie gdzieś napisane, żeby mieć tekst, bo to było o krzyżu, o cierpieniu, też patriotyczne o Polsce. To też taki był moment, kiedy musiałem się przełamywać. Miałem takich historii kilka. 

        Tam mnie spotkało zaproszenie do pracy do Poznania. Przełożeni mnie wezwali, żebym był powołaniowcem tutaj. Ja mówię, gdzie tam powołaniowcem, absolutnie, ja jestem człowiekiem do ludzi, z ludźmi, a nie jakieś biuro, listy. No ale dwa lata byłem, zaraz się poddałem, bo chciałem wyjechać na misję, ponieważ taka była historia. Jak nas przed święceniami pytają, kim chciałbyś być, pracować, czy chcesz na misję, większość wyjeżdżała wtedy do Kamerunu, na Madagaskar. A ja powiedziałem, że się nie wybieram na misję, że będę w Polsce, ale mam takie założenie, że jeżeli będzie gdzieś wyzwanie Kościoła, czyli Jezusa, do miejsca na świecie, gdzie trzeba kapłana, a nie będzie nikogo chętnego, to ja tam pójdę, czy to będzie Afryka, czy cokolwiek. Tak powiedziałem przełożonym. Czy to mówiłem szczerze? Chyba tak. Tak powiedziałem, to zostało zapisane. 

        I już jestem tym powołaniowcem tu, w Poznaniu, i zaczyna narastać we mnie coś z tymi misjami. Historia taka, że trzeba napisać pracę magisterską, a ja nie mam czasu pisać, bo jestem zajęty grafiką, rysunkami, malowidłami różnymi, „Misyjnymi Drogami”, w „Gitarach Niepokalanej” jeszcze na trąbce troszeczkę „dorabiałem na lewo”. Więc dla mnie magisterka to była strata czasu, ale był obowiązek. Co zrobić, żeby się nie napracować, a napisać magisterkę? 

        A! Wymyśliłem! Jest czasopismo przedwojenne „Oblat Niepokalanej”. Przeglądałem, patrzę – o, fajne, niedużo napisali, o Kanadzie, o pracy misjonarzy oblatów. Epopeja. Wezmę, pozaznaczałem, cyk, cyk, cyk, te artykuły pozbierałem. Ale jak zacząłem czytać, to mnie to zaczęło wciągać. I książki – francuski dosyć dobrze znałem, tak że mogłem czytać – i zacząłem coraz bardziej wchodzić w tematykę misyjną. Czytać książki, ale nie po to żeby napisać magisterkę. 

        Usiadłem i napisałem 180 stron jednym ciurkiem. Siedziałem i pisałem dwa wieczory. I teraz to, co napisałem, musiałem podzielić na rozdziały, posegregować, porobić przypisy itd. Zaniosłem to do o. Rejmoniaka. On przegląda to i mówi: weź to streść i przynieś mi 40 stron. W jeden wieczór streściłem, porobiłem przypisy. 

        Po co to mówię? Nie o to chodzi, że taki jestem, że mogłem to pokonać, tylko to znowu, jak Duch Święty prowadził mnie do tej Kanady. Nie miałem pojęcia, że kiedyś wyjadę do Kanady na misję, ale się zainteresowałem, żeby łatwym tropem napisać magisterkę, żeby mnie ona nic nie kosztowała, siedzenia itd. Wiedziałem, że z tej dziedziny nikt nie pisał magisterki, ja napiszę, nikt tego nie będzie poprawiał, nikt tego nie będzie czytał, ale to mnie wciągnęło. Osobiście, bo na papierze to jest byle jak napisane, ocenili chyba na cztery plus, ale mniejsza o to.

     

Opublikowano w Teksty

W liście wysłanym do Watykanu Amerykański Komitet Żydowski (AJC) wyraża głębokie zastrzeżenia odnośnie komunikatu papieża Franciszka uznającego heroiczność cnót kardynała Augusta Hlonda Prymasa Polski w czasach II wojny światowej. Jest to kolejny krok na drodze do kanonizacji.
Kontynuowanie procesu kanonizacyjnego będzie postrzegane nie tylko przez społeczność żydowską jako wyraz aprobaty dla ekstremalnie negatywnego stosunku kardynała Hlonda do środowiska żydowskiego - pisze rabbi Dawid Rosen dyrektor AJC do spraw międzyreligijnych w liście skierowanym do kardynała Kurta Kocha, prezesa komisji pontyfikalnej ds. religijnych stosunków z Żydami.
Rosen powołuje się na przykład wrogości Hlonda wobec Żydów i jego odmowę, pomimo ponawianych próśb przywódców polskich Żydów, by podjąć działania na rzecz ochrony społeczności żydowskiej.
W swoim liście pasterskim z 1936 r. kardynał Hlond potępia judaizm i Żydów za odrzucenie Jezusa i popiera bojkot żydowskich biznesów. - napisał Rosen, cytując list pasterski, w którym stwierdza się, że dobrze jest robić zakupy u swoich i unikać sklepów i straganów żydowskich. Powinno się również trzymać z dala od szkodliwego moralnie wpływu Żydów i ich antychrześcijańskiej kultury, a zwłaszcza bojkotować żydowską prasę i demoralizujące publikacje żydowskie.
10 lat później - wskazuje Rosen - Hlond odmówił spotkania z polskimi przywódcami żydowskim którzy chcieli z nim przedyskutować swoje memorandum dotyczące nieustannego rozpowszechniania oskarżeń o mord rytualny i niebezpieczeństwa pogromów. W przeddzień paschy 1946 r. liderzy ci, dr David Kahane, główny rabin ludowego wojska polskiego i profesor Michael Ziberberg, główny sekretarz Żydowskiej Społeczności w Polsce prosili kardynała, aby wystosował list pasterski do wszystkich kościołów żądając wstawienia się za Żydami - napisał Rosen - ale kardynał Hlond odpowiedział zwracając im memorandum i odmawiając spotkania. Miesiąc później - kontynuuje Rosen w liście - Joseph Tenenbaum, prezes Światowej Federacji Polskich Żydów spotkał się z kardynałem Hlondem, ale znowuż ten odmówił wydania oświadczenia potępiającego morderstwa na Żydach które miały miejsce od zakończenia wojny. Tenenbaum - pisze Rosen - twierdził w tym czasie, że morderstwa te są jedynie możliwe za sprawą antysemickiej atmosfery, i że usunięcie "trucizny" ze społeczeństwa jest obowiązkiem Kościoła.
Kulminacja antyżydowskiej propagandy nastąpiła 4 lipca 1946 r. kiedy tłum zaatakował budynek Żydowskiego Komitetu w Kielcach mordując 42 Żydów i raniąc 40 innych. 7 dni później kardynał Hlond zwołał konferencję prasową, ale nie potępił podczas niej pogromu, ani nie wezwał Polaków do zaprzestania mordów, a zamiast tego wskazał że Żydzi są komunistami lub popierają komunizm i pogrom wynikał z ich własnej winy - pisze Rosen w liście do Watykanu.

