farolwebad1

A+ A A-
piątek, 22 czerwiec 2012 11:01

Indiański horror (5)

      Połowa czerwca, to i czas na rozpoczęcie pow-wow trail. Mój rezerwat już gościł swój w zeszłym tygodniu, w tym zaś tygodniu minipow-wow lub przynajmniej minifestiwale odbędą się pewnie w większości rezerwatów, bo w czwartek przypada 21 czerwca, czyli National Aboriginal Day (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców – słowa "aborygen" nie używam z oczywistych względów. W języku polskim kojarzy się ono przede wszystkim z rdzennymi mieszkańcami Australii. Nie mogę też napisać Narodowy Dzień Indianina, bo tutaj angielskie "Aboriginal" odnosi się tak do Indian [politycznie niepoprawny termin], jak i do Inuitów [Eskimosów – znowu politycznie niepoprawny termin] oraz Metysów). Ustanowione w 1996 roku "święto" nie cieszy się zbytnią popularnością w okolicach Toronto, ale i tu można liczyć na pow-wow czy jakąś imprezę. W sobotę, 23 czerwca, w Well Hills Park (na wschód od Bathurst & St. Clair) odbędzie się tradycyjny pow-wow.

      Nasz pow-wow był lokalny, czyli raczej mały (niewielu tancerzy i zaledwie trzy bębny). Nie ma się czemu dziwić, skoro – jak zresztą wszystko tutaj – było organizowane w ostatnim momencie. Do zorganizowania pow-wow zatrudniono moją dobrą znajomą, ale i ona niewiele mogła zdziałać w zaledwie dwa tygodnie. Większość nielicznych przyjezdnych wyjechała rozczarowana, psiocząc, że nasz rezerwat nie chce się "dzielić". Innym – jak mnie – się podobała kameralna atmosfera imprezy, chociaż nie dało się uniknąć wrażenia bylejakości, ale – jak już pisałem – to tu towarzyszy prawie wszystkiemu.

      Przy okazji dużych pow-wow widzi się zdecydowanie więcej komercji i czasami aż trudno się przebić do areny przez stoiska sprzedawców oferujących nam "mielone z bizona", polityzujące koszulki, dream catchery (częstokroć opatrzone nalepką "made in China", reprinty obrazów Roya Thompsona etc. U nas stoisk prawie nie było, za wyjątkiem jednego czy dwóch sprzedających wodę i napoje gazowane. Nieco rozczarowywał brak większego nacisku na tradycję: niby był sakralny ogień, ale nikt tak naprawdę o niego nie dbał, nikomu nie przeszkadzało to, że kobiety chodzą w spodniach (zresztą teraz to już chyba prawie niemożliwe, by znaleźć pow-wow, gdzie wymagane byłyby spódnice), zabrakło cedru u wejścia na arenę i tak dalej. Dzieciom jednak podobał się fakt, że za parę minut mało rytmicznego pląsania w niepełnych strojach dostały po 30 dol., które zresztą zaraz wydały w miejscowym sklepie płacąc po dolara za puszkę pepsi. Pod tym względem trochę mi to przypominało Halloween – impreza zrobiona głównie z myślą o dzieciach, które biegają w tę i we w tę w kolorowych strojach. Dorosłych tańczyło bardzo niewielu, zaledwie kilku miejscowych miało tradycyjne stroje. O pow-wow więcej innym razem.

      Jak ostatnio pisałem – prawie każdy dzień w rezerwacie dostarcza materiału do przemyśleń. Na przykład wczoraj: siedzę w szkole i próbuję napisać coś sensownego na świadectwie ucznia, który opuścił 120 dni nauki, gdy nagle słyszę za oknem straszliwy hałas – jakieś wrzaski i sygnał klaksonu. Zerwałem się i już miałem wybiec na zewnątrz, gdy usłyszałem huk wystrzałów – cztery strzały ze strzelby i seria sześciu z pistoletu. Ochota na wychodzenie na zewnątrz nieco mi przeszła, ale nie na tyle, by jednak nie wyjść. Wskoczyłem na rower i pojechałem w kierunku przeciwnym niż nakazywałby rozum, czyli tam skąd dobiegały hałasy i strzały. Nikogo już tam nie było, zatoczyłem więc koło i wracałem do szkoły okrężną drogą, gdy zza krzaków wypadło kilku miejscowych, którzy zaczęli coś do mnie wrzeszczeć. Jeden z nich miał kij bejsbolowy, co zachęciło mnie do zbliżenia się do nich. Sportowcy – pomyślałem sobie – więc nie ma się czego bać. Obawiać się jednak było czego, bo właśnie całkiem nieświadomie przejechałem koło kilku niedźwiedzi, które powodowane głodem i skuszone zapachem organicznych odpadków walających się po rezerwacie, przywędrowały całą rodziną z lasu. Strzelanina trwała jeszcze jakiś czas, by ucichnąć pod wieczór. Jej efektem było to, że trupem padł tata niedźwiedź i niedźwiedziątko, gdy tymczasem niedźwiedzica dała dyla w gąszcz chaszczy za cmentarzem. Miejscowi podobno słyszeli jej zawodzenie całą noc. Na fejsbuku rozgorzała gorąca dyskusja nad bezpieczeństwem dzieci i westchnienia ulgi, że niebezpieczeństwo zostało (przynajmniej czasowo) zażegnane. Matki, które sprzedają ostatnią zabawkę ich dzieci w lombardzie (pawn shop), by mieć pieniądze na narkotyki i alkohol, zapłonęły świętym oburzeniem. Jakże tak można, by niedźwiedzie łaziły po ulicach rezerwatu?! Mnie ogarnęły raczej kwaśno-gorzkie myśli. Oczywiście bezpieczeństwo moich uczniów stanowi dla mnie priorytet, niemniej jednak żal pozbawionych głębszej świadomości niedźwiedzi, które kierowane głodem, prostym instynktem przetrwania zbliżyły się do siedzib dwunożnych bestii, które w narkotycznym głodzie czy w pijanym amoku częstokroć są bliskie skrzywdzenia swojego własnego potomstwa. Spoglądając na truchło niedźwiedzia bezceremonialnie zastrzelonego z ręki białego policjanta, po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, jak daleko miejscowi odeszli od swych tradycyjnych nauk.

Niedźwiedź w języku Odżibuejów to mkwa (albo makwa, mukwa). Tradycyjnie był postrzegany jako zwierzę obdarzone wielką siłą, odwagą i wytrzymałością. Niedźwiedź to uzdrowiciel, lub przynajmniej strażnik wiedzy medycznej: przekopuje przecież glebę w poszukiwaniu pożywnych korzeni, więc musi mieć bliski związek z ziemią i obszerną o niej wiedzę. Niedźwiedź to solidny przewodnik duchowy: pości, oczyszcza się całą zimę. Niedźwiedź to też "ten, który przywodzi do rozumu" – w obliczu niedźwiedzia ludzie raczej nie są skłonni robić głupot, nie zachowują się nierozważnie, nagle odzyskują "trzeźwość" myślenia. Może przyjście tych niedźwiedzi było prostym znakiem, żeby zająć się problemem śmieci w rezerwacie? Szkolny pojemnik na odpadki pęka w szwach, bo nikt go nie opróżniał od trzech tygodni, prawie wszędzie w rezerwacie można napotkać rybie odpadki, czy nawet całe ryby – złowione wcześniej przez miejscowych i po prostu wyrzucone w rów przy drodze. Problem rozwiązałaby segregacja śmieci i wywożenie organicznych odpadków daleko w głąb lasu, czy nawet spalanie ich, zamiast wyrzucania ich gdzie popadnie. Nie jest jednak moją rzeczą czynić takowe sugestie – już niejednokrotnie mi powiedziano, żebym się nie wtrącał w sprawy rezerwatu, zamilczę więc tym razem.

      Tak poza tym to rok szkolny dobiega końca... Nie, nie dobiega. "Do-biega" sugeruje jakiś ruch, pokonanie jakiegoś dystansu w dynamiczny sposób. Tutaj rok szkolny dogorywa. Nie, też źle. Dogorywa sugeruje, że coś "gorzało", czyli że w jakimś tam momencie był gdzieś jakiś zapał. Tu rok szkolny co najwyżej zdycha. Jest 20 czerwca i dyrektorka stale wymiguje się od udzielenia nam jasnej odpowiedzi na pytanie, kiedy kończymy i na kiedy świadectwa powinny być gotowe. Gdy zapytałem ją o to prawie dwa miesiące temu, odpowiedziała: "A zarezerwuj sobie bilet na kiedy tam chcesz i nikomu nic nie mów. Co ty na to?". W odpowiedzi na ten poziom profesjonalizmu ołówek wypadł mi z ręki i potoczył się po podłodze pod szafę. Schyliłem się, by go podnieść, jednocześnie uchylając się od odpowiedzi. Teraz dyrektorka odmawia napisania mi listu referencyjnego i chce, bym sam sobie wypisał protokół z wizytacji mojej klasy i wypełnił formę ewaluacji...

      No, chyba dam sobie same piątki, bo w końcu czemu nie.

Aleksander Borucki

Północne Ontario

Opublikowano w U Indian
piątek, 22 czerwiec 2012 10:59

Dwa światy (6.)

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario

Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom.

      Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku.          Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów.

      W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił.

      Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze!

      Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"...

      Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern.

      Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie.

      Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami.

      Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka?

      Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu.

      Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją.

      Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim.

      Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu.

Aleksander Borucki

Wunnumin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

Opublikowano w U Indian
piątek, 15 czerwiec 2012 11:10

Indiański horror (4)

 domostwo
Pisanie o moich "przygodach" tutaj jest łatwe, bo życie codziennie dostarcza materiału. Jak na przykład dzisiaj – jadę sobie rowerem przez wioskę, gdy nagle słyszę, że ktoś mnie woła. Zatrzymuję się więc i rozglądam. Acha – to jeden z moich uczniów. W szkole nie był od dwóch miesięcy, czyli mniej więcej od czasu, kiedy odwiedziłem jego rodziców, by powiedzieć im, że jestem zadowolony z jego postępów w nauce i że najprawdopodobniej przepuszczę go do następnej klasy. Zachęceni tym rodzice powiedzieli mu, że już się w tym roku wystarczająco nauczył i że nie musi już chodzić do szkoły.

