Widziane od końca: Marks nie kłamał
Ponieważ w Polsce kabaret to rzecz normalna, z powodu "wykrycia" Brunobombera (jak określa naszego rodzimego Breivika,inwigilowany przez ABW Stanisław Michalkiewicz) – zaostrzono sankcje i wysłano w tereny zespoły pościgowe za ksenofobami, antysemitami i innymi nacjonalistami, by w porę wstrzymać "faszystowską" rękę.
Tymczasem prawdziwe zbrodnie miały miejsce za sprawą poduszczenia całkowicie nieściganego, a wręcz lansowanego; języka nienawiści od lat wymierzonego nie w Żydów czy Murzynów, lecz w katolików i prawych Polaków. Ci, którzy sieją od lat nienawiść i pogardę, dzisiaj każą nam podejrzliwie patrzeć na każdego, kto chce Polski dla Polaków. Ileż to pomyj, szyderstw i nienawiści wylano na Radio Maryja i moherowe berety, ile w "pisiorów" rzucono medialnych "kamieni"! Ileż to programów zmontowano z udziałem publicystów podżegających przeciwko ludziom usiłującym walczyć o polskim interes narodowy, przypominać wielkość Polski.
Jazgot był taki, że doszło do politycznego mordu; były ubek zamordował PiS-owego działacza. Nie wirtualnie, medialnie czy moralnie – jak najbardziej z realu. Polała się krew. I co? Czy ABW zaczęła inwigilować podżegającego do nienawiści Niesiołowskiego, czy odebrano program w publicznej telewizji Wojewódzkiemu? Czy ociężały w mądrości swojej prezydent Bul-Komorowski zaproponował może ustawę zwalczającą antypolską mowę nienawiści? Skądże znowu?!
Gdy w niedzielę doszło do próby zniszczenia Czarnej Madonny; próby zamachu na dusze Polaków, w "Faktach" nawet o tym nie wspomniano. Sikanie na krzyże, "zimny Lech"czy dorzynanie watahy to nie są czyny zabronione czy mowa nienawiści, to jest "dopuszczalna forma ekspresji", natomiast próba obrony przed żydowskim szantażem roszczeniowym wobec Polski czy demaskowanie agentury – o to, Panie kochany, musi podpadać pod paragraf! To bije w naszych!
Tak więc w polskim wydaniu, ściganie za "mowę nienawiści" będzie jeszcze jednym tasakiem na przeciwnika politycznego, tym skuteczniejszym, że na zagranicznej licencji wprost z kaplic wielkich lóż politycznej poprawności...
Ogarnięte nienawiścią do Polski i Polaków postkomusze demoliberalne elity teraz będę nam – pod groźbą sankcji karnej – mówić, kiedy się śmiać, a kiedy powtarzać zatwierdzone na plenum slogany. Ja bym tylko postulował, by nowa komisja ds. mowy nienawiści, kierowana przez byłego agenta SB, Boniego, dostała biura na Mysiej – to tak w trosce o tradycję.
Poważnie mówiąc, inwigilowanie dziennikarzy, na dodatek takich jak Stanisław Michalkiewicz, którzy Polskę mają wytatuowaną na sercu i mówią wprost o tym, co boli, to nic innego jak próba zastraszenia całego środowiska.
Dlatego cieszy, że tylu młodych wreszcie pokazuje tej władzy środkowy palec; tylu jest młodych odpornych na demoliberalne bajania. To znaczy, że jest nadzieja na odrodzenie; to pozwala się cieszyć, że jednak polska zdrada, rządząca krajem po tzw. okrągłym stole, nie wyhoduje kolejnego gangsterskiego zstępnego pokolenia.
Piszę to w przededniu kolejnej rocznicy stanu wojennego, wydarzenia, które oglądane z perspektywy daje coraz bardziej do myślenia. Stan wojenny szczęśliwie nie kosztował tysiące ofiar, zabił jednak polskiego ducha, dając komunistom możliwość przygotowania okrągłego stołu – dając czas na wyselekcjonowanie "partnerów" ze strony "opozycji". To właśnie w latach stanu wojennego wykluwała się współczesna polska "kurica", która pomimo narodowej symboliki z Niepodległą ma niewiele wspólnego. Stan wojenny był pierwszym etapem poważnego przygotowania do przepoczwarzenia komunizmu – radykalnego procesu, który miał komuszym sekretarzom otworzyć drzwi do światowych salonów, jednocześnie likwidując konkurencję militarną, polityczną i propagandową ze strony tzw. bloku wschodniego.
Polska operacja posłużyła jako wzór innych w byłych KDL-ach, jej sukces przerósł najśmielsze oczekiwania udziałowców. Za obietnicę władzy politycznej tzw. opozycja zgodziła się, by nouveau riche milionerzy z WSW wzięli sobie poszczególne kęsy polskiego majątku. Te pieniądze pozwalają im do dzisiaj wyznaczać w Polsce ludzi do rządzenia – niezależnie od wszelkich politycznych zakrętów. Marks nie kłamał; władzę ma ten, kto ma środki produkcji. Oni mają i wszystko się zgadza.
No i dzisiaj starzy peerelowscy kom-bandyci usiłują wcisnąć się w skóry politpoprawnych owieczek, odruchy narodowego buntu utożsamiając z faszyzmem i antysemityzmem czy jakimkolwiek innym "-izmem! – zdolnym skutecznie poderwać na równe nogi święcie oburzone zachodnioeuropejskie czy amerykańskie kawiarnie.