Opublikowano w Goniec Poleca

Arcybiskup Moncton Valéry Vienneau był wielce zaskoczony, gdy dowiedział się, że jedna z rad parafialnych na jego terenie świadomie podpisała proaborcyjne i popierające prawa transseksualistów oświadczenie wymagane przez rząd federalny od wszystkich podmiotów składających wnioski w ramach programu Canada Summer Jobs. W lutym arcybiskup wysłał do wszystkich parafii list, w którym podkreślał, że katolickie parafie nie mogą dostosować się do treści oświadczenia. Teraz wysyła kolejny list, w którym apeluje, by te parafie, którym przyznano finansowanie, nie przyjmowały pieniędzy. Prosi w nim też kapłanów, by wytłumaczyli swoim parafianom, dlaczego przyjęcie pieniędzy byłoby nieetyczne.

Na stronie programu Canada Summer Jobs można znaleźć listę tegorocznych beneficjentów. Wymienionych jest na niej co najmniej 157 grup, stowarzyszeń i organizacji katolickich (tyle przynajmniej można zidentyfikować), które musiały przecież podpisać oświadczenie. Dziennikarze portalu LifeSiteNews próbowali się z nimi skontaktować. W wielu przypadkach osoby, które przygotowywały wnioski, nie zastanawiały się nad treścią oświadczenia i jego konsekwencjami albo miały nadzieję, że rząd zrezygnuje z wymogu składania oświadczenia.

Rada parafialna parafii Notre-Dame-du-Mont Carmel w diecezji Moncton zrobiła to jednak z pełną świadomością. Bertin LeBlanc, członek rady, napisał, że wszyscy wiedzieli, jakie są wymagania, że liberałowie żądają poszanowania „praw reprodukcyjnych”, i jednogłośnie podjęli decyzję o podpisaniu oświadczenia.

Arcybiskup Vienneau zauważa, że parafia nie ma kapłana na stałe u siebie. Rada parafialna bardzo często spotyka się bez księdza i sama podejmuje decyzje. Dodaje, że gdy sam był proboszczem, składał wnioski tak często, jak tylko mógł, bo uczniowie i studenci potrzebują pracy, a ich praca jest potrzebna parafii.

Sąsiednia parafia Sainte-Anne-de-Kent także podpisała oświadczenie i jej reprezentanci mówią, że nie będą zwracać pieniędzy, bo są parafii po prostu potrzebne. Przygotowując aplikację zaznaczyli kwadrat z oświadczeniem nie przykładając do niego wagi, dopiero potem ich ksiądz zwrócił im uwagę. Członkowie rady parafialnej powtarzają, że sytuacja finansowa wspólnoty jest niewesoła, dlatego chcą zatrzymać przyznane środki.

Z kolei o. Louis-Joseph Boudreau, proboszcz parafii Ste-Thérèse d’Avila w Cap-Pelé mówi, że nie przyjmie pieniędzy federalnych. Składając wniosek on i jego asystent nie zwracali szczególnej uwagi na oświadczenie, zaznaczyli je, a potem mieli nadzieję, że rząd zniesie ten wymóg. Tak się jednak nie stało.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie

Synku – ojciec patrzy na mnie – nie bój się, słyszysz? Nie bój się. Nie bój się mówić ludziom prawdy. Nie bój się ludzi prowadzić do Boga. Choćby ciebie mieli zabić tak jak Popiełuszkę, to nie bój się. Jak ciebie zabiją za to, że ludziom mówisz prawdę i do Boga prowadzisz, ja pretensji do Boga nie będę miał, tylko Bogu podziękuję, że takiego syna mi dał, co się nie bał. To był jedyny raz, kiedy mój ojciec wygłosił mi takie kazanie. Zawsze to mówię, Bóg i Duch Święty.

To mi się spodobało, bo była historia, malowanie, muzyka, rolnictwo. No, człowiek się nie rozerwie jak ta żaba. Chociaż mój pomysł był bardzo logiczny. Wróciłem do domu i jedyne, co zapamiętałem, to modlić się. A to jako tako mi szło, więc zacząłem się pytać Pana Boga, gdzie chcesz, żebym szedł do szkoły, bo tu 8. klasa i trzeba wybierać. Przy mszy służę za każdym razem, to po komunii od razu uderzało mnie, a zapytałeś się, co masz robić – Panie Jezu, pokieruj mną, żebym poszedł, tam gdzie trzeba. Po jakimś czasie tej modlitwy wychodzę z kościoła, patrzę, a tam jest gablotka przy kościele, o której wiedziałem, że jest, ale nigdy tego nie czytałem, bo po co miałem czytać, co mnie to obchodzi, jakieś zdjęcia i afisze. Zatrzymałem się, a tam była kartka, na niej mozaika zdjęciowa i podpis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Ja nie czytałem tego zdania, tylko zatrzymałem się na zdjęciach, a to była reklama Markowic, niższego seminarium, jak oni grają w piłkę, różne rzeczy, kościółek, modlitwa. Przyglądałem się, a z Kodnia były tabuny chłopaków, którzy do tej szkoły chodzili – mało który został księdzem, ale kilku rozpoznałem. Przyglądając się, po jakimś czasie zacząłem zauważać ten napis, „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Jak szedłem do szkoły, to zawsze z siostrami przechodziliśmy koło kościoła i zawsze było naszym zwyczajem, że wchodzimy do kościoła pozdrowić Pana Jezusa. Doszło do tego, że musiałem zatrzymywać się przy tej gablotce, i zaczął mnie denerwować ten napis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Nieee! Coś takiego było, dlaczego mnie? Absolutnie. Ponieważ mnie to denerwowało, to zacząłem chodzić inną stroną, i okazało się, że z drugiej strony jest druga gablotka, której nigdy nie widziałem, bo chodziłem jedną stroną do zakrystii jako ministrant. W drugiej gablotce patrzę, a tu taki duży afisz, na nim młodzieniec i „Pójdź za mną” – Jezus podpisał się. I adres Wyższe Seminarium Obra. Zacząłem wychodzić z kościoła środkiem, nie w prawo, nie w lewo, tylko prosto w bramę, bo mnie denerwowały te afisze. I przestałem mówić Panie Boże pokaż mi drogę, którą mam iść. 

