Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...
31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się:
- Kiedy wreszcie zacznę chodzić?
Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku?
Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki.
Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.
Śpiewak z otolaryngologii
Zawaliłem. Człowiek, który buntuje się przeciwko temu, co niesie życie, potrafi być bardzo głupi i uparty. Wpędziłem się w nowe odleżyny, gorączkę i infekcję dróg moczowych. Nie miałem sił, bo skąd niby miałem je mieć? Z wody i kroplówek? Na zmianę zalewały mnie fale potu i telepały mną dreszcze.
Któregoś dnia doktorzy postanowili zrobić mi badanie kręgosłupa rezonansem magnetycznym, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest rdzeń kręgowy. Aby poprawnie przeprowadzić to badanie, musieli wymienić rurkę tracheotomijną z metalowej na plastikową. W drodze na badanie i zaraz po nim wszystko było w porządku, ale potem zaczął się kolejny koszmar: jak już wspomniałem, konieczne było ciągłe odsysanie zbierającej się wydzieliny. Do głowy by mi nie przyszło, że karetka, która będzie mnie wiozła, nie została wyposażona w ssak. Szpital, do którego pojechałem, był oddalony od mojego o kilka kilometrów. Na tym dystansie rozegrał się prawdziwy dramat: poprosiłem o odessanie, bo dławiła mnie wydzielina, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wreszcie zauważyli, że się duszę, bo wydzielina wydostawała się już poza rurkę. Jedyne, co mogli zrobić, to włączyć syrenę i pędzić jak szaleni do szpitala. Co chwila patrzyli tylko, co się ze mną dzieje. Ocaliło mnie to, że prosto z rezonansu mieli mnie zawieźć do jeszcze innego szpitala na izbę laryngologiczną – kierowca ruszył więc właśnie tam. W tych makabrycznych okolicznościach dokonał się przełom. Sam przecież – pomyślałem – tego właśnie chciałem! Umrzeć jak najszybciej! I co? Teraz, kiedy cel był tak blisko, nagle płacz i panika?
Gdy w końcu dojechaliśmy do szpitala, natychmiast zawieźli mnie na laryngologię, a tam szybko odessali wydzielinę. To był ostatni moment, bo już traciłem kontakt z rzeczywistością. Niestety, na tym moje przygody się nie skończyły – trafiłem bowiem na największego chyba brutala wśród laryngologów. Kiedy wyjmował rurkę, dookoła było pełno krwi. Wszystko opuchnięte, a przecież trzeba było z powrotem założyć rurkę! Opuchlizna zmniejszyła otwór i rurka numer 7, którą miałem wcześniej, była za duża. Mimo to lekarz próbował ją założyć. Efekt? Jeszcze więcej krwi i moje wielkie przerażenie. Tak wielkie, że nie czułem nawet bólu. Kiedy laryngolog zrozumiał, że nie da rady założyć rurki tej wielkości, postanowił spróbować z nieco mniejszą – numer 6 – ale i ta była za duża, bo na skutek jego działań opuchlizna się znacznie powiększyła. W końcu powstrzymał swoje sadystyczne skłonności i założył maleńką rurkę numer 5. Udało się ją zainstalować, ale problemem było to, że – ze względu na jej niewielką średnicę – ciężko było przez nią oddychać. Lekarz powiedział, że kiedy opuchlizna zejdzie, to założy tę, którą miałem na początku (czyli numer 7). Gdy w końcu wróciłem na swój oddział rehabilitacyjny, odetchnąłem. Na krótko, bo wtedy odezwał się ból.
Był okropny, nie do zniesienia. Czułem ogień w klatce piersiowej i co chwila prosiłem o zastrzyk przeciwbólowy. W nocy poczułem się trochę lepiej. Zacząłem rozmyślać: co tu zrobić? Skoro marzyłem tylko o tym, żeby umrzeć, to czemu tak bardzo przeraziła mnie sytuacja w karetce? Czemu w myślach błagałem Boga o ratunek, gdy spełnienie marzenia o śmierci było tak blisko? Walka o każdy łyk powietrza – przedsmak umierania – chyba mnie otrzeźwiła i dała mi do myślenia. Przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno siedziałem na wózku i mogłem sam jeść oraz jak bardzo mnie to cieszyło. Znów zacząłem mówić do Boga i chyba Go zaskoczyłem, bo zamiast prosić o śmierć, błagałem o nadzieję i siły. Zapewniałem, że chcę walczyć!
Kolejny poranek był inny niż te do tej pory. Nie martwiłem się odleżynami i gorączką, bo zrozumiałem, że mogę je pokonać. Odrzuciłem swoją głupotę i upór, wróciłem do ćwiczeń, a na mojej twarzy znów zagościł uśmiech. Najdrobniejsze postępy przynosiły radość, która była nie do opanowania i zarażała. Wzruszała też pielęgniarki: gdy zacząłem samodzielnie wyjeżdżać wózkiem na szpitalny korytarz, witały mnie brawami. Może niezdarnie, ale każdy posiłek jadłem sam i nie pozwalałem się karmić. Było coraz lepiej.
Przerażały tylko noce. Nie byłem w stanie uwolnić się od smutku, który wkradał się po zmierzchu. Wtedy pielęgniarki i pacjenci słyszeli, jak popłakuję. Jedyną bronią przed nocnymi demonami była ucieczka w marzenia. W nich mogłem biegać po świecie i cieszyłem się wolnością. Zwracałem uwagę na każdy szczegół i wszystko – ptaki, owady czy zachód słońca – sprawiało mi wielką radość. To, przynajmniej czasami, leczyło nocny ból duszy. Kiedy wstawał nowy dzień, nie mogłem doczekać się ćwiczeń. Chciałem bowiem być sprawniejszy i jak najmniej zależny od innych. Wszyscy wokół pomagali, jak tylko potrafili, doceniali starania i motywowali do dalszej pracy.
Pielęgniarki robiły, co mogły, żebym czuł się dobrze, żartowały ze mną, często proponowały herbatę lub kawę. Zawsze wybierałem herbatę, ale za którymś razem poprosiłem o kawę. Gdy w miarę ostygła, pielęgniarka przyszła ją podać – piłem przez rurkę od kroplówki. Po pierwszym łyku musiałem przerwać, żeby powiedzieć, że dawno nie piłem czegoś tak pysznego! Przed wypadkiem rzadko pijałem kawę i nigdy mi tak nie smakowała. (Może piłem inny gatunek? A może po wypadku zmienia się smak?) Od tego dnia codziennie piłem kawę. Do tego stopnia ją polubiłem, że cieszył mnie sam jej widok! Każdy dzień zaczynałem więc od małej czarnej. Czułem się z tego powodu bardziej dojrzały:
- Kawa z rana, fiu, fiu! – uśmiechały się pielęgniarki. – Ale ci dobrze!