      Korzystam z okazji i mówię mu, co to ciekawego i fajnego robiliśmy w szkole, by go zachęcić do ponownego przyjścia. Uczeń zbywa to mówiąc: "Ja też miałem fajny dzień – cały dzień siedziałem w domu grając w gry i jedząc słodycze." Nie daję za wygraną: "Ale się pewnie niczego nowego nie nauczyłeś..." Uczeń odpowiada: "Nieprawda! Nauczyłem się, że jak się siedzi przy grach cały dzień, to się zwymiotuje." Biedny chłopiec – wrażliwy i zdolny, ale przy takim nastawieniu rodziców jego szanse na zdobycie wykształcenia i w miarę dobrego zawodu będą bardzo ograniczone.

      Niestety, nie jest to jednostkowy przypadek. Od czasu, gdy śnieg stopniał i nastały cieplejsze dni, do szkoły przychodzi coraz mniej uczniów. Średnia frekwencja w mojej klasie w kwietniu i maju wynosiła nieco poniżej 50%, w czerwcu spadła do poniżej 30%, co oznacza, że czasami mam w klasie 1-2 uczniów. Gdyby to jeszcze byli ci sami uczniowie to można byłoby czegoś uczyć, tymczasem skład klasy się stale zmienia i czasami przyjdzie to ten, to tamten. W tej sytuacji nie pomaga fakt, że to klasa wielopoziomowa – uczę klasę 4/5/6, więc teoretycznie muszę mieć przygotowany materiał dla wszystkich trzech grup. W praktyce wygląda to tak, że moich uczniów 5 klasy nie widziałem już ponad miesiąc. Sam zapomniałem czego ich ostatnio uczyłem.

      Oczywiście, próbuję interweniować, ale niewiele mogę wskórać. Miejscowa policja nie reaguje, pracownicy społeczni (Children Aid Society) nie są w rezerwacie mile widziani, więc pojawiają się średnio raz na dwa-trzy miesiące i nigdy nie są w szkole dłużej niż godzinę. Dyrektorka szkoły sprawę całkowicie ignoruje wychodząc z założenia: "mniej uczniów – mniej roboty." Wsiadam więc od czasu do czasu na rower i jeżdżę od domu do domu pukając do drzwi i próbując tłumaczyć rodzicom jak ważna jest edukacja ich pociech. Oczywiście gorąco mi odradzano tego rodzaju praktyki – nigdy nie wiadomo, co w takim domu można zastać. W społeczności, gdzie większość mieszkańców uzależniona jest od narkotyków czy alkoholu i gdzie nikt się nie krępuje dać komuś w twarz istotnie może to być niebezpiecznie. Póki co jednak nic złego mi się nie stało i dalej jeżdżę od domu do domu.

      O ile mi otworzą, a zdarza się to coraz rzadziej, to zwykle mają przygotowaną jakąś historyjkę w stylu: "padał deszcz", "mój syn boi się psów, które wałęsają się po rezerwacie" (ciekawe, że boi się ich tylko w czasie lekcji, bo po szkole widzę go, jak jedździ na rowerze tam i z powrotem), no i najlepsze: "moje dziecko musiało mi pomóc w sprzątaniu / opiece nad młodszym rodzeństwem". Trudno mi zrozumieć jak to jest możliwe w przypadku, gdy żadne z rodziców nie pracuje i oboje siedzą cały dzień w domu. Większość rodzin jest wielodzietnych, co kończy się tym, że żadne z dzieci nie przychodzi do szkoły. Każdy się "opiekuje" każdym, czy jak?

      Cieszę się, że przynajmniej nie uczę młodszych klas – ich nauczyciele spotykają się z zarzutami, że to oni są winni temu, że dzieci nie przychodzą do szkoły, bo nie kupują im zabawek i słodyczy. Sam wydałem już w tym roku ponad $2000 na zakup pomocy naukowych i materiałów szkolnych. Zabawne jak to jest: nikt nie oczekuje od policjanta, by sam sobie kupił pistolet czy kamizelkę kulodoporną, nikt nie oczekuje od chirurga zakupu własnych skalpeli etc, tymczasem nauczyciele wydają pieniądze nieustannie: a to halloween, a to Boże Narodzenie, a to walentynki, a to Wielkanoc... Przyznam, że bardziej mi się podobał polski system, gdzie szkoła była przede wszystkim miejscem nauki. Zresztą coraz bardziej doceniam czas i miejsce, w których dorastałem (może to tak dzieje się człowiekowi z wiekiem?). Polska szkoła dała mi wykształcenie, które pozwala mi bez większego trudu radzić sobie w Kanadzie. Uściskałbym swoich nauczycieli, gdybym ich gdzieś spotkał. No, może za wyjątkiem nauczycielki chemii.

      Zastanawiam się czasami (nawet dosyć często) co ja tu w ogóle robię – wydawałoby się "na końcu świata", pracując w warunkach, które uwłaczają mojej godności, za marne grosze, bez jakichkolwiek dodatkowych benefitów. Cóż, to również "wina" (czy też "zasługa"?) mojej polskiej edukacji. Napakowano nam w szkołach w głowy romantyzmu, który każe rzucać się "na bagnety". Dorzucono do tego pozytywistyczne przekonania o słuszności przedsięwzięć takich jak "praca organiczna". Kazano mi naczytać się lektur takich jak: "Ludzie bezdomni", "Janko Muzykant", "Antek", "Lalka", "Siłaczka", itd. i teraz tu siedzę, podczas gdy moi znajomi w Toronto zarabiają po 15-20 tysięcy więcej na rok, mają ubezpieczenie zdrowotne i plan emerytalny.

      Nie wszystko da się jednak przeliczyć na gotówkę – dzieci niby są wszędzie, ale wątpię bym ucząc w Mississaudze, czy Toronto miał co wieczór u swoich drzwi grupę nastolatków, którzy chcieliby ze mną pojeździć na rowerze, czy po prostu pogadać o grach. Czasami to męczy, ale w większości przypadków raczej dostarcza sporej satysfakcji tak zawodowej, jak i osobistej. To wszystko oczywiście (i niestety) kosztem rezygnacji z własnego życia rodzinnego. No, ale jak śpiewa Stanisław Sojka: "Życie nie tylko po to jest, by brać. Życie nie po to, by bezczynnie trwać. I aby żyć siebie samego trzeba dać."

Aleksander Borucki

Północne Ontario

Opublikowano w U Indian
sobota, 09 czerwiec 2012 09:31

Dwa światy [4]

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (4)

W poniedziałek, 6 grudnia, dostałem prezent od świętego Mikołaja – ktoś tam czegoś nie dopatrzył przez weekend i szkoła była zupełnie wyziębiona. W mojej klasie temperatura nie przekraczała 10 stopni Celsjusza, więc poranne zajęcia były odwołane. Ucieszyłem się niepomiernie, bo od czasu do czasu miło jest dostać taki prezent od losu – pół dnia wolnego, a płacą pełną dniówkę. Radość moją szybko jednak zmąciła informacja o nieplanowanej naradzie ciała pedagogicznego.

      Zebranie, według słów dyrekcji, miało się odbyć "już zaraz", co okazało się jedynie wybiegiem mającym na celu trzymanie nas w szkole przez cały poranek. Po blisko dwóch godzinach siedzenia w pokoju nauczycielskim w kurtkach, czapkach i szalikach i słuchania "już zaraz", "za 10 minut", "wkrótce", "za chwilę" w końcu zebrało się towarzystwo, by "planować" ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną.

      "Planować" piszę celowo w cudzysłowie, bo planowanie, przynajmniej w myśl tego jak ja je rozumiem, zakłada jakąś komunikację, może być płaszczyzną wymiany idei, ścierania się koncepcji, lub przynajmniej okazją do udzielenia bądź też uzyskania podstawowych informacji. Nasze "planowanie" wyglądało zgoła inaczej. Przypominało grupowe przesłuchiwanie gromady sześciolatków w sprawie pomazanej kredką ściany. Jako "weteran" – jestem tu w końcu już drugi rok –wiedziałem już, co mnie spotka, i przyznam, że z "pewną taką satysfakcją" czekałem, by zobaczyć miny nowych nauczycieli.

      Wszystko zaczęło się typowo – po ogłoszeniu przez PA (spiker), że spotkanie się zaczyna, oczywiście nauczyciele (przyjezdni) pojawili się pierwsi, jakiś czas po tym zaczęli pojawiać się miejscowi. Nie wszyscy oczywiście dotarli w porę i przez następne 30 minut spotkanie było systematycznie zakłócane przez spóźnialskich. Co mogło być powodem spóźnienia w sytuacji, gdy szkoła była zamknięta i nikt nie miał nic innego do roboty poza naradą – pozostanie zagadką na zawsze.

      Przebieg narady był również typowy. Dyrektor szkoły (nowy w tym roku) zadaje logiczne pytanie: "Co zwykle robicie tu na święta?". Odpowiedzią są trzy minuty coraz bardziej natarczywej ciszy. W końcu jeden z podobnych jak ja "weteranów" łamie się i odpowiada... Czyni to z widoczną niechęcią i niepewnie, bo jak tu grać rolę weterana, gdy niektórzy z miejscowych mają ponad 20-letni staż pracy w tej szkole? Ci jednak milczą jak zaklęci. Dyrektor jednak wydaje się usatysfakcjonowany odpowiedzią, że jest Christmas Party, że są różne konkursy: rzeźb w śniegu, dekorowania drzwi, że jest świąteczny koncert i "kulig" (czyli ski-doo & truck rally).

      "Chcecie zorganizować to ponownie?" – pada następne pytanie i znów odpowiedzią jest cisza, przerywana jedynie przez krzyki i piski uczniów, którym mróz niestraszny i którzy w najlepsze bawią się na zewnątrz. Lekcje mogłyby się odbyć bez problemu. Po kolejnych minutach dudniącej w uszach ciszy dyrektor z rezygnacją mówi: "OK, zrobimy tak jak zrobiliście w zeszłym roku".

      Dzieli pracowników szkoły na grupy. Każda grupa ma za zadanie zaplanować jeden dzień ostatniego tygodnia szkoły. W mniejszych grupach miejscowi otwierają się bardziej, stale jednak unikają wszelkich sytuacji powiązanych z podjęciem decyzji czy koniecznością wykazania inicjatywy, z jednym czy dwoma wyjątkami. Mimo wszystko zebranie powoli się rozkręca, między miejscowymi zaczynają wybuchać dyskusje. Dyskusje odbywają się w Oji-Cree (czy jak kto woli w Anishininiimowin), są zaskakująco żywiołowe i jako takie ostro kontrastują z niedawną głuchą ciszą. Nikt nie tłumaczy ich przebiegu ani nie wyjaśnia, co zostało w ich wyniku postanowione. Na dźwięk angielskiego w ustach dyrektora wszystkie dyskusje – tak jak nagle wybuchły, tak nagle cichną i znowu można by było wsłuchiwać się w cykanie świerszczy, gdyby nie to, że za oknem sroga zima.