        Ale to nie dawało mi spokoju i kiedy był czas decyzji w końcu 8. klasy szkoły podstawowej, to wiedziałem, chociaż niesprzyjające warunki były, bo mój kuzyn wystąpił z kapłaństwa, to byłem pewny. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Nie wiem, czy byłem kiedyś zakochany w jakiejś dziewczynie, chyba nie, bo mi się zawsze wszystkie podobały. W szkole podstawowej byłem takim bawidamkiem, łącznie z nauczycielkami. To są historie niesamowite, na inną sesję. W końcu kiedy był czas podań do szkoły średniej, to wiedziałem – Markowice i koniec. Nie było wytłumaczenia, była pewność, że to jest droga, która mnie doprowadzi do kapłaństwa. A przecież było można wybrać liceum na miejscu.

        Poszedłem do ojca Karola Lipińskiego, który wtedy był wikarym, bo dokumenty już złożyłem, ale potrzebne było tzw. świadectwo moralności, że ksiądz mnie zna, jestem taki chłopak itd. I ksiądz Karol pyta – do Markowic? Tak. Mmmm, no dobrze. Poszedł do klasztoru, pochwalił się. Tutaj był kiedyś ojciec Hajduk proboszczem, a u nas był wtedy superiorem. Ojciec Hajduk znał mojego ojca, dobrze znaliśmy się wtedy. I to się rozeszło, oni dyskutowali, czy to świadectwo moralności dać. I ojciec Karol spotkał mnie następnego dnia – bo nie od razu mi to świadectwo napisał – i mówi: Wiesiu, nie żebym mówił, nie idź do Markowic, że nie nadajesz się na księdza, ale jak chcesz maturę zrobić, to po maturze dopiero, a może tutaj byś w Terespolu uczył się, rodzicom byś pomógł na roli, tutaj pomógł w kościele, dekoracje. Ja tak spojrzałem na niego, myśląc, że on będzie w zachwycie, że ja chcę być księdzem, a on mi odradza. Powiedziałem: Nie, jak nie pójdę do Markowic, to księdzem nie zostanę. Byłem tak pewny – wiem, że to Duch Święty wtedy przemawiał również i przez niego, i przeze mnie, i do dzisiaj jestem przekonany, że gdybym nie poszedł do Markowic, księdzem nie zostałbym. 

        Mój ojciec był bardzo przeciwny temu wszystkiemu. W Kodniu były różne wróżki, znawczynie życia mężczyzn w mojej rodzinie, i mówiły – za dwa tygodnie, za dwa miesiące, do Bożego Narodzenia wyrzucą go itd. Nie wyrzucili mnie na Boże Narodzenie, po roku jedna wróżka mówi: Wiesiu, ja was znam, ja ciebie znam, ty nie masz szans zostać księdzem, ja się znam na ludziach. 

        Nie żałuję ani jednego dnia, ani jednej godziny spędzonej w Markowicach, chociaż kiedy byłem powołaniowcem w moim pierwszym życiu tutaj, 30 lat temu, przez dwa lata, to nigdy nikomu nie poradziłem, żeby szedł do Markowic. Chociaż przekonany byłem, że dla mnie to była jedyna, najlepsza droga. Mój ojciec był bardzo przeciwny temu, nie tylko dlatego, że ten kuzyn wystąpił, ale mu się nie mieściło w głowie, że mogę być księdzem, no i kto rolnictwem się zajmie itd. Ta historia z moim ojcem skończyła się w ten sposób, że on przez cztery lata w Markowicach, rok na Świętym Krzyżu nowicjatu i sześciu lat w Obrze, ani razu mnie nie odwiedził. On mi nigdy słowa nie powiedział, że nie, bo był taki moment, że musiał podpisać się, że będzie płacił za moją szkołę, uczenie się. Zgoda rodziców była wymagana. I oni dwa tygodnie z moją mamą rozmawiali i nie wiedzieli, co zrobić. W końcu był czas na podpisanie, to ojciec usiadł przy stole i powiedział: To jest twoje życie, ja za ciebie żyć nie będę. Mogę ci pomóc, ale żyć to ty musisz sam i od ciebie zależy, kim będziesz, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj, nie idź, nie rób śmiechu, bo zrobisz, nie daj Boże, to co Witek – ten kuzyn. Ja się odważyłem powiedzieć – Nie zrobię. – Co nie zrobisz!? – mój ojciec był raptus. – A co ty wiesz o życiu? Ile masz lat? – Piętnaście. – A on ma trzydzieści, i zobacz, co zrobił! Co ty wiesz, co w życiu zrobisz, a co nie zrobisz! Jak masz zrobić to co Witek, to nie zawracaj głowy i wycofaj papiery. Tu szkoły cię przyjmą. Ja mówię  – Idę do Markowic. – To jest twój wybór, ale jak będziesz księdzem złym, to w domu mi się nie pokazuj. 