Minął prawie rok pobytu na rehabilitacji, a ja nie mogłem się doczekać powrotu do mojego kochanego domu. Jak ja za nim tęskniłem! Za każdą ścianą, każdym krzesłem... No i za moim psem Aresem, który – wierna i kochana bestia – chodził ze mną wszędzie.
- Dom? Nie wrócisz do domu.
Nigdy nie zapomnę tych słów. Kiedy dowiedziałem się, że po wyjściu z rehabilitacji nie wrócę do domu, coś we mnie umarło. To był nokaut: uderzenie w tył głowy, upadek na ring, gong i po sprawie. Znów zabrano wszystko, znów pozbawiono złudzeń. Poczułem się jak wtedy, po skoku: niewyraźne obrazy, zniekształcone głosy, ktoś coś mówi, nic nie rozumiem. Powrót do domu miał być nagrodą – każdego dnia planowałem, co będę w nim robił. Zamiast tego czułem się opuszczony, niepotrzebny i przegrany. Znów wielkie rozczarowanie, pustka i ból. Tak wielki, że nawet dziś z trudem o tym piszę. Na początku miałem żal do rodziny. Zrozumiałem jednak, że w naszym domku nie ma warunków, żebym mógł w nim mieszkać. Wiedziałem też, że bardzo mnie kochają i że gdyby mogli, toby mnie zabrali.
No to co ze mną będzie? Kto pomoże? Kto przygarnie? Gdy tylko gasło światło, zaczynałem płakać. Może pomyślicie, że jestem szurnięty, ale – kiedy usłyszałem, że nie wrócę do domu – chciałem tylko przytulić się do mojego jasieczka. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, to mój przyjaciel: taki, który zawsze wysłucha i nigdy nie zdradzi. Ten jasiek jest czymś tak ważnym, że nawet jak spadnie z łóżka, to wręcz go przepraszam. Może dlatego tak bardzo lubię zwykłą poduszkę, bo przeszła ze mną przez całe to piekło?
Coraz bardziej bałem się dnia wypisu. Ordynator – swoją drogą, pijawka, która ssała z kieszeni rodziców, ile tylko mogła – bardzo na ten wypis nalegał. Mój pobyt stawał się coraz droższy, rodzice musieli sprzedać cenniejsze rodzinne pamiątki. To, co robił ordynator, można nazwać wyłącznie szantażem: jeśli nie dostał co tydzień koperty z odpowiednią zawartością, straszył rodziców, że mnie wypisze i że sami będą się musieli martwić co dalej. Mama płakała i płaciła. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak można było tak traktować ludzi, którzy przeżywają tragedię. Mam nadzieję, że ten facet unika patrzenia w lustro.
Popadłem w otępienie. Nie awanturowałem się i nie buntowałem, wykonywałem polecenia, ale w środku byłem jak martwy. Biernie oczekiwałem na kolejny wyrok: hospicjum, dom opieki społecznej... Było mi wszystko jedno, skoro nie mogłem wrócić do swojego świata. Kiedyś pacjent, który leżał obok, powiedział, że każdej nocy, gdy tylko zasnąłem, mówiłem przez sen o tym, że chcę do domu. Nic dziwnego: o czym innym miałem śnić.
Jerzy - Piękna pogoda, mamy wakacje, i dlatego chciałem Pana zapytać o plany urlopowe, jedzie Pan gdzieś na wakacje? - Pojedziemy do Polski. - Zazwyczaj Pan tam jeździ? - Nie, no trzy lata temu byłem. - Co Pana ciągnie? - Rodzinę mam jeszcze, od czasu do czasu trzeba ich odwiedzić, no i nacieszyć pięknymi widokami Polski. - Na długo Pan jedzie? - Miesiąc. - No to pięknie! - Rodzinę mam we Wrocławiu, a tak to Lubuskie, tam są jeziora, tak że może pójdziemy do Czechosłowacji, do Pragi. - A tutaj wakacje gdzie Pan spędza? - Tutaj nad jeziora jeżdżę cieplutkie, nad Simcoe - czysta woda, cieplutko, i tam gdzie są atrakcyjne miejscowości to się odwiedza tak, aby w domu latem nie siedzieć.
Iwona Rębacz z Astry - Pani po wakacjach, przed - jak to jest? - Po wakacjach. - A gdzie zazwyczaj pani jeździ? - Nie jeżdżę nigdzie, tylko wyskoczyłam na trzy dni, mieliśmy wesele w Nowym Jorku. - A tak Pani w ogóle nie ma wakacji? - W ogóle 12 lat nie byłam nigdzie, nie mam czasu, ja jestem w real estate i mam Astrę, jestem 24/7. Tak pracujemy. -Czyli jak Pani może się wyrwać to gdziekolwiek? - Jak mogę.
Edward - Dzisiaj pogoda ładna, wakacje, jakie Pan ma plany na wakacje? - Do Polski lecę 20. - Zazwyczaj tak stara się Pan jeździć? - Jeżdżę, w Brazylii byłem dwa razy - Tak coś zobaczyć? - Mam rodzinę w Brazylii. - A na wakacje dokąd? - A ja wiem, a to Floryda, a to to, i tak nie ma czasu. Stary już jestem.
Janina - Po wakacjach Pani już jest, na wakacjach, Pani dopiero pojedzie, jak to jest? Gdzie Pani zazwyczaj jeździ? - Przeważnie jeździmy na Kubę. - Latem? - Różnie, przeważnie w styczniu, w lutym. Teraz myśleliśmy, bo mamy gości z Polski, ale czekamy na lepsze ceny. - A tutaj po Kanadzie Pani jeździ? - Jeździłam, zwiedziłam - całe Vancouver, Calgary - Saskatchewan. - Jak taka pogoda jest, gdzieś za miasto Pani jeździ? - Mało, mam mało czasu; zajmuję się bardziej rodziną i taką starszą panią.
Ten wyrok zadecyduje o demokracji
Ottawa Kanadyjski Sąd Najwyższy poinformował, że bada odwołanie konserwatywnego posła Teda Opitza od wcześniejszego orzeczenia sądu apelacyjnego Ontario, które podważyło rezultaty wyborów w okręgu Etobicoke Centre, gdzie Opitz wygrał 26 głosami z dotychczasowym posłem Partii Liberalnej Borysem Wrzesnewskim.
Sąd Najwyższy badał czy błędy popełnione przez urzędników Election Canada wpłynęły na ostateczny rezultat.
