Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario-1
Niedawno w wiadomościach pojawiła się egzotycznie brzmiąca nazwa Eabamatoong i informacja o wprowadzonym tam stanie wyjątkowym. Gazety rozpisały się o morderstwach, próbach podpaleń i incydentach znęcania się nad zwierzętami. Pewnie dla wielu szokujący był fakt, że Eabametoong nie jest jakimś egzotycznym kraikiem w okolicach równika czy w dalekiej Azji, lecz leży w Ontario, w tej samej prowincji co Toronto czy Mississauga.
Cóż, prowincja niby ta sama i kraj niby ten sam, jednak Toronto (stolica prowincji) i Eabametoong (indiański rezerwat) to dwa zupełnie inne światy. Jak bardzo są odmienne, przyszło mi się przekonać już podczas pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej (czy jak kto woli: interview) o pracę w szkole indiańskiej. Nie była to wprawdzie rozmowa o pracę w samym Eabametoong, ale i taką miałem.
Miało to miejsce przeszło dwa lata temu, gdy jeszcze byłem studentem studium nauczycielskiego. Nie dziwota, że podszedłem do sprawy zgodnie z regułami wyuczonymi z książki: koniecznie być na czas, utrzymywać kontrakt wzrokowy, odpowiadać na pytania rzeczowo i konkretnie... Na wyznaczone miejsce przyjechałem z ponad 40-minutowym wyprzedzeniem (dla wszelkiej pewności, że się nie spóźnię), zaparkowałem samochód na hotelowym parkingu, bez trudu znalazłem salę konferencyjną, w której interview miało się odbyć. Mając sporo czasu, usiadłem, by przeglądnąć swoje notatki. Na 15 minut przed ustaloną godziną rozmowy kwalifikacyjnej zacząłem się niepokoić: korytarz był pusty, nikt nie nadchodził. Na dziesięć minut przed interview czatowałem już przed drzwiami windy, a na pięć nie wytrzymałem i zjechałem na dół, by zapytać, czy to na pewno ten hotel i ta sala. Okazało się, że owszem, byłem na właściwym miejscu i o właściwym czasie.
Przyszło mi jednak czekać kolejne pół godziny, zanim na korytarzu pojawił się wyraźnie zagubiony osobnik, który z w wyglądu z grubsza odpowiadał moim wyobrażeniom o tym, jak rdzenny mieszkaniec Ameryki powinien wyglądać: kruczoczarne włosy, śniada cera... Rozciągnięte dżinsy i bluza z kapturem zaskoczyły mnie nieco, ale w sumie – to nie prowadzący interview mają dobrze wyglądać. Postanowiłem wykazać się inicjatywą i wskazałem przybyłemu właściwą salę, wkrótce przyszły jeszcze cztery osoby, wyraźnie zaspane i raczej wypatrujące przekąsek wyłożonych w sali konferencyjnej niż potencjalnych kandydatów na nauczycieli. Kolejno zaprowadziłem wszystkich na miejsce, a sam cierpliwie czekałem na zaproszenie na – spóźnione już przeszło trzy kwadranse – interview. Okazało się, że niepotrzebnie – ja czekałem na nich na zewnątrz, oni czekali, aż wejdę. Po kolejnych 10 minutach mojego zastanawiania się "co u licha się tu dzieje", jeden z miejscowych się zreflektował i krzyknął, bym już wchodził.
Rozmowa się rozpoczęła, tyle że nie była to rozmowa, a monolog raczej. Moi rozmówcy ograniczali się do pośpiesznego i niewyraźnego odczytywania standardowych w sumie pytań. Mniej już byli zainteresowani odpowiedziami. Z pięciu osób, które poza mną były obecne, tylko dwie były aktywnie zaangażowane w interview, rola trzech pozostałych była dla mnie raczej niejasna, szczególnie że jeden z mężczyzn głośno rozmawiał przez telefon komórkowy przez prawie cały czas trwania interview, a kolejny starał się zdrzemnąć w kącie za moimi plecami. Jedno było niestandardowe i pamiętam je do dziś. Brzmiało mniej więcej tak: "Co byś zrobił, gdyby w czasie lekcji uczeń zaczął się źle zachowywać i podpalił podręcznik?". Teraz wiem, że to było bardzo konkretne pytanie, które miało z rzeczywistością więcej wspólnego niżby jakikolwiek nauczyciel mógł sobie życzyć. Wtedy zupełnie mnie zaskoczyło.