        Taki ojciec, i dobrze, że tak powiedział, bardzo dobrze. To Duch Święty tak mówił przez ojca też. Ojciec dużo bardziej elokwentnie mi to wyłożył... (śmiech) Przyjechał do mnie na święcenia diakonatu. Wcześniej mnie mama i siostry odwiedzały, on nie. On robił wszystko, żebym zrezygnował z niższego seminarium, ale po Markowicach, jak poszedłem do nowicjatu, już zrezygnował, ale nie był zadowolony. Nic mi nie mówił, widziałem, że się z tym męczy i nie jest szczęśliwy. Kiedy przyjechał na święcenia diakonatu i zobaczył nas leżących, i zobaczył tę ceremonię, przyjechał do domu i powiedział jedno zdanie do mojej mamy, tak po wschodniemu: Matka, teraz dopiero, jak ja go zobaczył tam, jak on tam leżał i się modlił i jak to tam wygląda, to ja wiem, że on dobrze zrobił, że mnie nie słuchał, a zrobił tak, jak zrobił. Trzeba pomóc, żeby był dobrym księdzem.

        – A co z tą miłością? (pyta ktoś z sali).

        Ja mówię o miłości, miłości Boga do mnie i jak ja na tę miłość odpowiadam na takie wydarzenia.

        – Ale mnie chodzi o...

        Ooo, o tę dziewczynę (śmiech), może dojdę do niej też. Dobrze, to jest dobry moment, bo kiedy szedłem do Markowic, to ojcu Karolowi powiedziałem i ojciec Hajduk musiał napisać list polecający, że mogą mnie przyjąć. Zanim ten list dostałem, przyszedłem na lekcje do klasy, siadam, a śp. pani Irena, wspaniała nauczycielka, w sposób, w jaki spojrzała na mnie, wiedziałem, że ona już wie, że idę do Markowic – bardzo ją lubiłem swoją drogą; ona zmarła w wieku 30 lat, bardzo młoda nauczycielka, pisząc list do mnie w szpitalu, kiedy byłem w seminarium, i nie dokończyła go. I teraz zaczyna się. Pani Irena mówi: Dziewczyny, wiecie co? – a ja już wiedziałem co, i pod ławkę (śmiech) – Dziewczyny, będziecie miały księdza w klasie. Uuuhhhh. – Kto taki? Kto to? – A zgadnijcie. Padały różne imiona, żadne nie było zbliżone do mojego. – A nie zgadłyście. – A to kto? – Cha, cha cha. No dobrze.  

        No i rozeszła się wieść i wszystkie dziewczyny mi się oświadczały, nie z zamążpójściem, tylko że będą czekać z zamążpójściem, aż ja będę księdzem, żebym dał im ślub. Wszystkie przysięgły w mojej klasie. I ta moja miłość, Elwira – tak myślałem, miłość, taki plan miałem. My się lubiliśmy, mamy ciekawe historie ze szkoły podstawowej. Jak już byłem w niższym seminarium, przyjeżdżałem na urlopy, to byłem zapraszany na spotkania w szkole, przez nauczycieli, i kiedyś Elwirę spotkałem – tę właśnie historię miłości dokończę – i mówię: Elwira, wiesz co, to życie do kapłaństwa to jest długie i jak wiesz, tu w Kodniu różni są prorocy, co mówią, że ja nie będę księdzem. Słuchaj, robimy układ, nie wychodź za mąż, dopóki mnie nie wyświęcą, bo jak mnie wyrzucą, to po co będę szukał innej? My się znamy, mam plan, ożenię się i narzekać nie będziesz, życie będzie ciekawe. Obiecała. I to była jedyna dziewczyna, która wyszła za mąż rzeczywiście po moich święceniach. Tak się złożyło w jej życiu, nie dlatego, że mi obiecała, ale tak wyszło, że to była jedyna dziewczyna, która wychodziła za mąż, dopiero jak ja zostałem księdzem. Miałem 25 lat, to już byłem stary, dziewczyny to już szły za mąż. I tak się skończyła nasza historia miłości z Elwirą.

        Po święceniach, to był rok 1984 – dokończę historię mojego ojca, bo to jest ważne w historii mojego życia kapłańskiego. Wiedziałem, że ojciec nie chciał, żebym był księdzem, chociaż potem powiedział to, co powiedział do mamy – do mnie nic nie powiedział. Jedyny raz na temat mojego kapłaństwa wyraził się nie na moich prymicjach czy przy święceniach, gdzie był wzruszony, nie umiał słowa wypowiedzieć, on, twardziel taki. Akurat to był rok, kiedy zamordowali Jerzego Popiełuszkę, 84 rok, październik; pracowałem w Siedlcach, tam gdzie ojciec Błażej teraz pracuje, to była moja pierwsza miłość kapłańska, początki budowy kościoła. Jerzego Popiełuszkę zamordowali i kiedy zostało znalezione jego ciało, to ojciec śp. Stanisław Toman poprosił mnie, żebym wieczorem w kościele, gdzie były tłumy, powiedział patriotyczne kazanie. Tutaj coś takiego jak patriotyczne kazanie, w Poznańskiem, to jest prawie niemożliwe, bo cię wyniosą z kościoła, a na wschodzie lubią, jak powiesz politycznie, patriotycznie. To był taki dzień, kiedy trzeba to było powiedzieć. I powiedziałem – miałem karteczkę, mam ją do dzisiaj, co mówiłem na temat Popiełuszki, morderstwa i historii, karteczka na bibułce do wycierania ust. Mam ją do dzisiaj, nie żeby było jakieś nadzwyczajne, ale poniosło mnie dobrze i zastanawiałem się, czy nie zostanę wezwany, bo potem byłem wzywany na UB również, jako misjonarz. Ale mniejsza o to. I po tym kazaniu na wieczornej mszy pojechałem do domu do Kodnia, to jest 100 km, na spotkanie z rodzicami. Zajechałem o 20.30, pociągiem, potem autobus, to trochę trwało. Zjedliśmy kolację, ojciec siedział tak dziwnie. On również lubił różne rzeczy i dużo mówić. I cisza. Podniósł oczy na mnie: To co, zamordowali Popiełuszkę? – Zamordowali. – To znaleźli ciało? – Znaleźli. – To co, będzie chyba duży pogrzeb? – Chyba będzie duży. Taka rozmowa między nami, takie zdania. – Mhm. Synku – ojciec patrzy na mnie – nie bój się, słyszysz? Nie bój się. Nie bój się mówić ludziom prawdy. Nie bój się ludzi prowadzić do Boga. Choćby ciebie mieli zabić tak jak Popiełuszkę, to nie bój się. Jak ciebie zabiją za to, że ludziom mówisz prawdę i do Boga prowadzisz, ja pretensji do Boga nie będę miał, tylko Bogu podziękuję, że takiego syna mi dał, co się nie bał. 