Wrzesnewskyj zaskarżył wynik wyborów, ponieważ uznał, że miały miejsce nieprawidłowości przy głosowaniu. Ontario Superior Court orzekł, że Elections Canada – agencja nadzorująca wybory – dopuściła się poważnych błędów. Sąd uznał, że w przypadku 79 badanych głosów nie można ustalić, czy głosujący mieli prawo do udziału w wyborach.
Prawnicy Teda Opitza i Borysa Wrzesnewskiego przedstawią teraz stanowiska przed sędziami SN, którzy specjalnie wrócili z wakacyjnej przerwy, aby orzec w tej sprawie. Jeśli orzeczenia utrzyma poprzedni wyrok w mocy, premier Stephen Harper będzie musiał rozpisać wybory uzupełniające w okręgu Etobicoke Centre.
Sąd po wysłuchaniu stron we wtorek dał sobie czas do namysłu. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że zdania sędziów SN były podzielone.
Postępowanie ustali, czy sędzia sądu niższej instancji miał prawo unieważnić wynik wyborów w okręgu Etobicoke Centre i wymusić wybory uzupełniające.
Proces jest z wielką uwagą obserwowany również w Albercie i Saskatchewanie, których przedstawiciele ds. elekcji mają oficjalny status w toczącym się postępowaniu.
Dla instytucji organizującej wybory, Elections Canada, w grę wchodzi reputacja.
W grę wchodzi również mandat posła polskiego pochodzenia Teda Opitza, który deklaruje udział w ewentualnych wyborach uzupełniających. Jednak obecnie krajobraz polityczny jest inny niż rok temu, gdy odbywały się wybory – popularność rządzących konserwatystów znacznie spadła.
Jak powiedziała kierująca składem sędzia Beverley McLachlin, trzeba przyjąć jakąś granicę błędów urzędniczych, po przekroczeniu której nie można twierdzić, że wybory odbywały się uczciwie.
Ted Opitz uważa, że w każdych wyborach dochodzi do błędów urzędniczych. – Ludzie się mylą, pracując przy wyborach długie godziny, wiele uczciwych ludzi, czasem coś ich rozkojarzy – kto wie? – przekonywał dziennikarzy.
W sądzie przedstawiciel Elections Canada ujawnił, że już po wyroku Supreme Court of Ontario znaleziono na listach głosujących 44 z 52 zakwestionowanych wyborców.
Ważą się losy mandatu Teda Opitza
Ottawa Kanadyjski Sąd Najwyższy poinformował, że rozpatrzy odwołanie konserwatywnego posła Teda Opitza na wcześniejszego orzeczenie sądu apelacyjnego Ontario, które podważyło rezultaty wyborów w okręgu Etobicoke Centre, gdzie Opitz wygrał 26 głosami z dotychczasowym posłem Partii Liberalnej Borysem, Wrzesniewskyjem. Sąd Najwyższy zbada, czy błędy popełnione przez urzędników Election Canada wpłynęły na ostateczny rezultat.
Wrzesniewskyj zaskarżył wynik wyborów ponieważ uznał, że miały miejsce nieprawidłowości przy głosowaniu. Ontario Superior Court orzekł że Elections Canada - agencja nadzorująca wybory - dopuściła się poważnych błędów. Sądzie uznał, że w przypadku 79 badanych głosów nie można ustalić, czy głosujący mieli prawo do udziału w wyborach.
Prawnicy Teda Opitza i Borysa Wrzesniewskyja przwedstawią teraz stanowiska przed sędziami SN, którzy specjalnie wrócili z wakacyjnej przerwy, aby orzec w tej sprawie. Jeśli orzeczenia utrzyma poprzedni wyrok w mocy, premier Stephen Harper będzie musiał rozpisać wybory uzupełniające w okręgu Etobicoke Centre.
Ofiary chcą pieniędzy
Elliot Lake Ofiary niedawnego zawalenia budynku galerii handlowej w Elliot lake w Ontario wystąpiły na drogę sądową w procesie zbiorczym (class action) przeciwko właścicielom galerii, oraz władzom miejskim. 23 dach Algo Centre Mall zawalił się powodując śmierć dwóch kobiet. 22 osoby zostały ranne a setki straciły pracę. Pozwanymi są Eastwood Mall Inc. oraz oddzielne prezes tej firmy Robert Nazarian. Na liście pozwanych jest także prowincja Ontario.
Strajk techników nuklearnych
Toronto Przed elektrowniami atomowymi w Ontario, Nowym Brunszwiku i Quebecu ustawiły się w poniedziałek pikiety strajkujących techników, naukowców i inżynierów nuklearnych. Związek zawodowy Society of Professional Engineers and Associates (SPEA) poinformował, że pracownicy przemysłu atomowego zatrudnieni przez SNC-Lavalin Group Inc. przystąpili do strajku w związku z negocjowaną umową zbiorową.
SPEA wydało w poniedziałek oświadczenie, z którego wynika, że mimo kilku tygodni negocjacji nie ma porozumienia między członkami stwarzyszenia a Candu Energy.
Wielki powrót wielkiego kota
Muskoka Ontaryjskie Ministerstwo zasobów naturalnych potwierdziło w poniedziałek, że zwierzę zastrzelone w czasie weekendu przez policję to kuguar, Jest to pierwsze potwierdzone zastrzelenie tego zwierzęcia od roku 1884. Powszechnie uważano je za wytrzebione w prowincji. Policję wezwano po tym, jak wielki kot rozszarpał psa.
Jak co roku Canada Day "Goniec" spędzał w Whitby na pikniku organizowanym przez tamtejszego posła, a zarazem wieloletniego ministra finansów, Jima Flaherty'ego.
Tym razem impreza odbyła się w Iroquois Park, nieopodal Abilities Centre – ośrodka, w którym osoby niepełnosprawne po wypadkach i chorobach, mogą uczyć się, jak wracać do normalnego życia i jak być bardziej samodzielnym w społeczeństwie.
Ośrodek ten to zasługa Jima Flaherty'ego i jego żony Christine Elliott, posłanki do legislatury ontaryjskiej z ramienia Partii Postępowo-Konserwatywnej, a zarazem wiceprzewodniczącej tej partii.
Jak zwykle też, podczas pikniku odbyła się uroczystość zaprzysiężenia nowych obywateli Kanady, w której wzięła również udział burmistrz Pat Perkins. Podkreślano wyjątkowy charakter kanadyjskiego państwa, jego dobrobyt i znaczenie. Jak zwykle duży udział miały policja i wojsko. Przedstawiciele armii prezentowali sprzęt transportowy i bojowy.
Duży udział w przygotowaniach mieli działacze okręgu Jima Flaherty'ego, pochodzenia polskiego, Ewa i Krzysztof Kluczewscy.
