Profesor Bogdan Dziemidok pracował na Uniwersytecie Gdańskim, prowadząc zajęcia nie tyle z filozofii, co przede wszystkim z etyki, bo w tej dziedzinie dał się poznać nie tylko u nas, ale także w Europie i na świecie. Zresztą prowadził wykłady z filozofii na Uniwersytecie Berkeley w Kalifornii, i to w tym samym czasie, co przebywający tam akurat prof. prof. Władysław Tatarkiewicz i Czesław Miłosz. Kiedy profesor Bogdan Dziemidok ukończył siedemdziesiąt lat i nie zaproponowano Mu dalszej pracy w Gdańsku, wyjechał do Warszawy, gdzie natychmiast przyjęła go jedna z najlepszych uczelni. Natomiast gdy niemiłosierny Czas zechciał dla Profesora odpoczynku, zamieszkał w Lublinie, gdzie przed laty rozpoczął swą naukową karierę, zarządzając nawet przez kilka lat tamtejszym UMCS-em. Oczywiście, jak to często naukowcom się zdarza, pisać książek nie przestał.
I w tym miejscu należałoby się zapytać, dlaczego akurat mówię o profesorze Bogdanie Dziemidoku. Na Profesora zwracam uwagę dlatego, że przez ponad pięć lat mieszkał w moim mieście, w Kościerzynie na ul. Jeziornej. Wybrał zaś sobie to miejsce dlatego, bo mógł tutaj najlepiej odpocząć. A ponieważ zdarzyło nam się przyjaźnić, więc miałem okazję widywać się i spotykać z Profesorem nie tylko na gdańskiej uczelni, ale także w Kościerzynie. Potem, jak zwykle to bywa, krąg kościerskich znajomości się powiększał i profesorstwu Dziemidokom, wszak mieszkał w Kościerzynie z Żoną, było tu dobrze. Kiedy nieubłagany Czas zabrał naszych przyjaciół, a potem gdy o Profesora upomniała się Warszawa, kościerskie mieszkanie okazało się niepotrzebne. Wobec tego przyszło nam się kontaktować przede wszystkim listownie, telefonicznie i poprzez książki, z których pisania Profesor oczywiście nie zrezygnował!
W roku 2013 trafiła na moje biurko książka Profesora „Teoretyczne i praktyczne kłopoty z wartościami i wartościowaniem”, a po czterech latach, czyli w roku 2017, „Filozofia i sztuka życia”. Pierwszej nie omówiłem, chociaż takie było oczekiwanie Profesora, bo po prostu nie pozwolił na to czas. W latach 2013–2015 pracowałem akurat nad publikacją czterech książek własnych i redagowanych dziewięciu, więc było to absolutnie niemożliwe. Ale gdybym się książką profesora Dziemidoka wtenczas zajął, na pewno nie ominąłbym jej trzech rozdziałów, na które wskazywał w dedykacji, czyli na „Teoretyczne i praktyczne kłopoty ze szczęściem”, „Teoretyczne i praktyczne kłopoty z tożsamością narodową” i „Aksjologiczne aspekty starości”, co miało znaczyć zastanowienie nad tym, „Czy starość może być piękna, dobra, mądra i szczęśliwa?”...
Chociaż na tę książkę nie przeznaczyłem tu wcale miejsca, ale jak to podczas pisania się zdarza, nigdy nie wiadomo, jakie pojawi się skojarzenie i co akurat w głowie zakołacze, więc cokolwiek o niej powiem. Tak więc, zmuszony po tylu latach do wejrzenia we wskazane rozdziały, nie mogłem być tym razem obojętny wobec poczynionych niegdyś na marginesach tej książki notatek i zakreśleń, oczywiście nie wszystkich, bo nie starczyłoby tu czasu. Wiadomo, że „pisanie o szczęściu nie jest sprawą prostą” (s. 48), i zastanawia też definicja szczęścia, ale nie powinno być obojętne chociażby takie przekonanie Profesora, że „pogoń za przyjemnościami na dłuższą metę nie uszczęśliwia, może nawet unieszczęśliwić, rodząc uzależnienie od różnych form przyjemności” (s. 54). Że tak rzeczywiście jest, wystarczy wskazać te nasze polskie szalone zagraniczne wojaże, od kiedy tylko zaistniała ich możliwość. Czyż nie są niczym narkotyk, zmuszając tylu do wręcz regularnego z nich korzystania. A te komórki, w które każdy w każdej wolnej chwili klika, zapominając o świecie i nie mając ani chwili na zastanowienie się nad sobą. I tak można by tych przykładów naszych cywilizacyjnych uzależnień dawać wiele. Ale to oczywiście nie wszystko, bo mamy tu jeszcze receptę na szczęście. Tej jednak już nie podam, niechaj każdy sam ją pozna. Mogę tylko powiedzieć, że lektura tego rozdziału nakazuje jak najbardziej nad sobą i własnym szczęściem się zastanowić.