Próby utrzymywania kontaktu wzrokowego były raczej nieudane, bo moi rozmówcy wyraźnie starali się go unikać, co z kolei mnie zbiło z tropu. Podobnie było z "rzeczowymi, konkretnymi odpowiedziami", które wydawały mi się za krótkie, bo ilekroć skończyłem odpowiadać na pytanie, zalegała dość długa cisza, którą kilka razy sam w końcu przerwałem, mówiąc "no, to już raczej wszystko co mam do powiedzenia na ten temat".
Koniec końców – tej pierwszej pracy nie zdobyłem, czekało mnie jeszcze sporo prób, zanim wreszcie dostałem kontrakt na nauczanie klasy 3/4 w jednym z rezerwatów północnego Ontario. W tym roku mija drugi rok mojego pobytu w rezerwacie i w związku z tym czuję się na siłach, by podzielić się z czytelnikami "Gońca" moimi spostrzeżeniami z pracy i pobytu "wśród Indian Ontario", do czego zresztą zainspirowały mnie teksty pana J. Cięciela.
Jedną z rzeczy, którą z WIELKĄ przykrością muszę sprostować na samym wstępie, jest informacja o zarobkach "przyjezdnych nauczycieli", bo – było, nie było – takim przyjezdnym nauczycielem jestem i ja. Pan Cięciel pisze, że "zarabiają bardzo dobrze i później mają wyższe emerytury". Niestety! Już tak nie jest. Moja pensja porównywalna jest ze średnią pensją nauczycielską na południu Ontario, a emerytury nie mam się co spodziewać, no, chyba że coś sam sobie na nią uskładam. Jednak przy podobnych co na południu zarobkach i północnych realiach jeśli chodzi o ceny żywności, nie wspominając już o dodatkowych kosztach przelotów (o czym później), "przyjezdny nauczyciel" nie może się spodziewać, że coś odłoży. Mimo wszystko wydaje mi się, że będąc nauczycielem, warto przyjechać na północ, bo nie dość, że ma się pracę w zawodzie, to jeszcze w ciekawym miejscu. Przy okazji warto wspomnieć, że w sytuacji, gdy rynek pracy dla ontaryjskich nauczycieli jest przesycony, indiańskie szkoły w północnym Ontario stale poszukują nauczycieli. Zainteresowanym podaję adres strony internetowej specjalizującej się w szkołach tego typu: www.educationcanada.com
[Dla jasności: termin "Indianin" wydaje się nie mieć negatywnych konotacji w języku polskim, tak jak je ma w języku angielskim, stąd pozwolę sobie na jego używanie od czasu do czasu. Współczesna poprawna kanadyjska terminologia dopuszcza wyrażenia takie jak: Aboriginals (ludność rdzenna) – polskiemu czytelnikowi pewnie kojarzyłoby się to zanadto z australijskimi Aborygenami, Natives ("tubylcy", co po polsku ma dosyć specyficzny wydźwięk i prawie zawsze kojarzy się z pewnego rodzaju zacofaniem) i First Nations (pierwsze narody), co jest mało precyzyjne. Słowo "Indian" obecnie pada w języku angielskim głównie w kontekście prawnym, gdy na przykład mowa o "Indian Act" czy INAC (Indian and Nothern Affairs Canada). Sami Indianie wydają się nie mieć problemów z określaniem siebie tym mianem (czasami nawet skracają je do postaci "NDN"), mogą jednak raczej negatywnie się odnieść do białego, który zrobiłby to samo. Podobna sytuacja ma miejsce z Afroamerykanami i słowem "nigro".]
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
goniec nr 47-2010