Andrzej Kumor
Mississauga
"Plan Balcerowicza" – szok gospodarczy dla Polski
Dziś już wiemy, że w czasie zmiany ustrojowej w Polsce, narzucony Polsce plan gospodarczy zwany "planem Balcerowicza", był niszczący dla naszej gospodarki i naszego społeczeństwa. Był to nader perfidny wariant popularnej terapii szokowej, historycznie stosowanej w wielu innych krajach.
Tzw. plan Balcerowicza był klonem, wymuszanym przez Zachód na czele z USA na krajach słabiej rozwiniętych i zadłużonych, agendy Consensusu Waszyngtońskiego. Jego rzeczywistym celem było otwarcie rynków tych krajów, w tym zwłaszcza rynków finansowych, dla ich nieograniczonej eksploatacji przez Zachód. Podstawowe założenia tego klonu opracował na wiosnę 1989 roku przedstawiciel żydowskiej oligarchii finansowej w USA, słynny spekulant George Soros. Jego plan "terapii szokowej" zakładał przejęcie w zamian za długi polskiego przemysłu państwowego oraz drastyczne cięcia wydatków publicznych, a socjalnych przede wszystkim. Plan "terapii szokowej" Sorosa został zaakceptowany zarówno przez przedstawicieli komunistycznego rządu Mieczysława Rakowskiego, jak i grupę tzw. solidarnościowych "doradców" na czele z Bronisławem Geremkiem. Ten fakt udokumentował G. Soros w swej książce "Underwriting Democracy", opublikowanej w Nowym Jorku w 1991 roku. Dość szczegółowo omówił w niej swoją rolę w tzw. transformacji ustrojowej komunizmu – od założenia w Polsce swej Fundacji Batorego w 1988 i spotkania z gen. Wojciechem Jaruzelskim, po przedstawienie idei terapii szokowej komunistycznemu premierowi M. Rakowskiemu.
Ostateczną wersję planu "terapii szokowej" Sorosa opracował sponsorowany przez niego hochsztapler ekonomiczny z Harvardu Jeffrey Sachs. Kilka lat później odszedł on w zapomnienie za machlojki z funduszem 350 milionów dolarów przeznaczonym przez rząd USA na pomoc w reformach w Rosji. Skończyło się to likwidacją tego programu i ugodową karą 26 milionów dol. opłaconą przez Uniwersytet Harvarda. W opublikowanym w 2006 roku polskim tłumaczeniu książki J. Sachsa "Koniec walki z nędzą", przedstawił on szczegółowo okoliczności powstania ostatecznej wersji planu. W czerwcu już po częściowo wolnych wyborach wraz z przedstawicielem Międzynarodowego Funduszu Walutowego Davidem Liptonem, w redakcji informacyjnej "Gazety Wyborczej" powstał ostatecznie tzw. plan Balcerowicza – "Pracowaliśmy całą noc do świtu, a w końcu wydrukowaliśmy piętnastostronicowy tekst, w którym przedstawiliśmy zasadnicze koncepcje i planowany chronologiczny porządek reform". Po jego akceptacji przez "triumwirat "Solidarności", jak J. Sachs nazywa Adama Michnika, Jacka Kuronia i Bronisława Geremka, i końcowej akceptacji Lecha Wałęsy, decydująca okazała się rozmowa w sierpniu 1989 roku z desygnowanym do roli nowego premiera T. Mazowieckim. "Musiał znaleźć kogoś, kto naprawdę byłby w stanie podjąć się tak ogromnego wysiłku. Wspomniał o Leszku Balcerowiczu, którego nie znałem – pisze J. Sachs. – W końcu to właśnie Balcerowicz pokierował wykonaniem trudnych zadań gospodarczych." Plan w wersji J. Sachsa w ostatecznej wersji został zaakceptowany na jesieni 1989 roku przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wszedł do realizacji w zaakceptowanym przez Sejm pakiecie 11 ustaw, a nazwano go "planem Balcerowicza", choć sam Balcerowicz nigdy nie miał nic wspólnego z jego stworzeniem.
Balcerowicz urodził się w 1947 roku w gospodarstwie średniorolnym. Dość wcześnie pokazał swój talent do abstrakcji cyfrowych i pewnie dzięki temu ukończył nie tylko studia magisterskie na SGPiS, ale nawet studia doktoranckie. To ogromny jego awans społeczno-zawodowy. Na studiach w SGPiS Balcerowicz zajmował się głównie ekonomią polityczną socjalizmu. Jak wspomina doc. Józef Kossecki, który poznał Balcerowicza na swoim seminarium w gmachu Komitetu Warszawskiego PZPR w 1980 roku, wykazał on całkowitą ignorancję w dziedzinie psychologii gospodarczej – w ogóle nie rozumiał problemu motywacji ludzi do pracy. Ta ignorancja mu została. Podczas swojego "szkolenia" w USA uchwycił tylko sprawę walki z inflacją. Bo to było najbardziej kompatybilne z ekonomią marksistowską, która stale borykała się z problemem komunistycznej "gospodarki niedoboru". Problem konieczności dławienia popytu w gospodarce socjalistycznej, w związku ze stałymi w niej niedoborami podaży, był bowiem nieustający. W 1980 roku Balcerowicz głosił bardzo oryginalną tezę, że Polskę zbawią banki. Trzeba przyznać, że temu podejściu został wierny.
Wąska specjalizacja w dziedzinie finansów, za to bez uczuć emocjonalnych, czy też poczucia winy za krzywdy powstałe ze swoich działań, wskazuje na cechy psychopatyczne osobowości, a nawet na psychopatię. Psychopatię, czyli chorobę psychiczną, która jest niebezpieczna, ale nie wymaga hospitalizacji. Takiego właśnie człowieka potrzebowali do terapii szokowej w Polsce jej autorzy – USA i Zachód, amerykańska oligarchia finansowa, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Potrzebowali kogoś miernego, ale za to posłusznego i wiernego. Chłopskiego socjopatę z tytułem doktora ekonomii, czapkującego możnym tego świata.