Ponieważ o tożsamości narodowej nie uda się tu powiedzieć kilkoma słowami, więc ją pomińmy, natomiast starości nie można przemilczeć, bo jest każdemu sądzona i niemal każdego czeka. Że obecnie tak wiele sprzyja „dyskryminująco-lekceważącemu nastawieniu do ludzi starych” (s. 156), co nieraz można zaobserwować, więc na tę kwestię warto zwrócić uwagę. Że jest to temat na czasie, starałem się ostatnio przypomnieć, pisząc o starości u Żeromskiego i mówiąc o jego trzech bohaterach: Dominiku Cedzynie z „Doktora Piotra”, Szczepanie z „Wiernej rzeki” i Wyszce Zamk Trzebiatowskim z „Wiatru od morza”. Pisałem tam, podobnie jak profesor Dziemidok, pamiętając oczywiście o własnym doświadczaniu starości. Niemniej trzeba się zgodzić z Władysławem Tatarkiewiczem, że przeżywanie starości przez naukowca jest inne, ponieważ ze swej pracy nie musi nigdy rezygnować. Zresztą na emeryturze ma tym większy komfort, bo w karierze nikomu już nie zagraża i nikt mu już niczego nie zazdrości. Trzeba jednak pamiętać, że tak dobrze mają tylko ci, którzy mogą pracować przy swoim biurku i nie potrzebują laboratoriów. Niemniej „okrucieństwo starości” pozostaje, polegając na tym, „że nic już nie możemy zmienić w naszej przeszłości” (s. 174). Cokolwiek by jednak o starości powiedzieć, chwaląc ją lub ganiąc, to w ostatnim o niej słowie Bogdan Dziemidok słusznie powie, że „chyba największym jej urokiem jest to, że na szczęście nie trwa ona wiecznie” (s. 183).
I to byłoby tyle o poprzedniej książce. Natomiast w tej, która ukazała się w 2017 roku jako „Filozofia i sztuka życia”, warto zwrócić uwagę na ostatnią sekwencję jej tytułu, czyli co mówi autor o miłości, przyjaźni i starości, w „sztuce życia”. Kiedy więc nad „urokami i kłopotami miłości małżeńskiej” przyjdzie się tu zastanowić, Profesor zda najpierw sprawę z własnych przeżyć:
„Może się Państwo zdziwią, że mam mówić o miłości małżeńskiej. Co o miłości może powiedzieć zgrzybiały staruszek, który jest przecież mężczyzną w stanie spoczynku, czy jeszcze coś pamięta na ten temat?
Po pierwsze, zapoznałem się z literaturą przedmiotu (…). Przecież czytać jeszcze umiem, a impotencja nie musi iść w parze z demencją. Po drugie, nie będę mówił o miłości w ogóle, lecz o miłości małżeńskiej, którą poznawałem w ciągu 56 lat moich dwóch małżeństw z tą samą osobą, śp. Hanną Dziemidok. Przeżyłem z nią 2 małżeństwa, rozwód (z jej inicjatywy), a teraz Jej zgon (24 maja 2016 roku). Jej nie ma, a moja miłość małżeńska do niej wciąż trwa (przywiązanie, tęsknota i czułe wspomnienia), miłość smutna, połączona z cierpieniem, to w dalszym ciągu miłość małżeńska” (s. 61).
To oczywista prawda, że kiedy w małżeńskim związku przetrwa się do końca, dopiero wtedy można powiedzieć, że tę próbę się zdało. W małżeństwie przeżywa się różne sytuacje i zdrad też nie braknie, ale wedle Profesora, „małżonek jest ostatnią osobą, której powinieneś opowiadać tę historię” (s. 70). Zresztą, jak zaraz potem powie, małżeństwa oparte na przyjaźni są trwalsze od tych zawieranych z miłości. To jednak już osobiste zdanie autora, budzące jednak zastanowienie, które zresztą jak wiele innych, ma tutaj swoją wagę i znaczenie.
