31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się:
- Kiedy wreszcie zacznę chodzić?
Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku?
Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki.
Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.
Śpiewak z otolaryngologii
Zawaliłem. Człowiek, który buntuje się przeciwko temu, co niesie życie, potrafi być bardzo głupi i uparty. Wpędziłem się w nowe odleżyny, gorączkę i infekcję dróg moczowych. Nie miałem sił, bo skąd niby miałem je mieć? Z wody i kroplówek? Na zmianę zalewały mnie fale potu i telepały mną dreszcze.
Któregoś dnia doktorzy postanowili zrobić mi badanie kręgosłupa rezonansem magnetycznym, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest rdzeń kręgowy. Aby poprawnie przeprowadzić to badanie, musieli wymienić rurkę tracheotomijną z metalowej na plastikową. W drodze na badanie i zaraz po nim wszystko było w porządku, ale potem zaczął się kolejny koszmar: jak już wspomniałem, konieczne było ciągłe odsysanie zbierającej się wydzieliny. Do głowy by mi nie przyszło, że karetka, która będzie mnie wiozła, nie została wyposażona w ssak. Szpital, do którego pojechałem, był oddalony od mojego o kilka kilometrów. Na tym dystansie rozegrał się prawdziwy dramat: poprosiłem o odessanie, bo dławiła mnie wydzielina, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wreszcie zauważyli, że się duszę, bo wydzielina wydostawała się już poza rurkę. Jedyne, co mogli zrobić, to włączyć syrenę i pędzić jak szaleni do szpitala. Co chwila patrzyli tylko, co się ze mną dzieje. Ocaliło mnie to, że prosto z rezonansu mieli mnie zawieźć do jeszcze innego szpitala na izbę laryngologiczną – kierowca ruszył więc właśnie tam. W tych makabrycznych okolicznościach dokonał się przełom. Sam przecież – pomyślałem – tego właśnie chciałem! Umrzeć jak najszybciej! I co? Teraz, kiedy cel był tak blisko, nagle płacz i panika?
Gdy w końcu dojechaliśmy do szpitala, natychmiast zawieźli mnie na laryngologię, a tam szybko odessali wydzielinę. To był ostatni moment, bo już traciłem kontakt z rzeczywistością. Niestety, na tym moje przygody się nie skończyły – trafiłem bowiem na największego chyba brutala wśród laryngologów. Kiedy wyjmował rurkę, dookoła było pełno krwi. Wszystko opuchnięte, a przecież trzeba było z powrotem założyć rurkę! Opuchlizna zmniejszyła otwór i rurka numer 7, którą miałem wcześniej, była za duża. Mimo to lekarz próbował ją założyć. Efekt? Jeszcze więcej krwi i moje wielkie przerażenie. Tak wielkie, że nie czułem nawet bólu. Kiedy laryngolog zrozumiał, że nie da rady założyć rurki tej wielkości, postanowił spróbować z nieco mniejszą – numer 6 – ale i ta była za duża, bo na skutek jego działań opuchlizna się znacznie powiększyła. W końcu powstrzymał swoje sadystyczne skłonności i założył maleńką rurkę numer 5. Udało się ją zainstalować, ale problemem było to, że – ze względu na jej niewielką średnicę – ciężko było przez nią oddychać. Lekarz powiedział, że kiedy opuchlizna zejdzie, to założy tę, którą miałem na początku (czyli numer 7). Gdy w końcu wróciłem na swój oddział rehabilitacyjny, odetchnąłem. Na krótko, bo wtedy odezwał się ból.
Był okropny, nie do zniesienia. Czułem ogień w klatce piersiowej i co chwila prosiłem o zastrzyk przeciwbólowy. W nocy poczułem się trochę lepiej. Zacząłem rozmyślać: co tu zrobić? Skoro marzyłem tylko o tym, żeby umrzeć, to czemu tak bardzo przeraziła mnie sytuacja w karetce? Czemu w myślach błagałem Boga o ratunek, gdy spełnienie marzenia o śmierci było tak blisko? Walka o każdy łyk powietrza – przedsmak umierania – chyba mnie otrzeźwiła i dała mi do myślenia. Przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno siedziałem na wózku i mogłem sam jeść oraz jak bardzo mnie to cieszyło. Znów zacząłem mówić do Boga i chyba Go zaskoczyłem, bo zamiast prosić o śmierć, błagałem o nadzieję i siły. Zapewniałem, że chcę walczyć!
Kolejny poranek był inny niż te do tej pory. Nie martwiłem się odleżynami i gorączką, bo zrozumiałem, że mogę je pokonać. Odrzuciłem swoją głupotę i upór, wróciłem do ćwiczeń, a na mojej twarzy znów zagościł uśmiech. Najdrobniejsze postępy przynosiły radość, która była nie do opanowania i zarażała. Wzruszała też pielęgniarki: gdy zacząłem samodzielnie wyjeżdżać wózkiem na szpitalny korytarz, witały mnie brawami. Może niezdarnie, ale każdy posiłek jadłem sam i nie pozwalałem się karmić. Było coraz lepiej.