Kiedy w 1990 roku zostałem zarejestrowany jako kandydat na prezydenta, Leszek Balcerowicz od samego początku kampanii wyborczej był moim ulubionym "chłopcem do bicia". Donoszono mi z kuluarów Sejmu, że narzekał z tego powodu, ponieważ nigdy nie spodziewał się żadnej krytyki. Na każdym wiecu wyborczym powtarzałem hasło, które później przywłaszczył sobie Andrzej Lepper, "Balcerowicz musi odejść". A było go za co bić. Za stały kurs dolara. Za podatek obrotowy. Za popiwek. Za chęć przekazania polskich banków w ręce zagranicznych inwestorów. Za niszczenie banków spółdzielczych. I za blokadę w tym samym czasie wszelkich inicjatyw powstania nowych banków, takich jak Bank Solidarności przy Stoczni Gdańskiej.
Już w pierwszym roku tych okrutnych działań doprowadził on do spadku GDP o 40 proc., ale pozorował sukces "kreatywną" księgowością. W czasach komunizmu w Polsce, w czasie centralnie sterowanej gospodarki, największym problemem przedsiębiorstw państwowych było zaopatrzenie w surowce. A więc dyrektorzy tych przedsiębiorstw "chomikowali" znaczne zapasy, aby mieć ciągłość produkcji. Przy stałym kursie dolara, Balcerowicz przewaloryzował te zapasy w złotówkach, aby pokazać, że jego działanie jest sukcesem dla Polski. Był to księgowy szwindel na skalę kraju, którego obywatele nagle poczuli wielką biedę i strach o swoje miejsca pracy. Czuł się silny, ponieważ rząd amerykański zabezpieczał kurs złotówki funduszem stabilizacyjnym na miliard dolarów. Fundusz ten nigdy nie był użyty do tego celu, ponieważ rynek walutowy w pierwszych latach zmiany ustroju w Polsce był bardzo słaby.
Prof. ekonomista Kazimierz Poznański z Uniwersytetu w Stanie Waszyngton w USA podliczył w swojej książce "Wielki przekręt", że Polska za panowania Balcerowicza straciła 85 miliardów dolarów. Ja uważam, że ta suma jest znacznie zaniżona, ponieważ Balcerowicz przy stałym kursie dolara w okresie kilku lat nie wprowadził podatku od procentów bankowych. A więc jakikolwiek inwestor zagraniczny mógł wymienić twardą walutę na złotówki i przez rok zarobić 60 proc. od kapitału. Albo i więcej. Przez kilka lat Polska była rajem na ziemi dla rodzimych i międzynarodowych spekulantów. Takich właśnie jak węgierski Żyd z USA George Soros czy krajowy Art-B. Nigdy i nigdzie na świecie nie można było tyle bezpiecznie zarobić bez podatku i bez rejestru zysków. A przecież ten zysk był wypracowany przez Polaków. W taki to sposób Balcerowicz robił tylko to, co potrafił – kosztem ludzkiej pracy dusił inflację i tym samym zdusił żywotność narodu. Normalny człowiek z sumieniem nigdy by tego nie zrobił. Ale to jest nic dla psychopaty, który sumienia moralnego nie posiada.
W 1992 udało mi się dostać informację na temat programu komputerowego do budowy modelu gospodarki danego kraju. A więc ustawiłem ten program z danymi Polski w 1990 roku i z przyciskiem jednego guzika zobaczyłem wykres PKB na następne ćwierć wieku. Byłem zaszokowany, że przy stałym kursie dolara wykres przez okres kilku lat wykazywał wzrost, ale potem nagle spadał w dół. Uważałem to za bardzo ważne. Uważałem to za odkrycie haka, jaki mieli przeciw sobie Polacy. "Plan Balcerowicza" prowadził do zniewolenia biedą po kilku latach pozornego rozwoju. Myślałem wtedy, że z powodu tego haka, kraj z budżetem dotowanym ze złodziejskiej prywatyzacji padnie za 10 lat, bo nie przewidziałem, że kolejne rządy zadłużą Polaków na ponad bilion złotych, aby nas tym zniewolić i utrzymać się przy korytach władzy. Balcerowicz miał rację – wierzył w banki i co chciał, to dały.
Osobiście, nigdy bym nie dopuścił do stałego kursu dolara, ponieważ to grzech sprzedać złoto za pół ceny. Mój plan zakładał 10 proc. rocznej inflacji i wzmożoną działalność eksportową z pomocą protekcjonizmu dla selektywnie wybranych gałęzi polskiej gospodarki, aby tak jak Chiny wyeksportować bezrobocie do innych krajów. W kontraście do "planu Balcerowicza" wykres mego programu gospodarczego dla Polski wykazał zdrowy wzrost PKB, przy jednoczesnym wzroście dochodów Polaków. Działając po partyzancku, można było w czasie dwóch dekad dogonić Zachód. Nie chcę tutaj wymieniać nazwisk ludzi, którzy osobiście przekonali do perfidnego modelu reformy Balcerowicza ówczesnego prezydenta Polski gen. Wojciecha Jaruzelskiego i wszystkie partie polityczne. Trudno nawet ich za to winić, ponieważ ten okrutny plan był też promowany w Polsce przez ambasadę USA. Przyjęcie tego planu dawało bezkarność odchodzącej ekipie politycznej za grzechy popełnione w czasie komunizmu. Największą winę za poparcie "planu Balcerowicza" ponoszą polskojęzyczne media, które wyszydzały i ośmieszały wszelkie inne propozycje i nie dały możliwości publicznej debaty na temat przyszłości gospodarczej naszego kraju. Obecnie, kiedy widzę, jak ogromnie ten szkodliwy i bezduszny "plan Balcerowicza" zaszkodził Polakom, nie mam żadnej satysfakcji z tego powodu, że ćwierć wieku temu miałem rację.