Pomińmy jednak przytaczane tu co raz wypowiedzi „ekspertów od miłości i małżeństwa”, a zatrzymajmy się znowuż nad własnym zdaniem Profesora, które okazuje się o wiele bardziej wymowne, niż suche naukowe treści. Zdając sprawę z własnego wejrzenia w kwestię miłości, poda jej trzy etapy: „1) zauroczenie, 2) zakochanie, 3) miłość dojrzała, występująca najczęściej jako miłość małżeńska” (s. 65). Tylko że zauroczenie to jeszcze nie zakochanie, o czym tak powie: „Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem miłość swego życia w warszawskim autobusie linii 116, to nie odczuwałem pożądania seksualnego, tylko właśnie zauroczenie i chęć następnego spotkania. Namiętność, od której ma się zawsze zaczynać miłość, pojawiła się później, po kilku randkach, na które musiałem przyjechać do Warszawy z Lublina. Tradycyjnie właśnie ta druga faza związku zmierza do dalszego trwałego spełnienia w miłości” (s. 66).
Ale to tylko wprowadzenie w temat miłości, przez każdą ze stron inaczej odczuwanej. Wszak trzeba pamiętać o psychicznej inności dwojga i obustronnej wzajemnej akceptacji. Bo chociaż każdy ma swoje własne ideały, to mimo wszystko nie powinno się zbyt wiele od partnera wymagać:
„Mężczyzna zdaniem wielu kobiet powinien być silny, jak Pudzianowski, by mógł nosić swoją ukochaną jedną ręką, ale nie tylko silny fizycznie, także silny psychicznie, powinien dawać poczucie bezpieczeństwa, równocześnie powinien być słaby, bezradny życiowo, by partnerka miała świadomość, że bez niej zginie. Powinien być dobry i bezinteresowny, jak święty Franciszek, ale równocześnie bogaty, jak Rockefeller, ale oczywiście nie tyle natrętnie bogaty, ile dyskretnie, tak od niechcenia. Powinien być elegancki, zadbany i pachnący, a jako kochanek delikatny i czuły, ale od czasu do czasu powinien być brutalny, jak kierowca tira w przepoconym podkoszulku, żeby nie było wątpliwości, że to kawał chłopa, a nie jakieś »ramiączko«.
Podobnie zróżnicowane wymagania mają mężczyźni wobec kobiet. Powinna być piękna i seksowna, jak Sophia Loren lub Marylin Monroe, ale też dobra, jak Matka Teresa z Kalkuty. Powinna być oczywiście inteligentna i mądra, ale bez przesady, nie powinna partnera wpędzać w kompleksy pod tym względem, udając Marię Skłodowską (Curie). Powinna być władcza, jak Kleopatra lub, co najmniej, królowa angielska, ale równocześnie uległa i domyślna, czego się od niej oczekuje. Powinna być oczywiście prawdziwą damą, która nie przynosi wstydu w wytwornym towarzystwie, czasami jednak powinna być jak dziwka, bezwstydna i wyuzdana, i żeby jej się nie pomyliło, kiedy być damą, kiedy dziwką” (s. 21).
Aby tak sugestywnie i zrazem trafnie zdawać sprawę z męsko-żeńskich relacji, trzeba naprawdę życia doświadczyć i wiedzieć o życiu wiele. Ale do tego trzeba dojrzeć, i to zarówno myślą jak wiekiem, czyli mając podobnie jak autor tej książki ponad osiemdziesiąt lat. Dlatego w takim wieku, po doznanej miłości, czas na rozejrzenie się za szczęściem w starości. Lecz najpierw trzeba jej doświadczyć. Szkoda tylko, że nie każdy ma to szczęście, czy też może nieszczęście do niej dotrwać. Jakakolwiek jednak starość jest, to musi się kiedyś skończyć, wszak „nikt nie repetuje starości” (s. 125), jako tej „maturalnej klasy szkoły życia” (s. 125), w której zyskuje się co najmniej jedną przyjaciółkę – sklerozę. A jeżeli jej zabraknie, to czy rzeczywiście „wesołe jest życie staruszka”? O tym jednak trzeba już dowiedzieć się samemu, oddając się podobnie jak w poprzednim przypadku lekturze tej książki, której tytuł „Filozofia i sztuka życia” (2017).
Tadeusz Linkner
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!