Przerażały tylko noce. Nie byłem w stanie uwolnić się od smutku, który wkradał się po zmierzchu. Wtedy pielęgniarki i pacjenci słyszeli, jak popłakuję. Jedyną bronią przed nocnymi demonami była ucieczka w marzenia. W nich mogłem biegać po świecie i cieszyłem się wolnością. Zwracałem uwagę na każdy szczegół i wszystko – ptaki, owady czy zachód słońca – sprawiało mi wielką radość. To, przynajmniej czasami, leczyło nocny ból duszy. Kiedy wstawał nowy dzień, nie mogłem doczekać się ćwiczeń. Chciałem bowiem być sprawniejszy i jak najmniej zależny od innych. Wszyscy wokół pomagali, jak tylko potrafili, doceniali starania i motywowali do dalszej pracy.
Pielęgniarki robiły, co mogły, żebym czuł się dobrze, żartowały ze mną, często proponowały herbatę lub kawę. Zawsze wybierałem herbatę, ale za którymś razem poprosiłem o kawę. Gdy w miarę ostygła, pielęgniarka przyszła ją podać – piłem przez rurkę od kroplówki. Po pierwszym łyku musiałem przerwać, żeby powiedzieć, że dawno nie piłem czegoś tak pysznego! Przed wypadkiem rzadko pijałem kawę i nigdy mi tak nie smakowała. (Może piłem inny gatunek? A może po wypadku zmienia się smak?) Od tego dnia codziennie piłem kawę. Do tego stopnia ją polubiłem, że cieszył mnie sam jej widok! Każdy dzień zaczynałem więc od małej czarnej. Czułem się z tego powodu bardziej dojrzały:
- Kawa z rana, fiu, fiu! – uśmiechały się pielęgniarki. – Ale ci dobrze!
Minął prawie rok pobytu na rehabilitacji, a ja nie mogłem się doczekać powrotu do mojego kochanego domu. Jak ja za nim tęskniłem! Za każdą ścianą, każdym krzesłem... No i za moim psem Aresem, który – wierna i kochana bestia – chodził ze mną wszędzie.
- Dom? Nie wrócisz do domu.
Nigdy nie zapomnę tych słów. Kiedy dowiedziałem się, że po wyjściu z rehabilitacji nie wrócę do domu, coś we mnie umarło. To był nokaut: uderzenie w tył głowy, upadek na ring, gong i po sprawie. Znów zabrano wszystko, znów pozbawiono złudzeń. Poczułem się jak wtedy, po skoku: niewyraźne obrazy, zniekształcone głosy, ktoś coś mówi, nic nie rozumiem. Powrót do domu miał być nagrodą – każdego dnia planowałem, co będę w nim robił. Zamiast tego czułem się opuszczony, niepotrzebny i przegrany. Znów wielkie rozczarowanie, pustka i ból. Tak wielki, że nawet dziś z trudem o tym piszę. Na początku miałem żal do rodziny. Zrozumiałem jednak, że w naszym domku nie ma warunków, żebym mógł w nim mieszkać. Wiedziałem też, że bardzo mnie kochają i że gdyby mogli, toby mnie zabrali.
No to co ze mną będzie? Kto pomoże? Kto przygarnie? Gdy tylko gasło światło, zaczynałem płakać. Może pomyślicie, że jestem szurnięty, ale – kiedy usłyszałem, że nie wrócę do domu – chciałem tylko przytulić się do mojego jasieczka. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, to mój przyjaciel: taki, który zawsze wysłucha i nigdy nie zdradzi. Ten jasiek jest czymś tak ważnym, że nawet jak spadnie z łóżka, to wręcz go przepraszam. Może dlatego tak bardzo lubię zwykłą poduszkę, bo przeszła ze mną przez całe to piekło?
Coraz bardziej bałem się dnia wypisu. Ordynator – swoją drogą, pijawka, która ssała z kieszeni rodziców, ile tylko mogła – bardzo na ten wypis nalegał. Mój pobyt stawał się coraz droższy, rodzice musieli sprzedać cenniejsze rodzinne pamiątki. To, co robił ordynator, można nazwać wyłącznie szantażem: jeśli nie dostał co tydzień koperty z odpowiednią zawartością, straszył rodziców, że mnie wypisze i że sami będą się musieli martwić co dalej. Mama płakała i płaciła. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak można było tak traktować ludzi, którzy przeżywają tragedię. Mam nadzieję, że ten facet unika patrzenia w lustro.
Popadłem w otępienie. Nie awanturowałem się i nie buntowałem, wykonywałem polecenia, ale w środku byłem jak martwy. Biernie oczekiwałem na kolejny wyrok: hospicjum, dom opieki społecznej... Było mi wszystko jedno, skoro nie mogłem wrócić do swojego świata. Kiedyś pacjent, który leżał obok, powiedział, że każdej nocy, gdy tylko zasnąłem, mówiłem przez sen o tym, że chcę do domu. Nic dziwnego: o czym innym miałem śnić.