Jednocześnie nie tracę nadziei, że odnowa gospodarcza Polski jest możliwa. Dlatego bulwersują mnie takie książki, jak wyżej wspomniany "Wielki przekręt" prof. Poznańskiego, który kończy swoją pracę pesymistycznym zdaniem: "jako ekonomista, nie wiem, jak budować kapitalizm bez kapitału". Jest wiele przykładów w krajach, którym udało się dojść do poziomu względnego dobrobytu, niepotrzebni byli tam tacy ekonomiści, którzy tylko potrafią jak księgowi podliczyć historyczne straty. Nie jestem ekonomistą – od 38 lat jestem prywatnym przedsiębiorcą i od czasu do czasu, kiedy wymaga tego sytuacja, jestem politykiem. A to dlatego, że kiedy żyłem przez trzy lata w Peru (1982–1985), przejrzałem na oczy i zobaczyłem, że polityka jest największą dźwignią w ludzkim świecie. Zobaczyłem, że to jest dźwignia, która łatwo może zmienić los milionów ludzi. Zarówno na dobrą, jak i złą przyszłość. Byłem tym odkryciem olśniony. Nigdy przedtem nie interesowała mnie polityka, a nagle zmieniłem zdanie i tak uważam do dzisiaj. Warto walczyć o poszanowanie wolności obywateli oraz chronić ich przed wszelką grabieżą – rodzimą i zagraniczną, aby każdy człowiek miał prawo do owoców swojej pracy.
Moi rodzice odbudowali Polskę z gruzów i bez kapitału po II wojnie światowej. A to dlatego, że była w nich wielka radość z powodu zakończenia wojny. Ten okres "wiosny ludu" w swoich książkach pięknie opisuje Maria Dąbrowska, w której domu w Komorowie pod Warszawą jako nastolatek czasem bywałem. Ludzki entuzjazm i zapał to ważniejsze niż kapitał wartości. Polska będzie bogatym krajem, kiedy będziemy mieli takie uczucie w naszych sercach, że my, ludzie wolni, budujemy nasz wspólny dom. Warunkiem zasadniczym, czyli kamieniem węgielnym takiej budowli, jest wyszydzane dziś państwo narodowe ze swoją własną kulturą i chęcią do wspólnej walki o byt i dobrobyt na arenie międzynarodowej.
Musicie uwierzyć na podstawie licznych przykładów innych krajów, że tylko państwo narodowe stworzy warunki do zwiększenia liczby miejsc pracy i dobrobytu swoich obywateli. Wszelkie inne plany narzucone przez obcych doprowadzą do dalszego zniewolenia, biedy, aż po zagładę biologiczną naszego polskiego rodu. Doskonale sobie zdaję sprawę, że takie stwierdzenie działa jak czerwona płachta na byka na naszych odwiecznych wrogów, którzy nas chcą zdominować i upokorzyć. I właśnie dlatego, że tak bardzo jest im straszne państwo narodowe, powinniśmy o tym mówić i to robić. Na tym froncie już sam strach naszych oponentów daje nam obietnicę zwycięstwa i wskazuje drogę na rozwój gospodarczy naszej Polski.
Stanisław Tymiński
Acton, Ontario
9 grudnia 1990
www.rzeczpospolita.com
Omijać, nie dotykać
Chyba wszystkie nadwiślańskie telewizje zaprezentowały niedawno receptę na wielomiesięczne kolejki do lekarzy specjalistów. Ponoć nasi południowi sąsiedzi problem rozwiązali skutecznie, wprowadzając dodatkowe opłaty za wizytę u lekarza, za wykupienie recepty oraz za pobyt w szpitalu. Konkluzja brzmiała: to działa, kolejek nie ma, naśladujcie!
Otóż jeśli w przekazie na temat systemu ochrony zdrowia nie pada wskaźnik precyzujący, ile publicznych pieniędzy trafia do danego systemu, to nie jest to żaden przekaz i żadna informacja, lecz zwyczajne łgarstwo. Nie było ani słowa także o tym, że ze środków publicznych Republika Czeska wydaje na leczenie swoich obywateli około ośmiu miliardów euro, czyli 7 procent PKB. Że "stare" państwa unijne przeznaczają na to samo średnio 9 procent (w wypadku Holandii, Francji czy Niemiec jest to nawet 12 procent PKB), tymczasem w wypadku Polski zaledwie 4,7. I mowa o procentach PKB, a nie liczbach bezwzględnych po pierwsze, a po drugie, że sektor publiczny stanowi główne źródło finansowania opieki zdrowotnej we wszystkich państwach europejskich oprócz Cypru.
Dostosować przyjęcia
"W takiej sytuacji, w systemie pieniędzy zawsze będzie za mało" – powiedziała przy jakiejś okazji prezes NFZ, Agnieszka Pachciarz, choć jej wypowiedź w serwisach informacyjnych w sumie pominięto. Podobnie jak tę, iż finansowanie opieki zdrowotnej z prywatnych ubezpieczeń odgrywa znaczącą rolę tylko w kilku europejskich państwach, przy czym najniższe jest w Holandii (6 proc.), Francji (7 proc.) oraz Wielkiej Brytanii (9 proc.).