Niestety, tym razem, mimo starań organizatorów, wśród występujących artystów zabrakło polskiego zespołu folklorystycznego "Tatry" z Oshawy.
Jim Flaherty przez wiele lat był posłem do legislatury prowincyjnej z Whitby-Oshawa, jest teraz posłem do parlamentu federalnego, teraz jest w parlamencie ministrem finansów i ministrem odpowiedzialnym za obszar Toronto. Jest też jednym z gubernatorów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Był w różnych rządach ministrem finansów pracy, sprawiedliwości. W roku 2009 w uznaniu jego zasług magazyn "Euromoney" przyznał mu nagrodę ministra finansów roku.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8484#sigProIdd279142249
- Odwiedziliśmy dzisiaj razem z Christine – mówił minister Flaherty – dom spokojnej starości w Whitby i powiedziałem tam to, co powtórzę dzisiaj.
Musimy obecnie skopiować zachowanie tego pokolenia Kanadyjczyków, które wróciło po II wojnie światowej i zbudowało ten kraj, kupowało domy – owszem, mieli mortgage i go spłacali w rozsądnym czasie, oszczędzając. To jest pokolenie, które wszyscy powinniśmy naśladować.
Jako minister finansów cztery razy w minionym okresie zacieśniałem zasady dotyczące pożyczek hipotecznych w naszym kraju. Uważam, że jest dla nas bardzo ważne, abyśmy zachowali reputację sensownego zarządzania finansowego i rząd ma w tym trochę do powiedzenia. Ale rząd to tylko część tej historii – obowiązkiem ludzi jest działać rozsądnie i z rozeznaniem.
I wiem, że nasi nowi Kanadyjczycy tak postępują i zachęcam starszych Kanadyjczyków, by czynili tak samo.
W czasie moich podróży, a podróżuję wiele, jako gubernator MFW i gubernator banku światowego, widzę sytuację w krajach na całym świecie i widzę brak demokracji, brak wolności, brak rządów prawa i brak przestrzegania praw człowieka.
Większość ludzi na świecie nie ma tych rzeczy, które my tutaj w Kanadzie uważamy za rzecz całkowicie naturalną. Zakładamy, że są one naszym prawem. I dla was, jako kanadyjskich obywateli, są tym prawem i są prawem wszystkich tych, którzy mieli szczęście przyjść tutaj na świat.
Kiedy wracam do domu z zagranicy, kiedy stawiam stopę na kanadyjskiej ziemi, zawsze uświadamiam sobie wielkość tego wspaniałego kraju i to, jak powinniśmy być wdzięczni, że mieszkamy w jednym z najlepszych krajów świata.
Jak co roku, korzystając z okazji "Goniec" przeprowadził wywiad z ministrem finansów:
- Panie Ministrze, witam ponownie w Canada Day; w ubiegłym roku pytałem Pana o zagrożenia dla kanadyjskiej gospodarki wywoływane przez sytuację w Europie i USA, czy z tymi zagrożeniami się łatwiej się teraz uporać? Czy jesteśmy bliżsi rozwiązania tego kryzysu, czy też sytuacja jest bardziej groźna?
- Gdyby mnie Pan zapytał kilka tygodni temu, powiedziałbym, że nie jesteśmy bliżsi rozwiązania, ale teraz, biorąc pod uwagę rezultaty szczytu europejskiego z piątku i soboty, wydaje się, że wkrótce nastąpią tam znaczące kroki.
Zawsze pytam o szczegóły, a tych jeszcze nie znamy, ale jeśli jest tak, jak mówi się w doniesieniach, to to znaczy, że uczyniono poważny postęp, przez co trochę mniej obawiałbym się o Europę, natomiast jestem nadal poważnie zaniepokojony deficytem i zadłużeniem w Stanach Zjednoczonych.
- Czy sądzi Pan, że problemy eurostrefy wymagają transformowania Europy w jedno państwo ze scentralizowaną gospodarką i jednakowymi instytucjami?
- Nie uważam, aby takie jedno państwo było konieczne, ale jestem przekonany, że ważna jest prawdziwa unia finansowa, nie tylko złożona z takiego elementu jak związek walutowy, który istnieje już od jakiegoś czasu, ale także z centralnego banku europejskiego, który miałby prawdziwe prerogatywy banku centralnego.
Zaś jeśli chodzi o zasady dobrego zarządzania i nadzoru bankowego, konieczna jest jakaś postać porozumienia finansowego – to są kluczowe elementy.
- Zaostrzył Pan niedawno zasady udzielania ubezpieczenia na pożyczki hipoteczne, przez co posiadanie domu stało się nieco mniej osiągalne, a czy monitoruje Pan napływ zagranicznych inwestycji prywatnych na rynek nieruchomości, zwłaszcza w sektorze condominiów w Vancouverze czy Toronto; czy nie jest to główny czynnik spekulacji i pompowania cen?
- Nie mamy na ten temat konkretnych danych. Nie ma w tym nic nielegalnego, że ktoś przyjeżdża z zagranicy i kupuje nieruchomość na kanadyjskim rynku.
Otrzymujemy natomiast dużo informacji pośrednio. W ubiegłym roku podjęliśmy pewne kroki, aby przyhamować spekulację na naszym rynku, nie oferujemy ubezpieczenia pożyczek hipotecznych spekulantom na rynku nieruchomości.
Widzieliśmy wznoszenie się i opadanie fal spekulacji już w latach 80. i na początku lat 90.; jest to wywołane warunkami ekonomicznymi; jesteśmy częścią świata.
- Zreformował Pan system emerytalny, zwiększając wiek, od którego można pobierać OAS i GIS. Nie sądzi Pan, że najwyższy czas na to, byśmy mieli solidny system emerytur CPP? Dzisiaj ludzie nie pracują już jak dawniej w jednej dużej korporacji przez wiele lat; wielu jest zatrudnionych na kontrakt. Może więc miałoby sens płacić składki i pod koniec życia móc żyć z uczciwej emerytury?
- Proszę pamiętać, że Canada Pension Plan dotyczy tylko tych, którzy pracują poza domem; a więc wiele, wiele osób nie kwalifikuje się do CPP.
Dlatego ważne jest, że mamy OAS i GIS. Canada Pension Plan jest bardzo dobrze zabezpieczony finansowo; jest jednym z najlepiej zaopatrzonych powszechnych planów emerytalnych na świecie.
Nie znaczy to jednak, że z czasem nie będą konieczne w CPP pewne zmiany. Właśnie uchwaliliśmy na szczeblu federalnym ustawę o Pooled Registered Pension Plan – o rejestrowanych zbiorczych funduszach emerytalnych, ponieważ ponad 60 proc. ludzi w tym kraju nie ma dostępu do prywatnych emerytur przez zatrudnienie, więc chcemy zapewnić im taki dostęp.