      Zapada konsternacja. Biali się oburzają na taki "brak kultury", no bo jakże to tak, przecie można nie po angielsku podczas formalnego spotkania w szkole, której działalność jest w końcu utrzymywana z publicznych pieniędzy. Z naszych podatków! Czy to z braku odwagi, czy też z urażonej dumy, lub może chęci bycia taktownym nikt jednak nie prosi o tłumaczenie. Zresztą jak już prosi, to nieodłącznie z niekrytą pretensją w głosie. Nie prośba to, a żądanie raczej.

      A miejscowi? Miejscowi bardzo niechętnie zabierają głos publicznie, w szczególności przy obcych. Niechęć ta jest na tyle silna, że potrafią zignorować skierowane do nich bezpośrednio pytanie. Ponadto Anishininiimowin to ich język ojczysty, czują się w nim swobodniej i właściwie dlaczego mieliby się "przystosowywać"? Było nie było, byli tu pierwsi. W końcu: bez wątpienia są znużeni tłumaczeniem rok w rok wszystkich tych oczywistości nowym nauczycielom, którzy mogą nawet nie doczekać końca czerwca.

Jedną z poważniejszych bolączek północnych szkół jest rotacja personelu: tak nauczycieli, jak i administracji. Przy tym w wielu wypadkach to albo nauczyciele, którzy tu trafiają, to świeży narybek absolwentów studiów pedagogicznych, z dyplomem w kieszeni i prawie całkowitym brakiem doświadczenia, albo nauczyciele emeryci dorabiający sobie na boku. W obu przypadkach może to skutkować wątpliwym poziomem nauczania. Pierwszym się chce, lecz nie wiedzą jak, drudzy może wiedzą jak, lecz niekoniecznie im się chce. W zeszłym roku WSZYSCY przyjezdni nauczyciele (czyli włącznie ze mną – siedem osób) w mojej szkole byli tuż po ukończeniu Teachers' College. Zdecydowanie zabrakło nam kogoś w rodzaju mentora, starego wygi, który pomógłby chociażby w przygotowaniu rocznych planów nauczania. W tym roku z naszej siódemki zostały trzy osoby. Z czterech pozostałych zaledwie jedna pracuje jeszcze jako nauczyciel, ale już w innej prowincji. Nie wspomnę już o tym, że przez szkołę przewinęło się dwóch dyrektorów, a w tym roku i tak jest nowy.

Uczniowie szybko wychwytują takie rzeczy i przyzwyczajeni są do zmian, więcej nawet – oczekują ich, lub (w przypadku co niektórych szkół) próbują je sami wywołać... Może nowy nauczyciel będzie lepszy (czytaj: pozwoli na więcej)? Może w ogóle nie będzie nauczyciela, to nie będzie i szkoły? Nie muszę chyba wyjaśniać, jaki to ma wpływ na ogólną dyscyplinę w klasach, szczególnie starszych. Czasami się dziwię, że uczniowie w ogóle reagują na jakiekolwiek polecenia kogoś, kto przyjechał nie wiadomo skąd i kogo tu wkrótce nie będzie. Jeden z uczniów ujął to zgrabnie swego czasu na drzwiach wejściowych szkoły przy pomocy niezmywalnego mazaka. Napisał: "bitches, bitches, come and go". Nic dodać, nic ująć.

Aleksander Borucki

Wunnmin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

Opublikowano w U Indian
piątek, 08 czerwiec 2012 10:21

Indiański horror (3)

szkola
W zeszłym tygodniu pisałem o aferze, która wybuchła w związku z tym, że starałem się powstrzymać jednego z uczniów przed pobiciem drugiego. Agresor zdzielił mnie pięścią w twarz i parę razy pociągnął z łokcia, a nastepnego dnia przyszedł do szkoły jakby nigdy nic. Ja za to usłyszałem, że w pewnym momencie złapałem go za nadgarstek i będę się żegnać z pracą.

      Przez tydzień żylem w niepewności, bo "zwolnienie" nigdy nie wygląda dobrze na resume. Koniec końców pogodziłem się z myślą, że będę pakował manatki, bo od początu roku co i rusz słyszę, że zaraz mnie wyrzucą. Raz nawet wezwano mnie na dywanik, bo postanowiłem "zastrajkować". Sprawa miała się następująco...

      Jak już pisałem dzieci dostają w szkole darmowe śniadanie, drugie śniadanie i lunch. Sporo dzieci sprawia wrażenie wygłodzonych: jedzą pośpiesznie rozchlapując (lub rozrzucając) resztki jedzenia wokół swoich ławek, często idą po drugą, trzecią, czy nawet czwartą dokładkę. Wiele z nich nie zjada w całości swoich dodatkowych porcji i wyrzuca resztki do kosza w klasie: ogryzki jabłek, mleko i płatki śniadaniowe, rosół, niedojedzony hamburger i tak dalej. Oczywiście, moim zadaniem jest nadzorowanie tych przerw żywieniowych, które zwykle nie przebiegają spokojnie. Jednak nie to było powodem do mojego strajku.

      Zastrajkowałem, bo pewnego dnia wyrzucono z pracy szkolną sprzątaczkę, by przyjąć na jej miejsce jednego z radnych plemienia, który nie pojawił się w szkole przez tydzień, bo akurat wyjechał na "obrady" do Ottawy. Radził jak to polepszyć warunki w naszej szkole, która tymczasem zaczęła cuchnąć. Teoretycznie mogłem sam sprzątać swoją klasę, ale z zasady staram się nie wyręczać w pracy kogoś, kto dostałby zapłatę za moją pracę. Wystarczy, że feralnego dnia strajku spędziłem prawie godzinę odśnieżając wejście do szkoły, by dało się tam w ogóle dostać. Uczenie w brudnej, śmierdzącej klasie nie wchodziło w rachubę. Powiedziałem dyrektorce, że wracam po lunchu i że ma być posprzątane, bo inaczej nie będę uczył. Oczywiście, nie było, mnie się za to dostało – usłyszałem od szefa urzędu plemienia, że nauczycieli, którzy chcieliby dostąpić zaszczytu bycia na moim miejscu jest na pęczki i następnym razem to mnie po prostu wyrzucą z rezerwatu.

      A jednak mnie nie wyrzucili. Może zapomnieli, a może im się po prostu nie chciało. Ten ogólny brak chęci do robienia czegokolwiek jest wręcz porażający i wszechobecny. W ciągu tego roku przez naszą szkołę przewinęło się już gro miejscowych, którym absolutnie nic się nie chciało robić. Nie wiem komu przyznać palmę pierwszeństwa – pomocy klasowej, która handlowała w szkole narkotykami i często w ciągu dnia znikała na 2-3 godziny, czy też sekretarce, która przychodziła do pracy na jeden lub dwa dni w tygodniu, tylko zresztą po to, by spędzić czas na Facebooku, a może kierowcy autobusu szkolnego, który za pół godziny pracy rano i tyleż po południu inkasował zapłatę za sześć godzin pracy, a który też często znikał na dzień, czy dwa nikogo nie informując o swoich zamiarach. Oczywiście, ludzie ci mieli płacone pełną tygodniową stawkę – obojętnie czy byli w pracy czy nie.

      Miejscowi wypracowali wielce interesujący "system". Polega on na rotacji zatrudnienia: zatrudnia się daną osobę na jakimś stanowisku (nieważne kto to, jakie ma kwalifikacje i co ma robić) tylko na okres potrzebny to uzyskania świadczeń socjalnych, czyli bezrobocia (EI). Nie liczy się jakość wykonywanej pracy, czy nawet obecność – chodzi o to, by nastukać wystarczającą ilość godzin, wtedy zwalnia się miejsce następnemu. Bardzo ważne są też koneksje – bez nich często nie można nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy. Większość stanowisk jest obstawiona przez bliskich krewnych i znajomych wodza i radnych plamienia. Rodziny niespokrewnione mają ciężkie życie. Jednak nie na zawsze – co dwa lata odbywają się wybory, co jest okazją do przetasowań personalnych i zwykle drastycznych zmian w polityce plemienia – część inicjatyw zostaje zatrzymanych, plany poprzedników skreślone.

      Najlepszym przykładem jest tu miejscowa stacja uzdatniania wody – wybudowana osiem lat temu kosztem pięciu milionów dolarów stoi nieczynna, a z kranów cieknie żółtawa, cuchnąca ciecz, czyli woda pompowana prosto z jeziora, "uzdatniana" do użytku poprzez dodanie do niej chloru. Dobra do spuszczania wody w sedesie, ale już nie do gotowania, czy nawet płukania ust po myciu zębów. Wybudowana za jednego z poprzednich wodzów stacja popadła w ruinę za rządów następnych, którym nie podobała się lokalizacja stacji ("bo miała być nad jeziorem, a nie nad rzeką"). Niezabezpieczone rury popękały w zimie, bo ktoś postanowił zaoszczędzić na ogrzewaniu pustego budynku.

      Wracając jednak do (prawie że) powszechnego tumiwisizmu i marazmu, to najbardziej boli on w wykonaniu dzieci. Pytane o przyszłość są często apatyczne i zblazowane. "Co chcesz w przyszłości robić?" Spotyka się najczęściej z wzruszeniem ramion i wyburczeniem "I don’t know". O ile to jeszcze w miarę normalna odpowiedź z ust nastolatka, to zdarzają się też i takie: "Siedzieć w domu i nic nie robić, i grać w gry na X-box, tak jak mój tata". "A z czego się utrzymasz?" - pytam. "Jak to z czego? Z welfare!" – słyszę odpowiedź. Inną "perełką" było: "Jak dorosnę, to chcę mieć czterdzieścioro dzieci, bo wtedy będę bogaty" "???" "Za każde dziecko dostanę Child Tax!"

      Przyznam, że ubawiła mnie ta odpowiedź.

      Dorosłym się nieco optyka zmienia, bo potrafią przyjść do szkoły i narzekać, że nie mogą wysłać dziecka do szkoły, bo nie mają pieniędzy na kalosze, czy zimowe kurtki dla swoich dzieci – ze względu na zbyt niskie stawki welfare czy właśnie child tax benefit. Cisną mi się wtedy na usta słowa "Góralu, czy ci nie żal..." ale wiem, że pozostałyby bez echa. Zastanawiam się, kiedy to się właściwie stało, że ten naród, ludzi swego czasu tak przedsiębiorczych i zaradnych został tak bardzo zniszczony.