Póki co, Polacy mają ograniczony dostęp do około dwustu świadczeń zdrowotnych, mimo gwarancji państwa, a jednym z największych i najbardziej wstydliwych problemów są kłopoty z szybkim diagnozowaniem chorób nowotworowych. Co w tych okolicznościach robią dyrekcje szpitali, gdy zaczyna brakować pieniędzy na leczenie? Otóż wielu dyrektorów zobowiązuje się "dostosowywać przyjęcia pacjentów do stopnia realizacji kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia". W konsekwencji wśród oddziałów, które zwykle już wczesną jesienią ograniczają bądź w ogóle wstrzymują przyjęcia tak zwanych planowych pacjentów, wymienia się diabetologię, alergologię, urologię, pulmunologię, okulistykę, ortopedię, chirurgię ogólną i naczyniową, ginekologię onkologiczną, neurochirurgię oraz laryngologię – to tylko najczęściej powtarzające się nazwy.
Oszczędność znaczy śmierć
Wedle informacji udzielanych mediom przez ordynatorów i dyrekcje szpitali, tak zwane nadwykonania na wymienionych oddziałach wynoszą od kilku do nawet kilkunastu procent budżetu danej placówki (w przeliczeniu na złotówki: od kilkuset tysięcy do kilkunastu milionów złotych). Oczywiście są też oddziały, które pacjentów przyjmować muszą. OIOM, anestezjologia i intensywna terapia dorosłych i dzieci, kardiologia czy kardiochirurgia dziecięca, położnictwo czy oddziały noworodkowe. Niemniej przekonywanie, że choremu z zagrożeniem życia lub z możliwością nagłego pogorszenia stanu zdrowia, pomoc zawsze jest udzielana, to jedno z większych kłamstw, jakim raczeni są Polacy. Ostatnio roczne dziecko zmarło, ponieważ jakiś lekarz (lekarz?) pożałował dziesięciu złotych na wykonanie podstawowego badania krwi, umożliwiającego postawienie prawidłowej diagnozy.
Albo weźmy taką informację: "W sytuacjach zagrażających życiu pacjenci są przyjmowani na bieżąco, ale szpital wprowadził trzystopniową kwalifikację chorych ze względu na stan zdrowia". Przecież to przypomina sytuację z czasów wojny. Wówczas rannych również dzielono na trzy grupy. Do pierwszej kwalifikowano lekko draśniętych, czyli tych, którzy na pomoc mogli jeszcze poczekać. Do grupy drugiej zaliczano takich, którym życie może uratować wyłącznie natychmiastowa pomoc. I wreszcie do grupy trzeciej "wpisywano" ofiary, którym ze względu na skalę obrażeń żadna pomoc nie mogła już życia uratować. Pomagano tylko dwóm pierwszym grupom.
To nie my, to lwy
Sytuacja w polskim systemie ochrony zdrowia pogarsza się od lat. Długi placówek ciągle rosną – dziś sięgają jedenastu miliardów złotych, paraliżując szpitale, którym dostawcy odmawiają świadczeń, wręcz dostarczania czegokolwiek, poczynając od energii elektrycznej, a kończąc na lekach i żywności. Tymczasem od 2013 zacznie się przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. Czego następstwem będzie prywatyzacja – albowiem mało który samorząd znajdzie środki na pokrycie tak zwanych ich "strat bilansowych" z końca roku bieżącego (do czego zobowiązuje je ustawa) – nie mówiąc o środkach niezbędnych na inwestycje w ludzi czy sprzęt medyczny.
Bolesław Piecha, lekarz i były minister zdrowia, nazywa rzeczy po imieniu, twierdząc, że obecna ekipa rządowa ogranicza odpowiedzialność za dramatyczny stan rzeczy "wyłącznie do nadzorowania zbierania składki zdrowotnej. Resztę puszcza samopas, oddaje przedsiębiorstwom, którymi będą szpitale zorganizowane w spółki akcyjne lub spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. (...) Skutkiem będzie ogromny chaos". Piecha dodaje: "Nigdzie na świecie nie jest to puszczone tak samopas. Nasz rząd się uparł, by umyć ręce, by powiedzieć – to nie my jesteśmy odpowiedzialni".
•••
Do czego doprowadzi traktowanie szpitali jak spółek prawa handlowego, za czym idzie swobodny handel akcjami takich spółek? Jeszcze raz Bolesław Piecha: "Odnoszę wrażenie, że o ten handel przede wszystkim chodzi. To jest droga, już otwarta, do prywatyzacji służby zdrowia. To jest to kręcenie lodów w służbie zdrowia, o którym przed wyborami 2007 roku mówiła posłanka PO Beata Sawicka".
Tak jest. O to właśnie chodzi.
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
PiS-owski marsz hipokryzji
Na wielu portalach patriotycznych wiszą reklamy zachęcające do udziału w organizowanym przez PiS marszu Wolności, Solidarności i Niepodległości. Marsz ten może być odbierany jako bezczelna hucpa, jako chęć pasożytowania na niezdolności części Polaków do myślenia w kategoriach związku przyczyn i skutków.