- Jest Pan z pochodzenia Irlandczykiem, czy w związku z tym także kibicem piłki nożnej?
- O tak, kibicuję.
- Ogląda Pan Euro 2012?
- Oglądam i oglądałem, kiedy tylko czas mi pozwalał. gdy byłem teraz w Irlandii. Wiem. że jest właśnie rozgrywany mecz finałowy.
- No właśnie, kto wygra?
- Nigdy bym się na taką odpowiedź nie poważył. Mam bardzo dobrych przyjaciół w rządzie Hiszpanii i podobnie we Włoszech – nigdy więc bym im tego nie zrobił. (śmiech)
- Jakie ma Pan w tym roku plany na wakacje?
- W tym roku jedziemy na stampede do Calgary – to już za 10 dni i cieszę się na pobyt w zachodniej Kanadzie.
- Dziękuję bardzo, Happy Canada Day!
- Dziękuję, miło było pana znowu zobaczyć.
(ak)
- Mam bardzo ważne pytanie – chciałbym zapytać jakie koszty wiążą się ze sprzedażą nieruchomości?
- Pierwszy i zwykle największy koszt dotyczący sprzedaży nieruchomości to koszt za usługi agentów real estate. Potocznie nazywane jest to "commission" i jego wysokość zwykle wywołuje najwięcej kontrowersji! Wysokość wynagrodzenia płaconego firmom brokerskim, jest ustalana w czasie podpisywania kontraktu na sprzedaż. "Commission" jest sprawą umowną, ale obowiązują pewne typowe zasady. Typowe całkowite wynagrodzenie wynosi zwykle pomiędzy 5 a 6 proc., z tym że wiele firm oferuje specjalne promocyjne niższe "commission".
Firma brokerska, która dostaje listing, z pieniędzy przeznaczonych na całkowite wynagrodzenie, opłaca firmę (agenta), który przynosi ofertę (reprezentuje kupujących). Wysokość takiego proponowanego wynagrodzenia musi być zaznaczona w systemie MLS – by agenci wiedzieli z góry, ile dostaną zapłaty. Typowym obecnie wynagrodzeniem dla agentów – przyprowadzających kupców (buyers brokers), jest 2,5 proc. + HST od ceny sprzedaży! Niektórzy sprzedający próbują oferować mniejsze wynagrodzenie dla agentów pracujących z kupującymi – widziałem nawet takie sumy jak 1 dolar! Jaki jest tego efekt – łatwo przewidzieć. Taki dom jest omijany przez wszystkich agentów, którzy mają kontrakt z kupującymi, i zwykle trudno go sprzedać!
Ogłaszany często przez agentów "1% commission" zwykle dotyczy tylko tak zwanego "listing fee" – czyli wynagrodzenia dla firmy brokerskiej, która wprowadza dom na rynek! Oprócz tego nadal należy liczyć się z wynagrodzeniem dla agenta przynoszącego ofertę i jest to, jak wspomniałem wcześniej, typowo 2,5 proc. Tak więc całkowite wynagrodzenie w tym przypadku wynosi 3,5 proc. + HST – i to pokrywa wynagrodzenie dla obu kompanii zaangażowanych w transakcję.
Oczywiście wynagrodzenie jest sprawą umowną, nie ma żadnych narzuconych minimum czy maksimum.
Jak wspomniałem, wynagrodzenie dla agentów jest jednym z większych wydatków, ale tak naprawdę dobrze poprowadzona sprzedaż i fachowość agenta często powoduje, że dom jest sprzedawany za znacznie wyższe pieniądze niż w przypadku prywatnej sprzedaży i często ten zysk pokrywa "commission".
Innym ważnym wydatkiem, o którym należy pamiętać, jest koszt usług prawnika. Zwykle – podobnie jak przy zakupie nieruchomości – koszt w typowym przypadku kształtuje się na poziomie 1000 dol. plus poniesione koszty, które zwykle mogą mieścić się pomiędzy 100 a 500 dol. plus podatek HST.
Dodatkowo – należy pamiętać, że wszystkie zadłużenia, czyli podatki miejskie, wyroki sądowe, "leans", które są zarejestrowane na danej nieruchomości, muszą być zapłacone, zanim nowy właściciel dokona przejęcia nieruchomości.
To są dwa typowe wydatki, natomiast czasami zdarza się, że często jesteśmy zaskakiwani karą za zerwanie umowy z bankiem. Zdarza się to, gdy sprzedajemy dom przed upływem terminu pożyczki hipotecznej.
- Wspomniałeś o karze za zerwanie umowy z bankiem jako jednym z często "niespodziewanych" wydatków przy sprzedaży domów – jakie to są kary?
- Zacznijmy jednak od przypomnienia czytelnikom, co to jest mortgage. Jest to pożyczka na kupno nieruchomości, zabezpieczona poprzez właśnie zakupioną nieruchomość. Oznacza to w praktyce, że jeśli sprzedamy nieruchomość, to bank traci zabezpieczenie pożyczki, i dlatego żąda jej spłacenia. Likwidując umowę z pożyczkobiorcą, bank może ponieść straty inwestycyjne. Dlaczego? Dlatego, że pieniądze na mortgage długoterminowy (closed) są brane od inwestorów, którzy mają obiecane i gwarantowane dywidendy. Na przykład większość pieniędzy, które bank inwestuje w pożyczki hipoteczne, jest z tak zwanego "Bond Market". Różnica pomiędzy tym, za ile bank udziela pieniędzy na mortgage a ile musi zapłacić inwestującym – jest profitem banku. Zrozumiałe jest, że jeśli bank zagwarantował 3 lata temu osobie inwestującej w "bonds profit" w wysokości 5 proc. i zmuszony jest dziś zerwać umowę z pożyczkobiorcą na mortgage – to utraci swój zysk oraz nadal jest zobowiązany do płacenia dywidend inwestorom.
Bankom nie zależy na tym, czy ktoś zmieni formę zabezpieczenia. Oznacza to w praktyce, że jeśli ktoś sprzeda dom przed upływem 5-letniego terminu i kupi w tym samym czasie inny dom, to po prostu można przenieść mortgage, czyli zabezpieczenie, z domu na dom bez większych problemów. Jeśli ktoś kupuje większy dom, to wówczas banki chętnie podwyższą pożyczkę. Jeśli obecnie są niższe procenty niż kilka lat temu, to nowa część podwyżki będzie na obecnie panujący procent – co ogólnie wpłynie na niższy ogólny procent.