      Żeby opisać życie w rezerwacie najlepiej użyć innej piosenki (autorstwa kabaretu Otto):

      Najeść się, wyspać, wypić i zapalić

      Trzeba najeść się, wyspać, wypić i zapalić

      Potem najeść się, wyspać, wypić i zapalić

      No i najeść się, wyspać, wypić i zapalić.

Aleksander Borucki

Północne Ontario

Opublikowano w U Indian
niedziela, 03 czerwiec 2012 11:38

Indiański horror (cz. 2)

Korespondencja własna z rezerwatu w Ontario (2)

      Ostatnio opisywałem zniechęcające początki mojego uczenia w nowym rezerwacie. Pisałem, jak zaskakujący był totalny brak organizacji, który przejawił się między innymi zatrudnieniem jednego nauczyciela w szkole wymagającej czterech czy brakiem umowy o pracę (a pracuję już dziewięć miesięcy) i jakiejkolwiek polityki kadrowej. Z biegiem czasu takich "michałków" zaczęło pojawiać się coraz więcej...

      Jedne – banalne, są zaledwie powodem do kwaśnego uśmiechu, inne tak absurdalne, że przyprawiają o zawrót głowy. W końcu jednak tych sytuacji rodem z Kafki mnoży się tyle, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie jest bohaterem perfidnego psychologicznego eksperymentu, jaki narodził się w głowie jakiegoś szaleńca.

      Jak na przykład wczoraj – po szkole poszedłem na rower (jedna z niewielu rozrywek, jakich tu doświadczam). Przez ostatnie dwa tygodnie padało, więc nie mogłem cieszyć się jazdą na rowerze – nie ze względu na to, że bałem się, że zmoknę, bo w końcu z cukru nie jestem, ale przez to, że miejscowe drogi rozmiękły i trudno mówić o "jeździe", gdy koła grzęzną aż po osie w błocie. Wczoraj właśnie przestało padać, więc nie namyślając się wiele, wskoczyłem na siodełko i pognałem przez rezerwat. Nigdzie ani żywej duszy. Miejscowi narzekali na deszcz, że niby przeszkadza w organizowaniu wszelkiego rodzaju spotkań towarzyskich na świeżym powietrzu, ale gdy już przestało padać, pozamykali się w domach, zostawiając rezerwat we władaniu muszek (black flies) i komarów. Bestie widać wygłodniały przez dwa tygodnie deszczu, bo rzuciły się na mnie z zajadłością godną większego drapieżnika.

      Jeździłem tak samotnie po rezerwacie z jednego końca na drugi (w góra 15-20 minut można go objechać wzdłuż i wszerz) i zastanawiałem się nad koszmarem tego roku. Nie spisywałem "wydarzeń" na bieżąco, więc wiele z nich umknęło już mej pamięci, bo szczerze mówiąc, chciałbym o nich zapomnieć jak najszybciej. Gdybym wierzył jakiemuś systemowi przekonań zakładającemu reinkarnację i karmiczną sprawiedliwość przejawiającą się w ewentualnym awansie (lub degradacji) w każdym kolejnym wcieleniu, już teraz cieszyłbym się na myśl o kolejnym życiu: pewnie narodziłbym się jako jakiś książę pełnej krwi, albo przynajmniej gwiazda muzyki disco polo. Jednak jako chrześcijanin, nie mam takich złudzeń i jedyne, co mi przychodzi na myśl, to słowa Zbawiciela: "Eli Eli lama sabachthani?".

      Ściemniało się, więc postanowiłem wrócić do domu, tym bardziej że mnóstwo w okolicy niedźwiedzi. W zeszłym tygodniu naliczyłem osiem sztuk, gdy wracałem ze świętej indiańskiej góry (ale to już inna opowieść). Przed domem sąsiada zobaczyłem ognisko i matkę jednej z moich uczennic. Jako że rodzice zwykle uchylają się od rozmów z nauczycielami (na wywiadówkę przychodzi może jedna, dwie osoby na dziesięć), postanowiłem tam podjechać, ogrzać się przy ogniu, bo wieczór był raczej chłodnawy, i trochę porozmawiać. Jednym z problemów uczenia w rezerwacie jest to, że czasami człowiek nie ma z kim porozmawiać. Siedzi się w szkole z 9-10-latkami cały dzień, a potem doświadcza się społecznej izolacji. Po pół roku człowiek łapie się na tym, że zaczyna myśleć jak nastolatek.

      Rozmowa przebiegała nawet dosyć przyjemnie, choć w pewnym momencie musiałem się bardzo pilnować, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem – moja rozmówczyni klęła bowiem jak szewc (po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja i już go tak nie razi to, że "co drugie słowo to k...wa"), i tak sobie kląć, ciągnęła: "Nie wiem, czemu ten pie...y wódz i ta jeb...a rada plemienia nic nie robią w sprawie tej poj...ej szkoły. Martwię się, że moja per...a córka nie uczy się w szkole...".

      "Uczy się całkiem dobrze – odpowiedziałem – nigdy nie miałem z nią większych problemów, chociaż muszę przyznać, że strasznie klnie i wyzywa innych uczniów od najgorszych bez wyraźnego powodu."

      "No tak, kur...a, nie wiem, skąd ona to ma... – zmartwiła się mamusia. – Może inne poj...ne dzieci w szkole klną" – pośpieszyła z wyjaśnieniem.

      "Pewnie tak właśnie jest" – pośpiesznie się zgodziłem, by zmienić temat na mniej ryzykowny.

      Coraz bardziej doceniam to, gdzie i kiedy się wychowałem. W moich stronach nikt nikogo nie wyzywał od "pier...ych pi...d" ot tak sobie. Pamiętam, jak w swoim rodzinnym Bytomiu wystawałem w sklepiku osiedlowym w kolejkach otoczony gromadą górników, którzy właśnie skończyli swoją dzienną szychtę (zmianę), i oczywiście codziennie musieli to opić. Czasami umykało im jakieś przekleństwo, gdy się za bardzo zapędzili w rozmowie, ale wtedy "Žena za pultem" (pani sprzedawczyni) zachrypniętym głosem Jana Himilsbacha oświadczała "Bo nie sprzedam!" i gromada utytłanych węglowym pyłem chłopów momentalnie zmieniała temat konwersacji z "Kur...a, ale tyn sztygar to gizd pieruński!" na "Ale dziś słoneczko ładnie przygrzewa i ptaszki w parku tak miło świergoczą. Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty!" Zaiste "it takes a village to raise a child" – pani sklepowa i górnicy mimowolnie byli moimi nauczycielami manier.

      Ponarzekaliśmy sobie jeszcze trochę przy tym ognisku, gdy przyjechał mój sąsiad. Wcześniej też jeździł na rowerze, ale w pewnym momencie jakby zapadł się pod ziemię na widok nadjeżdżającego radiowozu. Człowiek dosyć miły, bo zaproponował mi okazyjne kupno telewizora. Problem w tym, że nie wiem jeszcze jakiego, bo do wyboru są 42-calowy, 52-calowy, 37-calowy. Zastanawiam się, czy ten 42-calowy to czasem nie mój. W takim przypadku dostawa/odbiór nie byłyby problemem, bo po prostu uiściłbym zapłatę, a telewizor już stoi w mojej sypialni. Chyba byłoby to najlepsze rozwiązanie, bo człowiek jest dosyć zajęty – jak nie sprzedaje telewizorów, to (jak wieść gminna niesie) jest miejscowym dilerem narkotyków. Oczywiście wszystko to "plotki, pomówienia, oszczerstwa" gdy go zapytać, policja ma jednak na to wszystko inne zdanie.

      Cóż, czasem jest tak, że ktoś musi się mylić. Ja sam nie wiem. co myśleć, bo w końcu jakby ten miły człowiek (chyba jakiś hipis, bo mimo tego, że w domu nie ma ani prądu, ani wody, ciągle chodzi uśmiechnięty), który już trzy razy w tym roku proponował mi zapalenie skręta, mógłby trudnić się przestępczą działalnością?

      Sąsiadów mam czterech – dwóch jest obecnie "poszukiwanych" przez policję, trzeci mnie unika, bo pożyczył ode mnie pieniądze (na wieczne oddanie), a czwarty... ech, syn czwartego niedawno zwyzywał mnie od najgorszych, raz trzepnął pięścią, a trzy razy z łokcia w twarz, bo nie pozwoliłem mu pobić mniejszego chłopca. Oczywiście musiałem to zgłosić na policję, co odbiło się na dobrosąsiedzkich stosunkach raczej niekorzystnie. Cieszę się, że mnie nie postrzelił z wiatrówki, bo w końcu jest znany z tego, że w przypływie gniewu strzela z wiatrówki do dzieci, które są niemiłe dla jego syna.       

      Skoro już mowa o tym... Zastanawiam się, czy bycie nauczycielem to istotnie taki dobry wybór. W minionym tygodniu musiałem przerwać trzy bójki, w jednym z przypadków nawet użyć siły i odepchnąć silniejszego napastnika od mniejszego chłopca. Zostałem przez to zwyzywany i obecnie czekam na decyzję o moim dalszym losie. Rezerwat szumi od plotek o moim rychłym zwolnieniu, co przeszkadza w uczeniu mojej klasy, bo uczniowie stale pytają, czy już zostałem zwolniony i kiedy wyjeżdżam. Tłumaczę im, że jeśli coś takiego nastąpi, to dowiem się o tym ostatni, ale nie bardzo im to trafia do zrozumienia.

      Cóż, jak mnie istotnie zwolnią (dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego), to po prostu będę miał wcześniejsze wakacje i więcej czasu, by opisać do "Gońca" uroki życia na północy.

Aleksander Borucki

Północne Ontario

Opublikowano w U Indian
niedziela, 03 czerwiec 2012 11:36

Indiański horror (cz. 1)

Korespondencja własna z rezerwatu indiańskiego [1]

      A miało być tak pięknie! Szykowała się podróż życia: cztery tygodnie samochodem przez Stany. W planach Arizona i wąwóz Kolorado, Utah i Salt Lake City, Nowy Jork, Floryda i Everglades. Zresztą nie tylko "gdzie", ale i "z kim" wyglądało atrakcyjnie. Myszę znałem jeszcze z studenckich czasów, z Krakowa, pozostała dwójka to jej znajomi – zapaleni podróżnicy. Jeden z chłopaków był dosłownie wszędzie: Europa, Azja, Ameryka Południowa, Australia. Imponowało mi to, sam zawsze chciałem podróżować. Przy tym niesłychanie skromny, wręcz pokorny. Wszystko zapowiadało świetnie spędzony czas. A tu taka... klapa (na usta ciśnie się inne zgoła słowo, no ale są święta, ma być rodzinnie i w związku z tym przyzwoicie, zatem pozostańmy przy "klapa").