13 grudnia 2007 przyjęty został Traktat lizboński. Był to kolejny dokument na drodze likwidacji niepodległości i suwerenności Polski. Między innymi na jego podstawie głupie i szkodliwe przepisy Unii Europejskiej stały się ważniejsze od prawa polskiego. Polacy utracili możliwość decydowania o swoim losie. Przyjęcie Traktatu lizbońskiego było jednym z elementów procesu likwidowania demokracji w Polsce. W klasycznym modelu demokracji o Polsce powinni móc decydować Polacy za pośrednictwem wyborów czy referendów. Dziś Polacy nie mają realnej możliwości skutecznego wypowiadania się o swoim losie i losie swojego kraju. Cała władza nad Polską i Polakami leży w rękach Unii Europejskiej. Zamiast pełni decydowania, mamy możliwość współdecydowania w niewielkim stopniu. Tak jakbyśmy z prywatnego domu, który jest nasza własnością, przenieśli się do kibucu.
Unia Europejska już od dziesięcioleci była i jest konkretnym lewicowym tworem. Lewicową antyutopią. Kolektorem dla socjalizmu, fiskalizmu, ingerencji biurokracji we wszystkie dziedziny życia, walki z tradycją, antyklerykalizmu, promocji dewiacji seksualnych, akceptacji komunizmu, upowszechniania mordowania nienarodzonych dzieci. Innej Unii Europejskiej nie było, nie ma i nie będzie. Kto popierał integrację, to albo nie miał pojęcia, co robi, albo świadomie popierał Unię Europejską jako formę pełzającej rewolucji bolszewickiej. Jak zawsze w wypadku lewicowych pomysłów, skutkiem integracji Polski z Unią Europejską stała się masowa pauperyzacja, kryzys, deficyt budżetowy, bezrobocie, gigantyczne zadłużenie i marnowanie gigantycznych pieniędzy na nikomu niepotrzebne, generujące gigantyczne zadłużenie i straty, inwestycje.
Prezydent Polski Lech Kaczyński zhańbił się, podpisując Traktat lizboński i stając się tym samym jednym z wielkich architektów likwidacji niepodległości i suwerenności Polski, budowy Unii Europejskiej. Jego partia ten haniebny czyn uznała za swój największy sukces polityczny. I dziś partia ta idzie w marszu wolności i niepodległości. Maszeruje w imię wartości, które sama odrzuciła, wspierając integrację z Unią Europejską.
Zapewne zwolennicy PiS swoje hucpiarstwo potrafią zgrabnie zracjonalizować. Zapewne bardzo przekonująco mogą głosić, że współcześnie zmieniła się definicja wolności i niepodległości. Że w ramach Unii Europejskiej można najlepiej realizować wolność, suwerenność i niepodległość. Że kto nie z nimi, ten pachołek PO i ruski agent, pomimo że w kwestii integracji z Unią Europejską, czyli w kwestii w 90 proc. warunkującej rzeczywistość III RP, PiS ma identyczne z PO poglądy. I pewnie mnóstwo ludzi posiadających krótką pamięć tę argumentację kupi. Mnie trudno przełknąć propagandę traktującą mnie jak sklerotyka lub idiotę. Ta argumentacja nie jest dla mnie nowa. Doskonale pamiętam ją z końca PRL. Wówczas to działacze PZPR identycznie uzasadniali podporządkowanie PRL ZSRS. Też padały argumenty o konieczności dziejowej, realizmie politycznym, gwarancjach bezpieczeństwa, interesie gospodarczym, pomocy Wielkiego Brata. I nawet kostium patriotyczny był podobny. Jaruzelski może nie machał krzyżem, ale z to epatował biało-czerwoną flagą, Mazurkiem Dąbrowskiego i wojskową oficerską rogatywką. I jak dzisiaj, te symbole były używane wbrew temu, co rzeczywiście symbolizują. Podporządkowanie Polski ZSRS czy UE wbrew deklaracjom osób popierających taką sytuację nie było ani nie jest wyrazem patriotyzmu ani odpowiedzialności. Takie przekonanie było i jest przeszkodą dla niepodległości i suwerenności. Dla budowy dobrobytu w Polsce. Opierało się na kłamstwie i przemocy.
Jan Bodakowski
Warszawa
Świece słuszne i niesłuszne
Antoni Słonimski przy jakiejś okazji wspomniał, jak to w umysłach ludzi prostych dawne kulty łączą się z nowymi, ilustrując to spostrzeżenie przykładem swojej "pomocy domowej", która "w czynie pierwszomajowym" udekorowała kwiatami podwórkową kapliczkę Matki Boskiej. Wszystko wskazuje na to, że z podobnym procesem stykamy się w Polsce dzisiaj, i to na skalę masową. Oto w przeddzień kolejnej rocznicy stanu wojennego, nie tylko w Belwederze, ale również w oknach gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się zapalone świece.
Ta nowa, świecka tradycja, która oczywiście budzi kontrowersje, zwłaszcza w środowiskach, co to na stanie wojennym nie tylko skorzystały, ale nawet się obłowiły, łączy się niepostrzeżenie z bardzo starą tradycją religijną, mianowicie z żydowskim świętem Chanuki. Święto to zostało ustanowione na pamiątkę zwycięstwa Żydów nad Antiochem Epifanesem, który nakazał umieścić w świątyni jerozolimskiej posąg Zeusa, znieść obrzezanie i szabaty i jeść zabronione przez zakon mojżeszowy potrawy. Rozporządzenia te wywołały bunt, tzw. powstanie Machabeuszów, którzy podjęli próbę skorzystania z protekcji Rzymu. Antioch Epifanes już raz nadział się na rzymską potęgę, kiedy to wysłannik rzymskiego senatu Gajusz Popiliusz zażądał od niego wycofania armii z Egiptu. – Pomyślę nad tym – odpowiedział Antioch – ale wtedy Popiliusz nakreślił wokół niego laską koło i oświadczył mu stanowczym tonem: zanim wyjdziesz z tego koła, musisz mi powiedzieć, co mam donieść senatowi. Zmieszany Antioch odpowiedział: spełnię wolę senatu. Tedy i teraz Rzym wprawdzie nie okazał Machabeuszom jakiejś wydatnej pomocy, ale wystarczyła sama wieść o rzymskiej protekcji, by powstanie zakończyło się sukcesem, uwieńczonym założeniem w Judei dynastii Hasmoneuszów. Inna sprawa, że miejsce początkowej sympatii Żydów do Rzymu z czasem zajęła niechęć, a nawet nieprzejednana nienawiść. Ale to pojawiło się znacznie później, natomiast zwycięstwo powstańców miało zostać potwierdzone cudem; zapalona świeca nie wiedzieć czemu płonęła aż osiem dni.