Inaczej sytuacja wygląda, gdy sprzedajemy dom i nie kupujemy innego. Zwyczajowo karą jest tak zwany "interest differential" lub trzymiesięczne oprocentowanie – to co jest większą sumą. "Interest differential" zwykle ma miejsce w sytuacjach, kiedy zawieraliśmy umowę w okresach, kiedy procenty były wyższe niż panujące obecnie. Trzymiesięczne oprocentowanie ma zwykle miejsce w sytuacjach, kiedy obecnie panujące procenty są wyższe niż panujące w chwili zawarcia umowy.
Przykłady.
"Interest differential" – załóżmy, że pożyczyliśmy 100.000 dol. na 5,5 proc. trzy lata temu i do końca kontraktu pozostały nam następne 2 lata. Bank policzy różnicę pomiędzy obecnym oprocentowaniem na 2 lata 3,75 proc. (posted rate) a tym, na jaki mamy umowę. Jest to w tym przypadku 1,75 proc., co w ciągu 2 lat pozostającym do końca kontraktu daje 3500 dol. różnicy w opłatach.
Trzymiesięczny interest jako kara – przy tym samym założeniu 5,5 proc. od stu tysięcy, daje w skali roku 5500 dol. w procentach; podzielone przez 12 miesięcy i pomnożona razy trzy – daje w sumie 1375 dol. kary.
Czy ktoś ma wątpliwość, który wariant zostanie wybrany przez bank?
Tym wszystkim, którzy myślą o sprzedaży domu bez zakupu następnego albo planują przefinansować dom, radziłbym, zanim zaczną ten proces, udać się do banku, w którym mają mortgage, i poprosić o dokument nazywany "mortgage verification". Jest to ważne, gdyż tak naprawdę dopiero ten dokument pozwoli nam podjąć decyzję bazującą na potwierdzonych wartościach.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Polskie ślady na Bałkanach prowadzą do czasów Imperium Osmańskiego. Znaczący jednak napływ żywiołu polskiego rozpoczął się tam dopiero pod koniec XIX wieku, po zajęciu Bośni i Hercegowiny przez Cesarstwo Austro-Węgierskie. Pierwsi Polacy przybyli na tereny obecnej Bośni i Hercegowiny w szeregach cesarskiej armii okupacyjnej. Po nich zjawili się tam urzędnicy i lekarze z Galicji (często absolwenci prestiżowych uniwersytetów) oraz chłopscy osadnicy z terenów dzisiejszej Rzeszowszczyzny, Lubelszczyzny i Bukowiny. Wg spisu ludności z roku 1910, w Bośni i Hercegowinie żyło ponad 11 tys. osób deklarujących język polski jako język ojczysty.
Polacy osiedlali się w Sarajewie, Trawniku, Bosanskiej Nowej Gradiszce, Prnjaworze i Banja Luce. W tej ostatniej powstał w okresie międzywojennym urząd konsula honorowego RP. W połowie lat dwudziestych XX wieku liczba Polaków w Bośni szacowana była na 12 tys., a w latach 30. już na 15 tys. Podczas II wojny światowej, w szeregach partyzantki jugosłowiańskiej walczyło ok. 3 tys. Polaków, a mogiły części z nich można odnaleźć na cmentarzach wojskowych w Prnjaworze i Srbacu. Po wojnie powróciło do Polski ok. 18 tys. osób, osiedlając się głównie w okolicach Bolesławca. Na terenie dzisiejszej Bośni i Hercegowiny znajduje się siedem cmentarzy, na których zlokalizowane są polskie mogiły (Sarajewo, Banja Luka, Prnjavor, Srbac, Lukawac i Cjelinowac). Aktualnie największe skupiska Polonii w Bośni i Hercegowinie znajdują się w Tuzli, Sarajewie, Mostarze i Banja Luce. Mniejsze siedliska to okolice Bosanskiej Gradiszki, Prnjaworu, Srebrenicy, Prijedoru i Bijeliny. Według danych szacunkowych polskiej placówki dyplomatycznej w Sarajewie (stolica Bośni i Hercegowiny), aktualna liczba Polonii wynosi tam ponad 300 osób.
W Bośni i Hercegowinie działają obecnie cztery organizacje polonijne: Wspólnota Obywateli Polskiego Pochodzenia w Tuzli (187 członków, z czego 6 posiada polskie korzenie), Stowarzyszenie Obywateli POLSA w Sarajewie (55 osób), Stowarzyszenie Polaków w Banja Luce (ok. 40 osób) oraz najnowsze, zarejestrowane w czerwcu 2005 roku, Polskie Towarzystwo Kulturalne "Mieszko I" w Mostarze (38 członków). Wszystkie te organizacje zmagają się z podobnymi problemami, z których największym jest trudna sytuacja finansowa ich członków, bezrobocie, niewielki odsetek dzieci i młodzieży. Polski urząd konsularny w Sarajewie podejmuje wszelkie możliwe działania w celu niesienia pomocy najbardziej potrzebującym, zapewniając im skromne środki finansowe w formie zapomóg oraz pomoc rzeczową, taką jak opał, lekarstwa, ubrania i paczki żywnościowe.
Ze względu na specyfikę tamtejszej Polonii, słabą jeszcze znajomość języka polskiego, trudną sytuację materialną oraz wysoką średnią wieku, działalność tych organizacji podlega pewnym ograniczeniom, eliminując np. projekty adresowane do dzieci i młodzieży (brak chętnych na wyjazdy kolonijne) czy działania wymagające wysokiego nakładu środków, tj. prasa polonijna, zakładanie bibliotek i polonijnych centrów informacyjnych. Wyjątkowego znaczenia nabiera w tej sytuacji konieczność intensyfikacji nauki języka polskiego, co od kilku lat stanowi jeden z priorytetów.
Czarnogóra
Na terenie Czarnogóry działa organizacja Polaków o nazwie Stowarzyszenie Polaków Zamieszkałych w Czarnogórze. Pierwsze ich spotkanie odbyło się jeszcze w listopadzie 2003 roku w miejscowości Sutomore. Na spotkaniu obecny był konsul z Ambasady RP w Belgradzie Józef Kamiński, który poparł inicjatywę zmierzającą do integracji tamtejszej Polonii, do podtrzymywania narodowych zwyczajów, tradycji i kultury polskiej oraz nauki języka ojczystego. Na tym pierwszym spotkaniu zdecydowano też o nazwie Stowarzyszenia.
W listopadowym spotkaniu wzięło udział 36 osób wraz ze swoimi rodzinami. Obecnie Stowarzyszenie liczy sporo ponad 100 członków. Stowarzyszenie zostało oficjalnie zarejestrowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości Czarnogóry w 2004 roku. W przyszłym roku obchodzić będzie jubileusz swego 10-lecia. Funkcję prezesa Stowarzyszenia pełni pani Wanda Vujisić. Stowarzyszenie wydaje od roku 2008 gazetę polonijną pn. "Głos Polonii".