      Mówią, że jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum zabiera. Coś w tym jest, choć nie bardzo wierzę, by Bóg był tak bardzo zainteresowany zarządzaniem moim życiem na mikroskalę, to raczej wbudowany system: pycha, wręcz buta, nastawienie "co to nie ja!", brak trzeźwej myśli, w chwili gdy najbardziej jej potrzeba, i recepta na katastrofę gotowa... Zacznę jednak od początku.

      Z planowanej podróży udało się zobaczyć Nowy Jork i amerykańską stronę Niagara Falls (to kłamstwo, że "nasza jest lepsza"). Gdy wsiadałem na "Maid of the Mist", zadzwonił mój telefon. Odebrałem. Ktoś po drugiej stronie wyburczał, że jest praca dla nauczyciela w jednym z rezerwatów na północy Kanady, i zapytał, czy jestem zainteresowany. Spędziłem już dwa lata w indiańskim rezerwacie, więc myśl o podróży na północ nie była mi straszna. Mimo sygnałów ostrzegawczych w postaci braku pytania o referencje i świadectwo niekaralności oraz braku kontraktu, który mógłbym przejrzeć przed przyjazdem do rezerwatu, moja pycha popchnęła mnie do przyjęcia pracy. Krótkim "tak" zakończyłem swoją planowaną na cztery tygodnie podróż już po dwóch dniach i zafundowałem sobie prawdziwy koszmar i wyśmienitą lekcję, że niczego nie należy zakładać z góry.

      Wielu doświadczonych ludzi mówiło mi, że indiańskie rezerwaty wyglądają podobnie, że jak widziałeś jeden, to tak jakbyś widział wszystkie. Założyłem (i to był błąd), że skoro uczyli w wielu rezerwatach, to wiedzą, co mówią. Nic bardziej mylnego! Miejsce, w którym byłem poprzednio, wydawało mi się siedliskiem wszelkiego rodzaju patologii, lecz w porównaniu z obecnym był to niemalże raj na ziemi. Po dwóch tygodniach pobytu żartobliwie zacząłem nazywać to miejsce Guantanamo Bay, moi współpracownicy nazywają je po prostu "piekłem". Jedynym pocieszeniem jest, że nie dalej niż za trzy miesiące rok szkolny się skończy i będę mógł wyjechać – w przekonaniu, że przetrwałem najgorszy z dotychczasowych rok w swoim życiu. Rzecz jasna, o ile przetrwam, bo co do tego pewności nie ma żadnej.

      Po części składa się na tę niepewność przyszłości brak jakiejkolwiek umowy o pracę. Pracuję tu jako nauczyciel już siedem miesięcy, a o umowie ani widu, ani słychu. Co prawda przez telefon Band Office Manager obiecał mi, że umowa będzie gotowa na mój przyjazd, a ja założyłem, że nie kłamie – i to był błąd! Kto by tam pamiętał, co tam wtedy w słuchawce szumiało... Może mi się przesłyszało, wodospad Niagara w końcu jest dosyć głośny. Dopytywałem się o umowę trzy razy. Dwa razy usłyszałem, że "już, już będzie gotowa – nasz prawnik właśnie nad nią pracuje". Za trzecim (do trzech razy sztuka!) razem wódz plemienia po prostu ofuknął mnie, mówiąc, że kultura jego plemienia to tradycja ustna i że jak bardzo mi na umowie zależy, to narysuje mi coś na kamieniu, a ja będę sobie to mógł podpisać. Jak się teraz nad tym zastanawiam, to muszę przyznać, że miejscowym byłoby niezmiernie ciężko sklecić jakąś sensowną umowę, bo gdyby chcieli naprawdę opisać moje warunki pracy, to mógłbym z tą umową z miejsca iść do sądu pracy.

      Zacznijmy od braku jakichkolwiek przerw, w tym przerwy na lunch (założyłem, że będą...). Z drugiej strony, biorąc pod uwagę brak ubikacji dla personelu (założyłem, że będzie...), to chyba i lepiej, że nie mam czasu na jedzenie. Jedzenie pociąga za sobą konieczność późniejszej lub wcześniejszej wizyty w toalecie, a to byłby problem. Zresztą kiedy niby miałbym iść, skoro nie mam przerw? Jako nauczyciel, w świetle prawa jestem odpowiedzialny za moich uczniów i nie mogę ich zostawić bez opieki nawet na sekundę. Przydałaby się jakaś pomoc klasowa, szczególnie że uczę trzy klasy w jednej (4, 5 i 6), ale to nierealne. Szkoła zatrudnia już dwóch asystentów i na więcej nie ma pieniędzy. Założyłem, że skoro mam uczyć trzy klasy, to będę miał albo pomoc klasową, albo przynajmniej "okienko" na planowanie lekcji, gdy tymczasem zakładanie czegokolwiek to oczywisty błąd.

      O niebezpieczeństwie, jakie niesie zostawienie uczniów samych sobie, przekonałem się już na samym początku roku. Gdy przyjechałem do rezerwatu (było to niedzielne popołudnie), powitał mnie miejscowy radny plemienia. Obiecał kontrakt, obiecał klucze do szkoły i zapowiedział rychły przyjazd dyrektorki szkoły, która miała mnie wprowadzić w szczegóły. Czekałem na nią do trzeciej w nocy, bo bardzo zależało mi na poznaniu poniektórych szczegółów. Jeden z nich: którą klasę mam uczyć następnego dnia. W końcu zrezygnowany poszedłem spać. Doszedłem do wniosku, że nawet jak przyjedzie, to chyba nie będzie tego ze mną omawiać w środku nocy.

      Następnego ranka obudziło mnie łomotanie do drzwi. Było dziesięć minut po ósmej i intruz, który obudził mnie waleniem do moich drzwi, powiedział, że jestem już spóźniony. Szkoła zaczyna się o 8. Na szczęście jest blisko (2 minuty piechotą) i o 8.20 byłem na miejscu, gdzie powitał mnie tłumek rozwrzeszczanych dzieci i... kucharka. Założyłem, że nie będę JEDYNYM nauczycielem w szkole, która (przynajmniej nominalnie) uczy JK-8 (czyli 8 klas szkoły podstawowej i dwie grupy przedszkolne). Kucharka wprowadziła mnie w tajniki planu dnia – z perspektywy kucharki: 8.30 dzieci jedzą śniadanie, 10.30 dzieci jedzą drugie śniadanie, 12.20 dzieci jedzą lunch. Wszystkie posiłki są opłacane przez radę plemienia i rodzice nie muszą za nie płacić złamanego centa. No świetnie, ale to w dalszym ciągu nie odpowiada na moje pytanie: którą klasę mam uczyć. "A którą sobie chcesz" – spokojnie wyjaśniła kucharka. Dowiedziałem się, że dyrektorka, która miała przyjechać i omówić ze mną szczegóły zatrudnienia, zadzwoniła wcześniej, informując, że nie podejmie pracy w szkole.                       Byłem sam.

      Gdybym miał za grosz rozumu, odwróciłbym się na pięcie i uciekł z tego miejsca gdzie pieprz rośnie. Już pierwszy rzut oka na szkołę dał mi do myślenia. To właściwie nie szkoła, ale dwa baraki zestawione ze sobą bokami. Cztery klasy, miniaturowy gabinet dyrektora, mała, ciasna kuchnia i tyle. Nie ma sali gimnastycznej, nie ma biblioteki szkolnej, nie ma pracowni komputerowej. Pomoce naukowe w większości stare i niekompletne, no i przede wszystkim: brak personelu. Normalnie się o tym nie myśli i po prostu zakłada się z góry, że w kanadyjskiej szkole dziecko będzie miało dostęp do wszelkiego rodzaju specjalistów i pomocy z ich strony. Tak jest w większych kuratoriach, gdzie szkoły mają rozmaite programy i nauczycieli: Special Ed (nauczanie specjalne), program Reading Recovery (nauczanie czytania), ESL (angielski jako drugi język), Speech & Language Therapist (logopeda), Social Worker (pracownik społeczny), Student Success Program, Child and Youth Workers, i tak dalej. Moja szkoła zaczynała rok szkolny z dwiema osobami: z kucharką i ze mną.

      Stałem tak sobie zdezorientowany pośrodku korytarza, w myślach na przemian to uciekając do moich znajomych, którzy właśnie jeździli sobie po Stanach, to starając się zaplanować swoje kolejne kroki, gdy w szkole pojawił się jeden z radnych plemienia. Plemię liczy około 1200 osób i ma 12 radnych, wodza (Chief) i kierownika biura plemienia (Band Office Manager). Widać naoglądał się w czasach dzieciństwa serialu "Mały domek na prerii", bo zasugerował uczenie wszystkich dzieci razem, nie w klasie, ale na korytarzu. Dzieci miałyby siedzieć grzecznie w swoich ławkach i czekać, a ja miałbym kursować między młodszą i starszą grupą przedszkolaków i uczniami wszystkich klas podstawówki. Szczęśliwie jak spod ziemi pojawiła się jeszcze jedna nauczycielka i wybiła mu z głowy ten "genialny" pomysł. Okazało się, że pracowała w tej szkole w zeszłym roku i nie mając innego zatrudnienia, po prostu przyjechała rano zobaczyć co i jak. Radny odszedł, mamrocząc pod nosem coś o niedouczonych i pozbawionych profesjonalizmu nauczycielach. Przed końcem dnia udało nam się ściągnąć do szkoły dwóch miejscowych "wolontariuszy" i podzieliliśmy uczniów na cztery "klasy" i jakoś przetrwaliśmy pierwszy tydzień. Nie było mowy o uczeniu. Wolontariusze, nie mając żadnego planu nauczania ani przygotowania pedagogicznego, pozwalali uczniom na prawie zbyt wiele. W szkole zapanowała atmosfera totalnego rozluźnienia, co szybko zaowocowało konfliktami między uczniami. Codziennie musiałem interweniować w 3-4 bójkach i rozdzielać okładających się kułakami nastolatków.