Więc i teraz, zanim w oknach Belwederu i gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się świece zapalone z okazji rocznicy stanu wojennego, kilka dni wcześniej na placu Grzybowskim zapalone zostały świece chanukowe. Nie tylko zresztą tam – bo wkrótce chanukowe światła zapłonęły w Belwederze, a także – w Sejmie, w obecności wszystkich marszałków. Ciekawe, że w ceremonii tej wzięła udział również pani wicemarszałek Wanda Nowicka z Ruchu Palikota, który nie tylko z wielką stanowczością domaga się usunięcia krzyża z sali plenarnej Sejmu, ale również znalazł słowa zrozumienia dla próby zniszczenia Obrazu Jasnogórskiego – że to niby taki "protest przeciwko bałwochwalstwu".
Najwyraźniej i biłgorajski filozof, i jego dziwnie osobliwa trzódka wiedzą, nie tylko z jakiego klucza wypada jej śpiewać, ale również – a może przede wszystkim – co może ją "razić", a co pod żadnym pozorem "razić" jej nie może; w jakich obrzędach religijnych w imię "świeckości państwa" uczestniczyć dygnitarzom nie wolno, a w jakich nie tylko wolno, ale nawet powinni. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że te dwie tradycje w umysłach ludzi postępowych z czasem się ze sobą połączą i z okazji rocznicy stanu wojennego w naszym nieszczęśliwym kraju będą zapalane już jedynie słuszne świece chanukowe.
Oczywiście w Sejmie Umiłowani Przywódcy nie tylko obchodzą Chanukę, ale również pracują dla dobra ukochanej Ojczyzny. Chodzi oczywiście o uchwalenie ustawy budżetowej, według której dochody państwa mają wynieść 299 mld, podczas gdy wydatki – 334 mld. Znaczy – Umiłowani Przywódcy po staremu podtrzymują iluzję płynności finansowej państwa za cenę wpędzania obywateli w coraz głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki i tylko wprowadzając nowy sposób liczenia długu i kosztów jego obsługi (teoretycznie 43,5 mld zł), próbują humanitarnie chociaż trochę złagodzić ponury obraz sytuacji.
Nawiasem mówiąc, dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota zaproponowała do ustawy budżetowej ponad 5 tysięcy poprawek – ale pomysł ten został zablokowany przez jedną poprawkę zaproponowaną przez klub Platformy Obywatelskiej. Od razu widać, że biłgorajski filozof, nie mówiąc już o jego dziwnie osobliwej trzódce, prochu nie wymyśli, że jest mocny wyłącznie w gębie. Chodziło mu mianowicie o przesuwanie środków z Funduszu Kościelnego na specjalną rezerwę budżetową, z której finansowane byłyby zapłodnienia w szklance, na jakie szalenie snobują się wyzwolone lwice z Salonu. Ale PO to zablokowała, co stanowi nieomylny znak, że razwiedka nie życzy sobie, by wojny z Kościołem wszczynali według swego widzimisię jacyś biłgorajscy filozofowie. Jeśli już – to ona sama zdecyduje – kiedy i jak długo.
W tej sytuacji cała – a w każdym razie – znaczna część politycznej działalności musi przesuwać się już wyłącznie w sferę symboliczną i stąd, zanim nasz nieszczęśliwy kraj pogrąży się w świątecznej nirwanie, przejdą przezeń marsze i kontrmarsze.
13 grudnia ulicami Warszawy przeszedł Marsz Wolności, Sprawiedliwości i Niepodległości. Organizatorem tego Marszu było Prawo i Sprawiedliwość i nietrudno się domyślić, iż jest to próba przelicytowania Marszu Niepodległości z 11 listopada. Warto przypomnieć, że o ile tamten Marsz odbywał się z udziałem policyjnych prowokatorów w kominiarkach, o tyle 13 grudnia policja żadnych prowokatorów w kominiarkach miała nie przysyłać. Ale bo też tamten Marsz organizowali "faszyści", podczas gdy ten – szacowne ugrupowanie parlamentarne, jednocześnie popierające Anschluss i maszerujące dla Niepodległości. Czegóż chcieć więcej?
Wydaje się, że polityka, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, niepostrzeżenie staje się jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Świadczy o tym również pomysł pikiety, którą postępactwo zamierza zorganizować 16 grudnia pod budynkiem Zachęty w Warszawie, gdzie w swoim czasie przez Eligiusza Niewiadomskiego zastrzelony został prezydent Gabriel Narutowicz. Jednym z animatorów pikiety jest przywódca tubylczych sodomitów, poseł dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa, Robert Biedroń. Biedny prezydent Narutowicz chyba w najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że stanie się ikoną sodomitów i gomorytek – ale połączenia dawnych kultów z kultami nowymi bywają niekiedy nieoczekiwane i dziwaczne.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Pogadaj z Ziemkiewiczem
"Tajne komplety" i Gmina 1 Związku Narodowego Polskiego, zapraszają na kolejne, bardzo ciekawe spotkanie skypowe!