        To był jedyny raz, kiedy mój ojciec wygłosił mi takie kazanie. Zawsze to mówię, Bóg i Duch Święty. To było nadzwyczajne przemówienie, tam kilka słów było więcej, ale sens zachował mi się mocno w słowach. Jedyny raz, kiedy ojciec powiedział coś do mnie o kapłaństwie, o mojej pracy. Ale te słowa nigdy nie przestaną być ważne i głęboko wryte. Między innymi takie wydarzenia, takie słowa, które przytoczyłem z tych historii mojego życia; było parę takich, jak Bóg przemawia, jak Bóg mówi, i one docierają, dotkną serca.

        Było więcej w moim życiu takich spotkań, takich słów jeszcze, kiedy czułem, że to Duch Święty przemówił i się wryły. Można powiedzieć, że ja je słyszę w jakimś sensie codziennie na modlitwie czy przy różnych wydarzeniach. 

Ciąg dalszy za tydzień

O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube

Opublikowano w Teksty

Albo ja wiedziałem, kto to zrobił, albo byłem jednym ze sprawców, więc zwykle wołano mnie, do tego stopnia, że przychodziła milicja. Był taki moment, że mój ojciec, chyba to był koniec szóstej klasy, powiedział, jeszcze jeden taki numer, to ja ciebie sam zawiozę do poprawczaka. Tych historii było dużo, ja próbuję w skróconej wersji to opowiedzieć, ponieważ to jest niesamowite, jak Pan Bóg wybiera sobie ludzi, nie patrzy naszymi oczami, wybiera, inaczej patrząc.

Żeby zrozumieć moją historię życia, to trzeba sięgnąć do mojej mamy. Opowiem tę historię, bo wy jesteście przygotowani, że jakieś nadzwyczajne historie będę mówił wam o moich przeżyciach na misjach, o tym między życiem i śmiercią, może do tego dojdziemy, ale tę historię muszę opowiedzieć, bo ona w jakimś sensie tłumaczy, skąd to się wzięło. Moja mama chciała być siostrą zakonną. Miała osiemnaście lat, w Kodniu mieszkała, w czasie wojny pomagała uwięzionym oblatom, nosiła jedzenie. Mój dziadek, mamy ojciec, też był zaangażowany. Wtedy samochodów nie było, miał dobre konie, więc często tych oblatów z Kodnia do Terespola 18 km do pociągu woził. Był takim wozakiem. Więc księża w domu mojej mamy często bywali. I pewnego dnia do mojej mamy, która miała osiemnaście lat, przyszedł Piotr Nazaruk, mój ojciec. On ją znał, ale nigdy ze sobą nie chodzili, przyszedł i na pierwszym spotkaniu poprosił ją o rękę, zapytał, czy chciałaby wyjść za niego za mąż. A on miał nieskończone osiemnaście lat, a mama skończone osiemnaście. Dlaczego taki młody chłopak chciał się żenić? Otóż kilka miesięcy wcześniej, w ciągu dwóch miesięcy, mojemu ojcu zmarł ojciec w wieku 45 lat, dwa miesiące później, w wieku 43 lat zmarła matka i siostra. On był najstarszy w rodzinie, miał jeszcze dwóch braci i dwie siostry. Jako najstarszy, musiał te dzieci wychowywać, niektóre dużo młodsze od siebie. Jedna siostra miała 15 lat, dwa lata młodsza od niego, jeden chłopiec miał 10 lat, drugi 8 lat. Więc on próbował te dzieci wychowywać. To były powojenne czasy, były tam jakieś babki, niebabki, i babka doradziła, ożeń się, bo tutaj trzeba dzieci wychowywać, żeby jakaś kobieta była w domu na stałe. No i ojciec nie miał pojęcia, kogo wziąć za żonę, a ona mówi, a, tam jest taka Stanisława, dobra dziewczyna, będzie dobrą matką dla twoich dzieci i wychowa, bo pobożna. I ojciec od razu na pierwszym spotkaniu mówi, że chciałby się z nią ożenić. Ale ja chcę iść do zakonu, mama na to. 