      Po takim pierwszym tygodniu weekend przespałem właściwie w całości. Chyba tylko dlatego nie spakowałem manatków i nie uciekłem. W poniedziałek znów poszedłem do szkoły, by dowiedzieć się, że mojej współpracowniczki tam nie ma – czyżbym był z powrotem w punkcie wyjścia: jedynym nauczycielem na całą szkołę? Na szczęście nie – koleżanka po prostu zachorowała i nie mogła przyjść. Ludzka rzecz, szkoda tylko, że nie ma kto jej zastąpić. Zostałem sam ze swoją i jej klasą, czyli "ucząc" JK-SK-1-2-3-4. W pośpiechu mówię wolontariuszom co mają robić z uczniami, i idę do swoich klas. Postanowiłem zaryzykować i trzymać uczniów SK-JK-1 i 2-3-4 w oddzielnych klasach, dla ich własnego bezpieczeństwa (w obu grupach wiekowych byli agresywni uczniowie, którzy po prostu nie mogli być razem). Kursując między klasami, odbieram telefony, bo właśnie uczyniono mnie PO (pełniącym obowiązki) dyrektorem.

      Dzwoni wódz – trzeba odebrać. Proszę o możliwość zamknięcia szkoły, lub przynajmniej o możliwość wysłania części dzieci do domów. Odpowiedź jest negatywna. Szkoła ma być otwarta, choćby nie wiadomo co. Rozmawiając z wodzem, jestem w progu swojej klasy i obserwuję moich uczniów, gdy ma miejsce wypadek: jeden z uczniów (nazwijmy go Kazio) niczym nie sprowokowany podchodzi do ławki drugiego (niech będzie, że Jasio) i wywraca ją na do góry nogami, na to Jasio bez sekundy wahania wbija Kaziowi w pierś długopis – głęboko, na 3-4 centymetry. Mój świat zamiera i nagle przyspiesza. Nawet gdybym był w klasie, nie miałbym możliwości zareagowania, wszystko wydarzyło się tak szybko. Zresztą w klasie jest jedna z wolontariuszek i ona również nie zdążyła zapobiec wypadkowi. Sprawy po tym toczą się błyskawicznie: telefon na policję (mus w takich okolicznościach) i na pogotowie (miejscowej pielęgniarki nie ma w rezerwacie i karetka musi przyjechać z odległej o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości). W tym czasie Kazio obficie broczy krwią z rany, a Jasio wyraża nie tyle skruchę, ile ubolewa, że "chybił, bo przecież celował w serce".

      Następnego dnia do szkoły przychodzi ojciec Jasia, jak i Jasio we własnej osobie. Ojciec Jasia (tak, Jasia, nie Kazia!) oskarża mnie o to, że to wszystko moja wina, bo przecież nic takiego by się nie wydarzyło, gdybym był w klasie (to, że od progu mojej klasy do ławki Jasia jest bliżej niż od tablicy czy mojego biurka, to dla niego nieistotne), a sam Jasio z uśmiechem mówi, że nie mogę go zawiesić, bo wódz nie chce, by uczniowie byli zawieszani (bo podobno przez to mają negatywny stosunek do szkoły i przestają przychodzić). Dzwonię do wodza i pytam, czy to prawda. Ano prawda. Drugi tydzień uczenia, a ja już tyle się sam nauczyłem.

Aleksander Borucki

Znad jeziora Nipigon

Opublikowano w U Indian
niedziela, 03 czerwiec 2012 11:30

Dwa światy [28]

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (28)

      Koniec przygody z rezerwatem (przynajmniej na jakiś czas) zbliża się milowymi krokami. Wydaje mi się to takie "nierzeczywiste", że za parę (dosłownie za dwa) dni już mnie tu nie będzie – pewnie na zawsze. Będzie to taki mały koniec świata: wszystkie problemy i kłopoty, troski i zmartwienia, nadzieje i radości związane z rezerwatem pozostaną daleko i z wolna znikną w strumieniu czasu, jak łzy znikają w deszczu. A może nie znikną? Może rezerwat zmienił mnie na tyle, że jestem już "człowiekiem północy", niezdolnym do tego, by odnaleźć się na południu? Z pewnością nie wyglądam powrotu do ulicznych korków, tłoku w autobusach, smrodu spalin, anonimowości wśród dziesiątków tysięcy podobnych mi przechodniów i tym podobnych "zdobyczy cywilizacyjnych", jakie niesie ze sobą mieszkanie w nowoczesnym mieście.

      Z pewnością trudno będzie pożegnać się z bliskością miejsca pracy, z iluzorycznym (ale zawsze) poczuciem ważności i byciem rozpoznawalnym, z jeziorem, które jest nie dalej niż sto metrów od mojego domu, z lasem, śpiewem budzących mnie co rano kardynałów i jękliwym nawoływaniem nurów (loon). Miejsce jest po prostu przepiękne i już teraz wiem, że bardzo mi będzie tego piękna brakować. Będzie mi brakować dzikiej przyrody i świadomości, że mogę iść godzinami (ba! godzinami... dniami albo i tygodniami) przez las i nikogo nie zobaczę. Ciężko również będzie wyrwać się stąd pod względem "społecznym". Mam na myśli to, że mieszkając przez prawie dwa lata, w pewnym sensie wtopiłem się w miejscową społeczność, zacząłem żyć jej życiem i jej problemami.

      To zresztą jedno z zagrożeń życia na rezerwacie, o których nikt nie wspomina. Człowiek przyjeżdża "zielony" i zaczyna poznawać tubylców, w celach czysto zresztą zawodowych – by lepiej zrozumieć mentalność swoich uczniów, uwarunkowania kierujące ich życiem etc., a kończy się byciem wciągniętym w miejscową "dramę" i "politics". Są nauczyciele, którzy utrzymują dystans – nie zawsze zdrowy. Słyszałem opowieści o nauczycielce z... (nie, nie wymienię nazwy miejscowości), która po szkole od razu szybko idzie do domu, gdzie się zamyka aż do następnego ranka, z nikim nie rozmawia, nigdzie nie wychodzi, z nikim się nie zadaje. Na domiar złego dom ma wszystkie okna zabite deskami...

      Osobiście nie byłbym w stanie tak żyć, więc pokutuję teraz za moje grzechy – zbytnią integrację z miejscowymi i byciem wciągniętym w ich codzienne troski i kłopoty, w świat błahych plotek i ogromnych dramatów. Obu ostatnimi czasy (przez ostatnie dwa tygodnie) było sporo...          A to ktoś złośliwie rozciągnął żyłkę do łowienia ryb w poprzek drogi i zranił dziecko, a to jeden z nastolatków strzelał ze swojej wiatrówki do innych dzieci, a to ktoś po kilkunastu latach bycia wzorowym pracownikiem został nagle wyrzucony z pracy, bo w jego bagażu znaleziono parę igieł...

      Tego ostatniego to zupełnie nie rozumiem, chociaż jest zgodne z logiką miejscowej "war on drugs". Wojna ta przebiega w ten sposób, że prawdziwe "grube ryby", dilerzy narkotyków i przemytnicy powiązani z prominentnymi rodzinami w rezerwacie, bez przeszkód prowadzą swój interes, tymczasem z całą surowością karze się "płotki" – pozbawionych wsparcia narkomanów czy nawet osoby z ich rodzin, jak to miało miejsce w tym wypadku.

      Historia – o ile przedstawiono mi ją w miarę uczciwie – wyglądała tak, że w czyimś bagażu (bagaż miejscowych sprawdzany jest na lotnisku) znaleziono parę igieł, bynajmniej nie krawieckich, ale takich do wstrzyknięć. Nie ma mowy o narkotykach, czy nawet strzykawkach – igły, po prostu igły. Wystarczyło to jednak, by rada plemienia zażądała od "winnego" natychmiastowej rezygnacji z pracy. Nieistotne jest, że wszyscy wiedzą, że osoba ta nie bierze (przynajmniej ostatnio) narkotyków, podobnie jak nie jest tajemnicą, że bierze je jej córka. Miejscowi nie słyszeli widać o "redukcji szkód" (harm reduction), SIS (safe/supervised injection sites), nie pomyśleli widać też, że sterylne igły można dostać w miejscowej przychodni, pewnie wystarczy poprosić. Namawiam tę zwolnioną z pracy osobę do walki o jej pracownicze prawa, ale wiem, że raczej nie ma to sensu. Wiem, że nie jest wystarczająco asertywna, by to uczynić, by otwarcie przeciwstawić się swojej społeczności i by dochodzić swej racji w sądzie.

      Ktoś jednak widać ma tego wszystkiego powoli dosyć, bo w miejscowym sklepie pojawiła się wywieszka, której anonimowy autor lub autorka odwołują dilerów od czci i wiary.

      Anonim pojawił się na sklepowej tablicy rano, wzbudzając nie lada emocje wśród miejscowych – rzadko kto ma odwagę, by wygłaszać swoje zdanie, a tu proszę. Ludzie czytali, kiwali głowami ze zrozumieniem i rozchodzili się do swych zajęć, jakie to tam kto miał. Nikt jeszcze nie wiedział, jak prorocze są słowa listu.          Tej samej nocy wspólnotę obudziły telefon przyjaciół i członków rodzin z innych rezerwatów. Ktoś się właśnie dowiedział, że jeden z mieszkańców Wunnumina, 30-letni syn mojej bliskiej znajomej, umarł w Sioux Lookout, najprawdopodobniej z przedawkowania. Wieść obiegła wioskę lotem ptaka i wkrótce prawie wszyscy jej mieszkańcy byli na nogach. Poinformowano i mnie. Zgodnie z miejscowym zwyczajem, udałem się do domu dotkniętego tragedią, by pokazać moje wsparcie, by po prostu tam być.

      Była już późna noc, może druga w nocy, gdy wyszedłem z domu. Księżyc na dzień przed pełnią jasno oświetlał drogę, psy w całej wiosce wyły wniebogłosy, okna większości domostw były rozświetlone, a ich mieszkańcy stali na werandach, nerwowo paląc papierosa za papierosem, czy po prostu gapiąc się w przestrzeń przed nimi w milczeniu. Nie wziąłem kurtki, po prostu wybiegłem z domu zaraz po usłyszeniu hiobowej wieści. Było chłodno. Przyśpieszyłem kroku.

      Gdy doszedłem do domu znajomej, zastałem go pustym – drzwi wejściowe otwarte na oścież, światło zapalone w każdym pokoju, brak domowników. Dom sprawiał wrażenie porzuconego w popłochu. Przed drzwiami leżały rozrzucone, czy też raczej porzucone osobiste rzeczy, jakieś części garderoby etc. Ktoś poradził mi pójście do domu rodziców znajomej, nie dalej jak sto metrów w górę drogi. Tam zastałem ponad czterdzieści osób, siedzących i stojących gdzie popadnie. Pomimo obecności tylu osób, w domu panowała grobowa cisza. Uścisnąłem dłonie dziadkom tragicznie zmarłego i wyszedłem.