Leszek Wątróbski
Szczecin
31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...
Miny lekarzy i pielęgniarek oraz łzy rodziców i bliskich mówiły jednak wszystko. Z każdą chwilą docierała do mnie prawda i rosło poczucie grozy, które z niej wynikało. Byłem bezradny i przegrany, nie przestawałem płakać. Za każdym razem, gdy zamykałem oczy, miałem nadzieję, że już się nie obudzę. Niestety, za każdym razem budziłem się i za każdym razem było coraz gorzej.
Na samym dnie Ból. To było coś, co mnie nie opuszczało. Nie tylko ten ból gdzieś w środku, ale ten najprawdziwszy, cielesny. Najpierw był nieznośny i bezlitosny ból głowy, który doprowadzał mnie do histerii. Na szczęście tomografia nic nie wykazała, a przyczyną okazał się nieprawidłowy wyciąg usztywnienia kręgosłupa. Gdy wreszcie w pełni odzyskałem przytomność i zrozumiałem wszystko, postanowiłem być twardy (koniec z płakaniem przy rodzinie!). Karmiono mnie przez sondę wprowadzoną do żołądka przez nos. Coś okropnego! Najgorsza była jej wymiana – nikomu nie życzę czegoś takiego, prawdziwy koszmar. Jeden z lekarzy zapytał, czy chciałbym się jej pozbyć i jeść sam. Twierdził, że jest tylko jedno maleńkie "ale": muszą założyć rurkę tracheotomijną, a wtedy będę mógł normalnie jeść. Nie brzmiało to zachęcająco, ale tak długo przekonywał i tak mnie skołował, że – mając w pamięci potworności wymiany urządzenia, którym byłem karmiony – zgodziłem się, choć tak naprawdę nie wiedziałem, na co właściwie wyrażam zgodę. Dowiedziałem się już na drugi dzień po operacji tracheotomii. Boże, co za ból! Byłem na siebie wściekły, że na to pozwoliłem. Popełniłem wielki błąd: powinienem był jeszcze przez jakiś czas pomęczyć się z sondą i oddychaniem za pomocą respiratora. Tracheotomia nie była wtedy potrzebna – lekarz dmuchał na zimne, a konsekwencje jego nadgorliwości ponosiłem ja. Niech to szlag! Rurka tracheotomijna okazała się przekleństwem. Nie mogłem przez nią spać. Wydzielina, która się pojawiła, dusiła mnie i trzeba było ją odessać. Dusiła mnie jednak cały czas, więc pielęgniarki były zdenerwowane, że w kółko żądam odsysania. Od tej chwili bałem się wszystkiego – najbardziej zaś lekarzy. Ile razy podchodzili do mojego łóżka, tyle razy oblewał mnie zimny pot. Bałem się, że znów wymyślą coś, co mnie skrzywdzi. Niepokój i panikę starałem się pokonać marzeniami: zaraz wyzdrowieję, wszystko będzie dobrze. Dawało to chwilę wytchnienia, ale powrót ze świata marzeń nie był łatwy. Odrobina siły i zapału, którą tam zyskiwałem, szybko znikała. Tylko płacz mógł przynieść ukojenie. Oczywiście, kiedy odwiedzili mnie koledzy, udawałem twardziela: próbowałem się uśmiechać, nie pokazywałem bezradności i przerażenia. Najgorzej było, gdy zbierali się do wyjścia. Coś w środku krzyczało: Poczekajcie! Zabierzcie mnie ze sobą, błagam! Prawdziwa tortura: ja – kawał chłopa, który był silny, zdrowy i radził sobie ze wszystkim – leżę w szpitalu, chodzą po mnie muchy i nie potrafię ich odgonić. Zaczynałem wariować i tracić zmysły, widziałem rzeczy, których nie było. Kiedyś pielęgniarz zdjął mi z szyi kołnierz ortopedyczny i położył go obok. Miałem się poczuć swobodniej, ale kiedy spojrzałem w bok, przeraziłem się, bo zamiast kołnierza zobaczyłem trupią czaszkę. W mojej głowie bez przerwy leciał jakiś mroczny film, często pytałem o rzeczy, których nigdy nie było, a raz pomyliłem pielęgniarkę z moją siostrą i z płaczem błagałem, żeby nie odchodziła. To w dużej mierze wina morfiny – bez niej ból byłby jednak nie do wytrzymania. Każdy dzień to nowe problemy i kłopoty. Okazało się, że muszę pozostać z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, jest do dziś). Codziennie wysoka gorączka, a do tego najgorsze – odleżyny. Słyszy się to słowo, ale mało kto wie, co ono oznacza. Ja też nie miałem pojęcia, o czym oni mówią. Jakie odleżyny? Co to w ogóle jest? Zaczęło się od pięt, później były wszędzie: łydki, biodra, kość ogonowa, nawet tył głowy. Co pół godziny byłem obracany na drugi bok – jak to bolało! Mimo to odleżyny stawały się coraz gorsze, większe i głębsze. Skok sprawił, że mam zaburzony zmysł powonienia, zacząłem jednak czuć wokół siebie dziwny i nieprzyjemny zapach. W końcu zapytałem kogoś: – Skąd ten okropny zapach? – To twoje odleżyny. Załamałem się. Chciałem natychmiast umrzeć i o to bez przerwy modliłem się do Boga. Przez cały czas prosiłem Go, żeby wreszcie pozwolił mi odejść. Przestałem się odzywać zarówno do lekarzy, jak i do rodziny. Zamknięty w swoim świecie, nie reagowałem nawet na ból. Uznałem wtedy, że to jedyne rozwiązanie: nie robić nic, nie walczyć i czekać z nadzieją na dzień wybawienia. Dziś widzę, że była to wielka głupota, i nie potrafię wytłumaczyć, czemu obraziłem się na tych, którzy za wszelką cenę chcieli mi pomóc. Może szukałem winnych mojego nieszczęścia? Ale przecież winna była tylko jedna osoba i codziennie mogłem zobaczyć jej twarz w lustrze. Opieka nade mną była wtedy zajęciem ekstremalnie trudnym. Bliscy przeżywali to bardzo mocno i wciąż widziałem ich łzy. Po raz pierwszy zobaczyłem, że płacze nawet mój tata – taki twardziel! Mijały kolejne dni. Od czasu do czasu zdarzyło mi się uśmiechnąć czy porozmawiać. Po blisko trzech miesiącach pobytu na oddziale intensywnej terapii zostałem przewieziony do innego szpitala na oddział rehabilitacyjny. Pierwszym etapem było wyleczenie odleżyn, które sprawiały, że cały czas miałem gorączkę. Przekręcanie na drugi bok bolało tak bardzo, że zaczynałem płakać już wtedy, gdy do łóżka podchodzili ludzie, którzy mieli się tym zająć. Dzień i noc, bez