        Ojca to nie przestraszyło w żaden sposób, rozeszli się. Dziadek absolutnie nie chciał go wpuszczać nawet do domu, bo to jakiś biedak, sierota, jeszcze nie wiadomo, co to za rodzina, w której wszyscy umierają, jakaś parszywa sprawa. Ale mama powiedziała, ja proboszcza zapytam. Proboszcz często przychodził i na drugi dzień przyszedł w jakiejś sprawie do dziadka, w czasie rozmowy mama zapytała: Proszę ojca, co ja mam zrobić, bo tutaj taki Piotr chciałby się ze mną ożenić, a ja chcę iść do zakonu i nie wiem, co mam robić? A proboszcz zapytał, a dlaczego ty chcesz iść do zakonu? A bo ja chcę życie Bogu poświęcić. A, to ładnie, że ty chcesz Bogu poświęcić życie. A co ty myślisz, co w zakonie będziesz robić? Co będę robić? Będę się modlić, będę robić, co będę umiała, co mi powiedzą. I proboszcz, natchniony Duchem Świętym – tak to widzę – mówi: Słuchaj, jak ty myślisz, że dużo poświęcasz, dużo dajesz Bogu, idąc do zakonu, to ty nie wiesz, jak wygląda życie, bo jeszcze nie byłaś w zakonie. Bo to – mówi – tak, niby mówią, idzie do zakonu, wszystko oddaje Panu Bogu. Ale tak, w zakonie to będziesz miała dach nad głową, nie będziesz się przejmować o mieszkanie, będziesz miała jedzenie, nie będzie trzeba starać się o jedzenie, będziesz miała pracę, modlitwę. To będziesz miała w zakonie większe wygody, niż ty myślisz. I ty myślisz, że ty Bogu coś ofiarujesz? Dobrze, że tak dziecko myślisz, ale wiesz co, ja mam taki pomysł. Jak naprawdę chcesz Panu Bogu coś poświęcić, coś dla Pana Boga zrobić, wyjdź za mąż za tego Piotra i bądź matką dla sierot. I to będzie Bogu poświęcenie, jak ty te dzieci, sieroty, wychowasz na dobrych ludzi. A może któregoś dnia otrzymasz od Boga jeszcze większy dar, niż myślisz. Dziadek był niezadowolony. Mówię o tym, że to jest przykład wiary, zawierzenia. Ksiądz przemówił, Bóg przemówił. I ona z tym nie dyskutowała, ona usłyszała słowa Boże przez księdza. Chcesz się Bogu poświęcić, bądź matką dla sierot. I na drugi dzień spotkała się z moim ojcem i powiedziała, że wychodzi za mąż. I wyszła za mąż. Jeszcze jedno dziecko zmarło, siostra ojca, potem pierwsze ich dziecko zmarło, potem uderzył piorun w dom, spaliło się gospodarstwo. Wiele innych tragedii było. Nigdy nie słyszałem od mamy o jakimś narzekaniu na los. Ona mówiła kiedyś, że była przekonana, że ona ma tam umrzeć, ale jakąś misję ma spełnić, te dzieci wychować. Ona była gotowa na śmierć, kiedy to pierwsze dziecko zmarło, ale nigdy słowa złego nie słyszałem od niej o Bogu czy o księżach. Wtedy przyszła bieda w domu okrutna i od mojego ojca, który w wieku 17 lat stracił rodziców i siostrę, a potem następną i dziecko, ile żyję, nigdy nie słyszałem jednego słowa narzekania na los, na Pana Boga, na cierpienie, a cierpiał sporo. Nigdy się nie chwalił jakimiś darami czy łaskami, ale wiara była nie w słowach, a w czynach, obecna bardzo mocno. Za to świadectwo wiary ja zawsze Bogu bardzo dziękuję.

        Mówię o tym, bo to ukształtowało też mnie jako kapłana, taka wiara od wczesnych dni, kiedy mama mówiła do nas czy do mnie takie proste słowa, które dopiero po jej śmierci sobie uzmysłowiłem lepiej. Oni nigdy nie musieli nam w domu przypominać o modlitwie, o chodzeniu do kościoła, po prostu oni chodzili. Jak ojciec nie szedł do kościoła w niedzielę, to myśmy wiedzieli, że jest chory, bo tylko to mogło być powodem, że nie był w kościele. Nigdy nam nie mówili, idźcie do kościoła, bo to było naturalne, że się idzie. Do szkoły mogłeś iść, nie iść, bo była robota w domu, ale do kościoła, chyba że ciężko chory jak ojciec. Modlitwa rodziców. 

        Czasami opowiadam, jak mój ojciec lubił sobie wypić, bo kto nie lubi sobie wypić. Nie był alkoholikiem. Raz widziałem, jak mój ojciec się modli, bo jako małe dziecko spałem w tym pokoju co rodzice, a potem dołączyłem do pokoju, gdzie spały siostry. Niekiedy przyszedł późno, wypity taki, to choćby nie wiem jaki był, to jak szedł do łóżka, to wtedy go słyszeliśmy, jak on się modli. Długo się nie modlił, przyklęknął tylko przy łóżku w stronę Pana Jezusa na krzyżu, obrazu Matki Bożej i figurki Matki Bożej, i wtedy przeżegnał się i tak się mocno uderzał w pierś „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy” i coraz głośniej. Aż szyby się trzęsły, jak ojciec się modlił i przepraszał za swoje grzechy. Trzy razy „Boże, bądź miłościw” to był cały jego pacierz, ale on był bardzo wymowny, nie miał siły więcej modlitw wymówić, ale te trzy razy „Boże, bądź miłościw” było. I w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego na początek i koniec. To kształtuje człowieka. 

        Po siódmej klasie podstawowej szkoły byłem na spotkaniu ministrantów w Obrze, zostałem nagrodzony, jako jeden z czterech najlepszych ministrantów – z 60 ich było w Kodniu, którzy najwięcej służyli. Zostałem wysłany na rekolekcje. Znowu to mówię, bo to jest, jak Bóg działa. Nie mówię tego po to, żeby pokazać, jakie mamy fantastyczne życie, niesamowite, do filmu, do książki, tylko jeżeli to mówię, to chcę pokazać, jak Bóg działa. Jaki Bóg jest dobry, miłosierny, jak Bóg działa w moim życiu. 

        Po szkole podstawowej byłem w takim dołku, że tak powiem, jeżeli chodzi o zachowanie. To były między innymi takie sprawy, „że jeśli jeszcze raz, to cię zawiozę do poprawczaka”. Ale byłem ministrantem, lubiłem służyć i trzy kilometry dziennie lubiłem iść rano na mszę przed szkołą. Rodzice nie zawsze byli zadowoleni. Dla nas punktem honoru, dla moich dwóch sióstr, było, żeby ani jednych rorat nie zawalić, a na wschodzie zimy są długie. Ojciec nie woził nas, tylko przez zaspy, polną drogą trzy kilometry mieliśmy do kościoła i byliśmy często jednymi z pierwszych. Kościół otwierali i my jako piersi wpadaliśmy. Po mszy oblaci dawali kawę i jakąś bułkę i to było nasze jedyne śniadanie. Czasami rodzice nie chcieli nas wypuścić, więc myśmy po ciemku się ubierali, po cichutku, kiedy ojciec z matką doili krowy, myśmy się wymykali z domu, żeby być na roratach, bo było punktem honoru, żeby ani jednych rorat nie opuścić. 