      Przed domem dowiedziałem się od jednego ze zgromadzonych tam palaczy, że moja znajoma pojechała z mężem do lasu, by się przejść, wypłakać, wykrzyczeć, wyryczeć w samotności. Poszedłem przed jej dom i czekałem, czekałem, czekałem... Przyjechali nieco przed trzecią w nocy. Porozmawiałem nieco na osobności i z nią, i z jej mężem, który właśnie obchodził urodziny. Przyjechał miesiąc temu z Północnej Afryki i też czuje się zagubiony w obcym kraju. Dowiedziałem się, że zmarły pojechał do Sioux, by wziąć udział w programie odwykowym. Żadne słowa pociechy nie przychodziły mi na myśl. Posiedziałem z pół godziny i poszedłem do domu. Muszę się spakować – pomyślałem – za dwa dni wyjeżdżam i problemy tego miejsca nie będą mnie już dotyczyć. Czy aby na pewno?

Aleksander Borucki

Wunnumin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

Opublikowano w U Indian
niedziela, 03 czerwiec 2012 11:28

Dwa światy [27]

  Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (27)

      Od wyjazdu z rezerwatu dzielą mnie już nie miesiące, a zaledwie tygodnie, i chociaż już poprzednio pisałem o tym, jak ciężko będzie się z tym miejscem rozstać, to jednak coraz bardziej oczekuję dnia wyjazdu.

      Ten tydzień nie zaczął się dobrze. Już noc z niedzieli na poniedziałek była nader nieprzyjemna: ktoś zakradł się nocą do domu mieszkającej po sąsiedzku nauczycielki i podpalił na progu, tuż przy drzwiach, worek ze śmieciami. Na szczęście ogień szybko dostrzeżono i ugaszono, zanim zdołał się rozprzestrzenić, bo gdyby to się stało, konsekwencje mogły być tragiczne. W przeciwieństwie do mojego teacherage (barak dla nauczycieli), który ma alternatywne drogi ucieczki – tylne drzwi i duże okno w salonie, które można by wybić krzesłem i tamtędy uciec, dom wspomnianej nauczycielki stałby się pułapką bez wyjścia. Nie wiadomo, czy był to celowy atak, czy tylko kretyński wygłup zblazowanego, znudzonego do reszty nastolatka, konsekwencją mogłaby być śmierć koleżanki z pracy. Oczywiście sprawcy nie odnaleziono.

      Trójka nauczycieli (w tym ja) nie spała tej nocy więcej niż godzinę, dwie. Mimo to następnego dnia dyrektor nie zdecydował się na zawieszenie zajęć, nie mieliśmy nawet kryzysowego zebrania pracowników, by omówić sytuację, mimo że wszyscy byliśmy sprawą dosyć wstrząśnięci. Dopiero wieczorem szef naszego wydziału oświaty wygłosił pogadankę do miejscowych, grożąc przedterminowym zamknięciem szkoły w wypadku powtórzenia się sytuacji. Kto wie, może pojadę do domu na dwa tygodnie przed planowanym końcem roku...

      Jakby tego było mało, przez ostatni tydzień musiałem katować swoich uczniów egzaminem EQAO. Celowo używam słowa "katować", bo istotnie przypominało to tortury. Nie mam najlepszej opinii na temat standaryzowanych testów, ale nie w tym rzecz. Problem ze stosowaniem tego typu testów w rezerwacie polega na tym, że dzieci, choć może są w klasie 3, to jednak uczą się angielskiego zaledwie od roku. Uczniowie klas trzecich z południa mieli przynajmniej już trzy lata nauki angielskiego (rok lub dwa przedszkola, klasa pierwsza i druga) więcej niż moi. Skończyło się na tym, że moje dzieci zrezygnowane zamykały się w sobie po pięciu minutach bezradnego spoglądania na pytania testowe.

      Wyglądało to mniej więcej tak:

      - Aleks, Aleks, nie wiem, co mam robić!

      - Przeczytaj pytanie, przeczytaj odpowiedzi i wybierz tę, która wydaje Ci się właściwa.

      - Ale ja nie umiem czytać!

      - Spróbuj przeczytać tyle, ile umiesz...

      (minutę później)

      - Aleks! Aleks! Pomóż mi!

      - Przykro mi, ale to jest test i nie mogę Ci pomóc, musisz to zrobić samodzielnie.

      - Ale ja nie potrafię! Czemu nie chcesz mi pomóc?

      - To jest test i musisz to zrobić samodzielnie. Postaraj się zrobić to najlepiej jak potrafisz, a jeżeli nie potrafisz odpowiedzieć na to pytanie, przejdź do następnego...

      Wiem, że równie dobrze mógłbym moim uczniom dać ten test po polsku czy po rosyjsku. Żal mi było patrzeć na moich uczniów wychodzących z klasy z poczuciem porażki i świadomością, że nie są w stanie rozwiązać testów, bo wydaje mi się, że tego właśnie ich ten test nauczył, a mianowicie, że nic nie potrafią, że nauczyciel im nie pomoże, że nie są w stanie rozwiązać pytań testowych, ale to nieważne, bo test (ten czy inny) i tak nie ma wpływu na ich życie. Żeby im (i sobie) jakoś osłodzić życie, postanowiłem nie prowadzić normalnych lekcji poza testem, mieliśmy dodatkowe godziny wu-ef, pracowni komputerowej i muzyki.

      Jakby próba zamordowania koleżanki z pracy i męczenie uczniów bzdurnym testem to było mało, jakby tego, że dziś rano (pierwszy czerwca i Dzień Dziecka!) spadł śnieg, jeszcze było mało... Ni stąd, ni zowąd do mojej klasy przyszła dziś pracownica Tikanagan (organizacji typu Children's Aid) i zabrała jedną z moich podopiecznych. Było to zupełnie niespodziewane i bardzo bolesne: ot, jeden z moich uczniów znika z mojej klasy, bez zapowiedzi i na zawsze.

      Co innego, gdy ma to miejsce w sposób naturalny, gdy kończymy razem rok szkolny, rozstajemy się i możliwe, że się już nigdy razem nie spotkamy. To naturalna kolej rzeczy, owszem, smutna dla każdego nauczyciela (są "wyjątki", które sprawiają, że niektóre z rozstań są raczej radosne), ale oczekiwana. Co innego jednak, gdy ktoś przychodzi w środku lekcji, pośpiesznie zabiera dziecko z klasy i nagle wiadome jest, że uczeń już nie wróci. Poczułem się nagle uboższy, ograbiony z możliwości uczenia tego dziecka przez następne dwa tygodnie. Wiem, że to dla tego dziecka dobra zmiana (mam nadzieję, że będzie zmianą na lepsze), ale i tak mi przykro, w końcu przyjechałem tu między innymi po to, by dać szansę takim właśnie dzieciom. By dzieciom, o które (jak się wydaje) nikt nie dba i o które nikt się nie troszczy, wskazać lepszą przyszłość.

      Pewnie nie powinno się w życiu, a tym bardziej w byciu nauczycielem, kierować się poczuciem misji, bo łatwo się zniechęcić, łatwo popaść w przygnębienie i łatwo mieć poczucie klęski. Pewnie lepiej po prostu "robić swoje", ale nieco trudno zmienić to, kim się jest. Nie dziwota, że w takie dni człowiek myśli tylko o jednym, tylko jedno pomaga jakoś przetrwać kolejny tydzień: weekend! Weekend, czyli czas na wędrówki po lesie, łowienie ryb, polowanie...

      W zeszły weekend wybraliśmy się na polowanie na łosia, niestety szczęście nie dopisało – ani śladu zwierzyny... Za to na ryby zawsze można liczyć. Szkoda tylko, że najbliższy weekend będzie wypełniony pracą: czas wypisać świadectwa na koniec roku, przy czym już wiem, że oceny nie są istotne – wszyscy uczniowie mają być przesunięci, czy też raczej "przepchnięci" do następnej klasy. Na nic moje tłumaczenia, że niektórzy z nich za nic w świecie nie są na to gotowi, i że tylko spowolnią resztę, że to nieedukacyjne – promować ucznia pomimo braku obecności w szkole, pomimo braku postępów w nauce, pomimo tego, że nic nie robi na lekcjach. Podobnie jak w wielu innych sprawach związanych z wychowaniem dzieci – jako nauczyciel nie mam tu na to wpływu. Kuriozalne jest, że w tym roku z ponad 20 uczniów klasy 8, jedynie piątka czy szóstka otrzyma świadectwa ukończenia jej, reszta niby nie zaliczy roku, ale i tak WSZYSCY zostaną przepchnięci do pierwszej klasy szkoły średniej.

Aleksander Borucki

Wunnumin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

Opublikowano w U Indian
niedziela, 03 czerwiec 2012 11:26

Dwa światy [26]

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (26)

      Życie w rezerwacie uczy, że z okazji trzeba korzystać, jak tylko się nadarzą, bo inaczej może być za późno. Weźmy na przykład taki długi weekend Victoria Day. Teoretycznie rozsądnie byłoby poczekać z rozrywkami typu przejażdżka łódką czy wędrówka po lesie do wolnego od pracy poniedziałku, a sobotę i część niedzieli zarezerwować na ocenianie prac uczniów i planowanie lekcji na przyszły tydzień, wszystko zgodnie z mądrą skądinąd zasadą: wpierw praca, później przyjemność. Gdy jednak usłyszałem o tym, że znajoma planuje wycieczkę łodzią aż do rzeki Winisk, łatwo dałem się skusić – i dobrze! W sobotę zrobiło się zimno i zaczął padać deszcz, a Victoria Day był zupełnie do niczego: zimno i śnieg... I tak już przez trzy dni aż do dzisiaj: śnieg, wietrzysko i zimno... Przyznam, że coraz lepiej rozumiem miejscowych, którzy potrafią wszystko rzucić i pojechać na ryby, bo... akurat można.

      Rzeka Winisk swego czasu stanowiła ważny trakt podróżniczy, bo mając początek w jeziorze Wunnumin, płynie na wschód do jeziora Winisk (na jego środku na wyspie Eastwood położona jest osada Webequie), a stamtąd na północ aż do Zatoki Hudsona. Rzeka ma długość 475 kilometrów, czyli nieco mniej niż połowa długości Wisły, i za wyjątkiem mieszkańców trzech Indiańskich osad (Wunnumin, czyli mojego rezerwatu, wspomnianego Webequie i położonego tuż przy jej końcu Peawanuck) nikt z niej raczej nie korzysta. Istnieje co prawda Winisk River Provincial Park, ale nie oferuje on żadnego zaplecza turystycznego. Zresztą trudno mówić o tym, by mieszkańcy rezerwatów z niej "korzystali", ot, czasami ktoś się wybierze w jej okolice na ryby i tyle. Rzeka (przynajmniej w pobliżu Wunnumin) ma nader wartki nurt i sporo bystrzy, więc podróż łodzią motorową przy niskim stanie wody raczej nie jest wskazana.