końca to samo: przewracanie, odsysanie. Umysł gdzieś przed tym uciekał: wspomnienia przeszłości, chaos myśli, bredzenie. Sam nie rozumiałem, co się dzieje, i nie wiem, czy ponownie poradziłbym sobie z czymś podobnym. Mama była zła, że nie wykonuje się ze mną żadnych ćwiczeń rehabilitacyjnych. Bez przerwy chodziła do lekarzy i pytała o te ćwiczenia. Ci zaś odpowiadali, że najpierw muszą podleczyć moje ogromne odleżyny, a rehabilitacja w obecnym stanie może tylko zaszkodzić. Rodzina z wielkim trudem przyjmowała taką argumentację. Ja zaś byłem zadowolony, że nie muszę nic robić. Trudno o gorsze podejście – to przecież od rehabilitacji zależy dalsza sprawność. Mimo rozmów z psychologiem i psychiatrą nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Totalnie ich olewałem, nic do mnie nie trafiało, a za główny cel postawiłem sobie robienie wszystkim na przekór. Najbardziej okrutny byłem dla rodziców: za każdym razem – świadomie! – sprawiałem im przykrość. Skupiłem na nich całą złość i obarczyłem ich winą za to, co mnie spotkało. Byli celem najwygodniejszym i bardzo łatwym. Gdy tylko przyjeżdżali, zamieniałem się w podłego drania i potrafiłem być bardzo nieprzyjemny. Mama ze łzami w oczach pytała, czemu taki jestem, przecież nigdy taki nie byłem. Odpowiadałem jej wtedy: – No to już jestem. Kiedy tylko wychodzili, zmieniałem się w dawnego Mariusza, który przez całą noc płakał i przepraszał Boga za swoje zachowanie. Obiecywałem, że jak przyjadą następnym razem, to będę dobry i miły, ale nie potrafiłem. Choć tak bardzo chciałem się do nich przytulić, wolałem ranić – kiedy zaś odchodzili, chciałem błagać, żeby zostali. Odleżyny były coraz większe i coraz mocniej je było czuć. Lekarze skrzętnie ukrywali bezradność w ich leczeniu, ale widziałem, że wciąż szukają nowych sposobów. Nie ułatwiałem sprawy: na złość wszystkim nie piłem lub próbowałem się zagłodzić. Czas mijał, a ja wpadłem na szalony pomysł. Ubzdurałem sobie, że jeśli zacznę ćwiczyć i jeść, to nabiorę sił na tyle, że będę mógł usiąść na wózku, co ułatwi mi popełnienie samobójstwa. Głodówka nie była bowiem wyjściem – karmili kroplówkami i straszyli sondą przez nos. Od tego momentu zmieniło się moje zachowanie: na porannym obchodzie (z wielkimi oporami) powiedziałem, że chcę zacząć ćwiczyć, i poprosiłem o pionizację (to najlepsza droga do tego, by usiąść na wózku). Personel nie krył zdziwienia, a ja byłem zdeterminowany. Niesamowite, że tak kretyński cel jak samobójstwo może dodać człowiekowi tyle sił! Nie mogłem jednak znieść swojego życia i pragnąłem tylko tego, by móc usiąść na wózku i wjechać nim prosto pod pędzący samochód. Zacząłem ćwiczyć jak szalony. Lekarze i rodzina nie mogli uwierzyć w moją przemianę. Cztery miesiące nic, a tu nagle coś takiego! Początkowo nikt nie pytał o przyczyny, w końcu pytania musiały się jednak pojawić. Nie pamiętam dokładnie swoich odpowiedzi, ale były to jakieś kłamstwa. Na rezultaty nie czekałem długo: z dnia na dzień było lepiej, coraz więcej robiłem sam i zaczęło mi się to bardzo podobać. Pewniej poruszałem rękoma i głową, zdjęli mi nawet kołnierz z szyi – co to była za ulga! Chciałem ćwiczyć więcej i więcej, poprosiłem lekarzy o dodatkową rehabilitację. Zgodzili się bez wahania. To naprawdę działało: byłem coraz silniejszy i sprawniejszy, a już po miesiącu ostrej rehabilitacji chciałem usiąść na wózek. I stało się, posadzili mnie. Na krótko, ale zawsze coś – szalony plan był na dobrej drodze do realizacji. Tylko o tym myślałem bez przerwy, każdej nocy obsesyjnie układałem nowe scenariusze samobójczej śmierci... Wybawienie było coraz bliżej. Wreszcie zniknie to cholerne bezustanne odsysanie i nieodłączne wymioty. Ćwiczenia szły pełną parą i nagle – nie wiem skąd i dlaczego – pojawiły się poty. Tak silne, że czasem kilka razy dziennie musieli zmieniać mi koszulkę. To było dobijające: w ciągu paru minut świeże ubranie było już przemoczone. Sprzyjało to pogłębieniu stanów histerycznych – nie mogłem opanować ani płaczu, ani nerwów. Jakby tego było mało, zaczęły mi wypadać włosy: były wszędzie. Mimo to ćwiczyłem uparcie i z całych sił, a odleżyny zaczęły się goić błyskawicznie. Rodzice kupili mi materac przeciwodleżynowy i specjalne plastry, które okazały się bardzo skuteczne. Z tygodnia na tydzień siedziałem coraz dłużej na wózku, zacząłem się nawet samodzielnie poruszać po kilka metrów. Czułem z tego powodu wielką radość i – to dziwne – ale byłem dumny sam z siebie. Którejś nocy dopuściłem do siebie nową myśl: a może jednak spróbować? Może nie warto się zabijać? Miałem mętlik w głowie, bo coraz więcej było chwil, które mnie cieszyły, i coraz mniej podobał mi się pomysł z odebraniem sobie życia. Dobrze, że nie byłem wówczas świadom tego, że całą jego resztę spędzę na wózku. Myślałem, że będzie to tylko kolejny (przejściowy!) etap, który uda mi się przetrzymać. Gdybym już wtedy wiedział, że jestem skazany na wózek, chybabym się nie pozbierał – niewiedza jest czasem bardzo pomocna. Tymczasem byłem szczęśliwy, bo udało mi się samodzielnie zjeść jabłko! A skoro poradziłem sobie z jabłkiem, to poradzę sobie też z kanapką i z obiadem. I dalej: skoro poradzę sobie z całym menu, to wyzdrowieję do końca i wreszcie będzie tak jak przed skokiem!
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się: – Kiedy wreszcie zacznę chodzić? Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku? Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki. Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafi łem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.