        Kiedy znalazłem się w Obrze, czterech nas pojechało, był taki moment, że wsiadamy w Olsztynie do autobusu i z Olsztyna do Obry jest siedem kilometrów. Kilku oblatów, jeden z nich znany mi, wsiadło do autobusu, bo miał być pogrzeb jednego oblata. I tak w połowie drogi pokazał się kościół już na widoku i ten jeden oblat nachylił się do mnie i mówi: Wiesiu, patrz, patrz, już widać klasztor w Obrze. Zapamiętaj sobie, bo za parę lat tu przyjedziesz, bo będziesz się kształcił na księdza. Pufff! Myślałem, że on mówi tak do wszystkich. Proroctwo się spełniło. Na tych rekolekcjach to był tydzień, kiedy mogłem być poza domem, kiedy ani krów nie musiałem paść, ani orać, ani bronować za końmi, bo to był początek lipca. Nareszcie mogłem pograć w piłkę, kajakami popływać. Ale każdego dnia były nauki, może ze trzy, i była Msza Święta. Żadnych kazań nie pamiętam. Jest pierwszy dzień rekolekcji dla ministrantów – spora grupa nas była, koło setki – i taka metoda była ojca, który prowadził, że czytał Ewangelię, która będzie następnego dnia na mszy, a my, żebyśmy do tego zrobili nasze komentarze. Pierwsza ewangelia była na temat talentów, jeden, pięć, dziesięć. Nawet nie usłyszałem, że trzeba coś napisać, żeby z każdej grupy ktoś wyszedł i przeczytał rozważania, parę zdań, jak on rozumie tę ewangelię. 

        Wieczorem ojciec Mieczysław Hałaszko, który był moim kuzynem i jest oblatem, proboszczem w Kędzierzynie, wtedy był po pierwszym roku, przyszedł do nas i pyta: Chłopaki, piszecie? Nikt nie miał ochoty pisać, więc do mnie – Wiesiu, napisz. I napisałem i to było moje pierwsze kazanie. Jeszcze nie miałem pojęcia, że będę kaznodzieją. Na jednym ze spotkań ksiądz opowiada taką historię. Słuchajcie, jesteście na ziemię posłani przez Boga do spełnienia misji, każdy z was ma misję do spełnienia. I do spełnienia tej misji dostaliście dary, zdolności, talenty – właśnie o tych talentach było – różne talenty. Każdy z nas chce być szczęśliwy, każdy może być szczęśliwy wtedy, kiedy na ziemi będzie robił to, co Bóg pragnie, żebyś robił. Tak mniej więcej brzmiała ta myśl. I tak jak mantrę zaczął wyliczać może ze dwadzieścia różnych zawodów. Może Pan Bóg chce, żebyś był lekarzem – to wybierz szkołę, która cię doprowadzi, zostań lekarzem i staraj się być najlepszym lekarzem, jakim możesz zostać przy twoich zdolnościach, bo wtedy będziesz szczęśliwy, robiąc to, co robisz, i robiąc to najlepiej. I tak wymieniał: lekarzy, nauczycieli, rolników. I jako ostatni taki dodatek – ale może też kogoś z was Pan Bóg chce, żeby został misjonarzem, oblatą czy księdzem. Wybierz, idź do seminarium. Nie patrz, żeś słaby, grzeszny. Jak cię Bóg powołuje, to ci da zdolności. I jak będziesz księdzem, staraj się być najlepszym księdzem w tej łasce, którą otrzymasz, i z tymi zdolnościami, jakie masz. Tylko wtedy będziesz szczęśliwy. Możesz Bogu powiedzieć nie i wybrać sobie inną szkołę, tylko nie jestem pewien – mówi – czy będziesz szczęśliwy, będziesz się męczył i niekoniecznie będziesz szczęśliwy. 

        No dobrze, ale jak wiedzieć, gdzie Bóg mnie woła? On mówi, ja nie znam innej metody jak modlitwa. Słuchajcie, jesteście ministrantami, modlicie się rano, wieczorem, od dzisiaj albo raz na jakiś czas, raz w tygodniu, w niedzielę, powiedz Bogu w modlitwie takie zdanie – Panie Boże, wskaż mi drogę, jaką chciałbyś, żebym szedł przez życie, czy powiedz, gdzie chcesz, żebym pracował. Coś takiego. Zaręczam wam, że kiedy trzeba będzie wybrać, Bóg da wam znać. Bóg odpowie. I pójdziecie, i będziecie.

        Wróciłem do domu i jedyne, co zapamiętałem, modlić się. A to jako tako mi szło, więc zacząłem się pytać Pana Boga, gdzie chcesz, żebym szedł do szkoły, bo tu 8. klasa i trzeba wybierać. Przy mszy służę za każdym razem, to po komunii od razu uderzało mnie, a zapytałeś się, co masz robić – Panie Jezu, pokieruj mną, żebym poszedł, tam gdzie trzeba. Po jakimś czasie tej modlitwy wychodzę z kościoła, patrzę, a tam jest gablotka przy kościele, o której wiedziałem, że jest, ale nigdy tego nie czytałem, bo po co miałem czytać, co mnie to obchodzi, jakieś zdjęcia i afisze. Zatrzymałem się, a tam była kartka, na niej mozaika zdjęciowa i podpis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Ja nie czytałem tego zdania, tylko zatrzymałem się na zdjęciach, a to była reklama Markowic, niższego seminarium, jak oni grają w piłkę, różne rzeczy, kościółek, modlitwa. Przyglądałem się, a z Kodnia były tabuny chłopaków, którzy do tej szkoły chodzili – mało który został księdzem, ale kilku rozpoznałem. Przyglądając się, po jakimś czasie zacząłem zauważać ten napis, „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Jak szedłem do szkoły, to zawsze z siostrami przechodziliśmy koło kościoła i zawsze było naszym zwyczajem, że wchodzimy do kościoła pozdrowić Pana Jezusa. Doszło do tego, że musiałem zatrzymywać się przy tej gablotce, i zaczął mnie denerwować ten napis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Nieee! Coś takiego było, dlaczego mnie? Absolutnie. Ponieważ mnie to denerwowało, to zacząłem chodzić inną stroną, i okazało się, że z drugiej strony jest druga gablotka, której nigdy nie widziałem, bo chodziłem jedną stroną do zakrystii jako ministrant. W drugiej gablotce patrzę, a tu taki duży afisz, na nim młodzieniec, i „Pójdź za mną” – Jezus podpisał się. I adres Wyższe Seminarium Obra. Zacząłem wychodzić z kościoła środkiem, nie w prawo, nie w lewo, tylko prosto w bramę, bo mnie denerwowały te afisze. I przestałem mówić Panie Boże pokaż mi drogę, którą mam iść. 