      Będąc w rezerwacie prawie dwa lata, człowiek przestaje zwracać uwagę na pewne fakty, które skądinąd są jej warte. Jak na przykład to, że odwiedzany pewnie przez nie więcej niż 20 osób rocznie (o ile aż tyle) Winisk River Provincial Park obejmuje swą powierzchnią obszar równy 15 Białowieskim Parkom Narodowym, czy też po prostu prawie całej Puszczy Białowieskiej. W niczym to oczywiście nie umniejsza Białowieskiemu Parkowi, który co roku odwiedza 200 tysięcy turystów, niemniej jednak pozwala uświadomić sobie ogrom Kanady i niesłychanego potencjału, jaki ma jej północ. Czasami myślę sobie, że warto byłoby zorganizować tu jakieś zaplecze turystyczne, zwabić turystów atrakcyjną stroną internetową ze zdjęciami pięknej przyrody i opowieściami o udanych połowach i polowaniach...

      Zaraz jednak łapię się na tym, że to "południowe" myślenie, kogoś obcego, kogoś "z zewnątrz", dla kogo piękno tego miejsca jest wciąż świeże, zaskakujące i atrakcyjne. Dla większości miejscowych jest to tak zaś pospolite i zwykłe, że ci w życiu by nie pomyśleli o czymś podobnym. Wprost przeciwnie, większość moich uczniów jest podekscytowana perspektywą nadchodzących wakacji i spędzenia ich w Thunder Bay czy w Kenora. Przypomina mi to pewne wydarzenie z Polski, kiedy to odwiedziłem Pieniny i po raz pierwszy wspiąłem się na Trzy Korony. Oszołomiony przecudnym widokiem przełomu Dunajca zszedłem do Krościenka, gdzie – wciąż pełen ekstazy – wdałem się w rozmowę z miejscowym, który brutalnie sprowadził mnie na ziemię wyznaniem, że na Trzech Koronach nigdy jeszcze nie był, no bo i po co? Góry wszędzie dookoła, ale po co by tam po nich łazić. Spoci się człowiek tylko i zmęczy. No niby prawda. "Cudze chwalicie..."

      Podobnie zresztą było z tą naszą wyprawą do rzeki Winisk. Płynie się tam około 40 minut, ale rzekomo warto, bo miało tam być mnóstwo ryb. Skończyło się jednak na tym, że po dwóch godzinach łowienia i zaangażowaniu w akcję aż dziewięciu wędkarzy, mieliśmy w sumie trzy ryby. Nasz przewodnik się zdenerwował i zarządził strategiczny odwrót do osady. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nie dalej niż pięć minut łodzią od rezerwatu, przy słynnym Rabbit Point, gdzie w pół godziny nie starając się zbytnio w trójkę złowiliśmy 28 dorodnych walley. Zdaniem przewodnika, w tym roku ryby są coś opieszałe i pojawią się przy Winisk za tydzień, dwa. Tak czy siak, wybraliśmy się daleko, po to co mieliśmy tuż pod nosem. Jutro mamy się wybrać w przeciwną stronę niż leżąca na wschód Winisk, w stronę rzeki Pipestone, którą można dotrzeć aż do Pickle Lake, miejscowości leżącej na końcu autostrady 599. W zimie Pickle Lake nabiera znaczenia jako ostatnia miejscowość przed wjazdem na lodową drogę. Poza sezonem jest to raczej ponure miejsce, gdzie "droga zawraca". Chociaż może nie dla wprawnych kajakarzy, którzy przyjeżdżają tam, by spróbować swych sił w starciu z rzeką Pipestone, o czym można więcej poczytać na stronie: http://kokanie.ca/pipestone-river-canoe-route.

      Prócz łowienia, przejażdżek łodzią, filetowania złowionych ryb, polowań na kaczki, wędrówek po lesie jest jeszcze jedna rzecz, która wypełnia mi wolny czas: cookouts i barbeques. Czyli po "naszemu" grillowanie czy to na świeżym powietrzu, czy też w tipi. Czasem ma to formę prostą i nader spontaniczną (a zróbmy tu ognisko, bo to miłe miejsce, i usmażmy coś, bo jestem głodny), czasem nader pracochłonną i złożoną, wymagającą wielogodzinnych przygotowań. Ostatnie większe cookout, na którym byłem podczas Victoria Day, miało miejsce w tipi klanu McKay. Byłem jednym z bodajże 20 gości, którzy raczyli się miejscowymi specjałami: potrawka z łosia (moose stew), owsianka z gęsią (goose porridge), smażony walley, gotowana white fish, gotowane rybie wnętrzności (fish guts – od tego trzymałem się z daleka), czy nawet wędzony-gotowany bóbr, który był prawdziwym przebojem wieczoru. Począwszy od samych żartów związanych z powiedzeniem "eat the beaver", po podchody związane z wyłowieniem kawałka mięsa, który nie byłby przyczepiony do bobrzej łapy, ogona, głowy... Różnice pokoleniowe dały się zauważyć gołym okiem: starsi goście rzucili się na bobra, pałaszując go tak, że aż im się uszy trzęsły, młodsi spoglądali na to z obrzydzeniem, kolejno odmawiając namowom spróbowania choć kęska bobrzego mięsa. Sam spróbowałem. Smak jest... eee... interesujący.

      Mogłoby się wydawać, że życie w rezerwacie jest wspaniałe, pozbawione trosk i wypełnione przyjemnościami. Pragnąłbym, by tak było! Ostatnio jednak miały miejsce wydarzenia, które sprawiły, że spoglądam na kalendarz, jakby częściej licząc dni dzielące mnie od wyjazdu. Jednym z nich było znalezienie stołowego noża (butter knife) na patio mojego domu. Jestem pewien, że sam go tam nie zostawiłem, wniosek nasuwa się jeden: ktoś się próbował włamać. Swoją drogą, nie wiem, jak mogło mu się nie udać. W zeszłym roku sam się do siebie "włamałem", po tym jak zatrzasnąłem sobie drzwi, nie biorąc ze sobą kluczy. Była to moja pierwsza próba włamania zakończona powodzeniem po bagatelka 3 minutach szarpania za klamkę. Chcąc nie chcąc, zacząłem zabierać ze sobą co cenniejsze (laptop, aparat, portfel) rzeczy do szkoły.

      Drugie wydarzenie sprawia, że włamanie wydaje się przyjemną wizytą starego znajomego. Nie dalej jak parę dni temu do jednego z domów wtargnął uzbrojony w strzelbę mężczyzna, wystrzelił parę razy w powietrze, wrzeszcząc, że chce pieniędzy i że tu jeszcze wróci. Oczywiście nikt nie został aresztowany, nie wszczęto żadnego postępowania.

      Od dawna wiadomo, że sporo miejscowych nie radzi sobie z nałogami. Istnieje miejscowa strona fejsbukowa, na której ludzie ogłaszają, co chcą sprzedać – od razu widać kto tkwi w szponach nałogu, po tym że ogłasza gotowość sprzedaży czego tylko popadnie za bezcen. Jednak kradzieże i włamania oraz wyzbywanie się przedmiotów gromadzonych z trudem przez lata nie wydają się aż tak groźne, gdy się pomyśli o desperacie ze strzelbą. Jeśli włamania i wandalizm, jeśli podpalenia i kradzieże nie były jasnym znakiem dla liderów wspólnoty, to ta ostatnia sytuacja powinna nim być.

      Chyba zresztą jest, bo w zeszłym tygodniu wódz zwołał naradę, na którą wezwał wszystkich członków społeczności... za wyjątkiem białych nauczycieli. Wszystkie miejscowe instytucje zamknięto, a ich pracowników przywołano na naradę – poza szkołą i nauczycielami. Dyrektor nie miał odwagi powiedzieć nam tego wprost (zresztą mało co ma odwagę powiedzieć wprost, taki już ma styl zarządzania), ale sam został poinformowany o tym, że biali nauczyciele nie są mile widziani na naradzie. Oburzyło mnie to niezmiernie, bo w sumie to my, pracownicy szkoły, rozpoczęliśmy akcję przemian w społeczności, goszcząc wcześniej trzy długaśne spotkania mające na celu dyskusję nad poprawą sytuacji, na które mało kto (poza pracownikami szkoły) przyszedł. Poza tym, w moim mniemaniu, tak długo jak tu mieszkamy, chcąc nie chcąc, jesteśmy członkami społeczności i jej problemy dotyczą nas w tym samym stopniu co miejscowych.

      Cóż, widać miejscowi muszą mieć na ten temat inne mniemanie, do czego oczywiście mają prawo. Nie dziwota, że chcą prać swe brudy we własnym domu, bez zapraszania "gości". Tym bardziej, że nauczyciele, choćby z racji wykonywanego zawodu i w przeciwieństwie do większości miejscowych, są dosyć wygadani i nie boją się publicznego zabierania głosu, czy też wygłaszania krytycznych uwag. Nie dziwota, że "władza" nie chce dopuszczać takich ludzi do dyskusji, tym bardziej gdy tajemnicą poliszynela jest, że ludzie z najbliższego otoczenia wodza wydatnie przyczyniają się do problemów społeczności. Ostatnio coraz jaśniej zauważam rozdźwięki wewnątrz wspólnoty, podziały na równych i równiejszych, powiązania między stanowiskiem "wuja" a otrzymywanymi przywilejami, solidarność klanów wobec swoich członków i ich szowinizm wobec członków innych klanów, i tak dalej.

      Są chwile, gdy zastanawiam się, "co ja tu do licha ciężkiego robię?", są jednak też chwile, gdy wszystko nabiera sensu, każdy oddech wydaje się głębszy i pełniejszy, każde uderzenie serca mocniejsze, każdy krok pewniejszy i każda myśl jaśniejsza. Zaczynam zauważać pewnego rodzaju regularność w ich występowaniu, bo o ile pierwsze pojawiają się w kontaktach z ludźmi, to drugie zwykle pojawiają się w momentach kontaktu z naturą. Natura uspokaja, wycisza, pozwala nabrać dystansu do życia i odnaleźć równowagę: dla głazu leżącego na plaży od tysiącleci moje dzisiejsze problemy są bez znaczenia, dla motyla, który spoczął na nim na chwilę, by osuszyć swe skrzydła, i który nie przeżyje lata, każda sekunda jest bezcenna, nie do stracenia. I głaz, i motyl są tu po to, by mnie czegoś nauczyć.

Opublikowano w U Indian
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.