        Ale to nie dawało mi spokoju i kiedy był czas decyzji w końcu 8. klasy szkoły podstawowej, to wiedziałem, chociaż niesprzyjające warunki były, że mój kuzyn wystąpił z kapłaństwa, to byłem pewny. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Nie wiem, czy byłem kiedyś zakochany w jakiejś dziewczynie, chyba nie, bo mi się zawsze wszystkie podobały. W szkole podstawowej byłem takim bawidamkiem, łącznie z nauczycielkami. To są historie niesamowite, na inną sesję. W końcu kiedy był czas podań do szkoły średniej, to wiedziałem – Markowice i koniec. Nie było wytłumaczenia, była pewność, że to jest droga, która mnie doprowadzi do kapłaństwa. A przecież było można wybrać liceum na miejscu.

        Poszedłem do ojca Karola Lipińskiego, który wtedy był wikarym, bo dokumenty już złożyłem, ale potrzebne było tzw. świadectwo moralności, że ksiądz mnie zna, jestem taki chłopak itd. I ksiądz Karol pyta – do Markowic? Tak. Mmmm, no dobrze. Poszedł do klasztoru, pochwalił się. Tutaj był kiedyś ojciec Hajduk proboszczem, a u nas był wtedy superiorem. Ojciec Hajduk znał mojego ojca, dobrze znaliśmy się wtedy. I to się rozeszło, oni dyskutowali, czy to świadectwo moralności dać. I ojciec Karol spotkał mnie następnego dnia – bo nie od razu mi to świadectwo napisał – i mówi: Wiesiu, nie żebym mówił, nie idź do Markowic, że nie nadajesz się na księdza, ale jak chcesz maturę zrobić, to po maturze dopiero, a może tutaj byś w Terespolu uczył się, rodzicom byś pomógł na roli, tutaj pomógł w kościele, dekoracje. Ja tak spojrzałem na niego, myśląc, że on będzie w zachwycie, że ja chcę być księdzem, a on mi odradza. Powiedziałem: Nie, jak nie pójdę do Markowic, to księdzem nie zostanę. Byłem tak pewny – wiem, że to Duch Święty wtedy przemawiał również i przez niego, i przeze mnie, i do dzisiaj jestem przekonany, że gdybym nie poszedł do Markowic, księdzem nie zostałbym. 

        Mój ojciec był bardzo przeciwny temu wszystkiemu. W Kodniu były różne wróżki, znawczynie życia mężczyzn w mojej rodzinie, i mówiły – za dwa tygodnie, za dwa miesiące, do Bożego Narodzenia wyrzucą go itd. Nie wyrzucili mnie na Boże Narodzenie, po roku jedna wróżka mówi: Wiesiu, ja was znam, ja ciebie znam, ty nie masz szans zostać księdzem, ja się znam na ludziach. 

        Nie żałuję ani jednego dnia, ani jednej godziny spędzonej w Markowicach, chociaż kiedy byłem powołaniowcem w moim pierwszym życiu tutaj, 30 lat temu, przez dwa lata, to nigdy nikomu nie poradziłem, żeby szedł do Markowic. Chociaż przekonany byłem, że dla mnie to była jedyna, najlepsza droga. Mój ojciec był bardzo przeciwny temu, nie tylko dlatego, że ten kuzyn wystąpił, ale mu się nie mieściło w głowie, że mogę być księdzem, no i kto rolnictwem się zajmie itd. Ta historia z moim ojcem skończyła się w ten sposób, że on przez cztery lata w Markowicach, rok na Świętym Krzyżu nowicjatu i sześciu lat w Obrze, ani razu mnie nie odwiedził. On mi nigdy słowa nie powiedział, że nie, bo był taki moment, że musiał podpisać się, że będzie płacił za moją szkołę, uczenie się. Zgoda rodziców była wymagana. I on dwa tygodnie z moją mamą rozmawiali i nie wiedzieli, co zrobić. W końcu był czas na podpisanie, to ojciec przy stole i powiedział: To jest twoje życie, ja za ciebie żyć nie będę. Mogę ci pomóc, ale żyć, to ty musisz sam i od ciebie zależy, kim będziesz, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj, nie idź, nie rób śmiechu, bo zrobisz, nie daj Boże, to co Witek – ten kuzyn. Ja się odważyłem powiedzieć – Nie zrobię.  – Co nie zrobisz!? – mój ojciec był raptus – a co ty wiesz o życiu? Ile masz lat? – Piętnaście. – A on ma trzydzieści, i zobacz, co zrobił! Co ty wiesz, co w życiu zrobisz, a co nie zrobisz! Jak masz zrobić to co Witek, to nie zawracaj głowy i wycofaj papiery. Tu szkoły cię przyjmą. Ja mówię, idę do Markowic. – To jest twój wybór, ale jak będziesz księdzem złym, to w domu mi się nie pokazuj. 

        Taki ojciec, i dobrze, że tak powiedział.

Ciąg dalszy za tydzień

O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube

Opublikowano w Goniec Poleca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.