W niedzielę 16 grudnia, o godz. 14.30, w sali Gminy 1 ZNP, 71 Judson st. Toronto, będziemy mieli okazję wziąć udział w spotkaniu internetowym ze znakomitym dziennikarzem, felietonistą, obecnie bezrobotnym, Rafałem Ziemkiewiczem.
Spotkanie rozpocznie wykład naszego gościa, a następnie będziemy mieli okazję zadawania swoich pytań.
Nazwisko Rafała Ziemkiewicza gwarantuje poznanie odpowiedzi na wiele nurtujących nas problemów dotyczących Polski.
Zapraszamy,
wstęp - wolne datki.
Widziane od końca: Nic nie ma dane raz na zawsze
Od czasu Marszu Niepodległości polskie życie polityczne rozkołysało się i zatrzeszczało. Wzrost popularności prądów narodowych nie tylko uruchomił dzwonki alarmowe w obozach kompradorów, ale – może nawet głośniej – też w namiotach "świętej prawicy".
Nagle okazało się, że wykuta w kamieniu pozycja PiS-owej opozycji nie jest taka niewzruszona, jak by to miało wynikać z bieżącego rozdania kart. Wzbiera młoda fala poważnie odwołująca się do tradycyjnych endeckich korzeni.
Zaczęły się więc dąsy i podchody; oddzielne pochody i polityczne deklaracje.
Oskarżono młodych endeków o sprzyjanie Rosji – no bo to tradycyjny kierunek sympatii tego środowiska od czasów Dmowskiego, wyśmiano rzekomy antyamerykanizm – bo środowisko "Gazety Polskiej" złego słowa na Waszyngton, ergo Izrael nie da powiedzieć i mrugnięto okiem, że może to jest robione na zlecenie czekistów.
W Polsce, jak coś nie jest po naszej myśli, to pewnikiem jest to agenturalna robota obcych wywiadów...
To, że akurat środowisko "Gazety Polskiej" czy PiS-u również można by w taki sposób opisać, insynuując związki z Mosadem, CIA czy co tam jeszcze węszy, świadczy tylko o tym, że oskarżenie o agenturę nijak się ma do argumentów merytorycznych i jest odpowiednikiem czegoś na kształt "ale ci z gęby śmierdzi", czy też "masz wszy jak ruskie czołgi" w debacie "osobistej".
Są to rzeczy, których sprawdzić nie sposób, więc póki co kłóćmy się na argumenty, patrzmy na ręce i efekty działań, ważąc słowa, by przynajmniej odrobinę wzbogacić naszą ubożuchną myśl polityczną i włożyć do szafy pełen zestaw garniturów, z których mogliby wybierać przyszli politycy.
Zamiast się dąsać, namawiajmy się do myślenia i zbierania jak największego zakresu informacji o sytuacji Polski. Bądźmy też świadomi, że we współczesnym świecie jest wiele interesów ponadnarodowych wywierających wpływ na życie polityczne państwa takiego jak Polska –finansowych, korporacyjnych, organizacyjnych.
Wobec licznych projektów nie można o bezpieczeństwie państwa czy kierunkach jego polityki dyskutować kategoriami zakorzenionymi w polityce XX, a nawet XIX wieku.
Fundamentem myślenia powinno być tutaj założenie, że silne państwo polskie leży w interesie Polaków i takie państwo z silną armią, policją i systemem finansowym należy szybko zbudować.
Nie jest to założenie dla wszystkich oczywiste – wielu Polaków uznaje projekty ponadnarodowe, jak europejski, za ważniejsze, dlatego przyjęcie lub odrzucenie takiego założenia może niczym papierek lakmusowy wyznaczać granicę, komu po drodze z nami, Polakami, a kto przeciwko nam.
Jeśli ktoś uważa, a jeszcze gorzej gdy działa przeciwko sile Polski, to wedle normalnego rozeznania jest to zdrajca. Kto kosztem interesu Polski, czyli polskich rodzin, polskich robotników, polskich miejsc pracy, realizuje interes inny, niezależnie od tego na jak bardzo szczytnych założeniach oparty, musi być traktowany jako przeciwnik.
Dyskutujmy więc o projektach politycznych naprawy państwa, identyfikujmy wrogów naszego działania, zamiast wytykać sobie paxową przeszłość środowisk endeckich – o czym współczesna młodzież ma blade pojęcie.
Musimy też zdawać sobie sprawę, że większość środowisk politycznych w Polsce była dokumentnie rozpracowana przez różne policje. Niczego to nie przekreśla, ale trzeba to wiedzieć i pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś zrobi nagłą woltę albo zaczyna niespodziewanie lansować jakiś interes korporacyjny.
Polska myśl polityczna musi przede wszystkim zdefiniować interes polski; musimy rozeznać się i popatrzeć, gdzie nam po drodze, a gdzie nie.
Dlatego jednostronne deklaracje, oświadczenia w rodzaju, że powinniśmy byli przypodobać się Izraelowi, głosując przeciwko palestyńskiej rezolucji w ONZ, są dziecinne.
W polityce nie ma miejsca na sentymenty, liczą się interesy. Gdyby Izrael nam za takie poparcie coś wcześniej dał – jak choćby rezygnację z państwowego wsparcia roszczeń organizacji żydowskich wobec państwa polskiego, to byłoby o czym rozmawiać. Tymczasem polska polityka w stosunkach międzynarodowych bardzo często robiona jest na zasadzie "przymilania się" i oczekiwania na wzajemność. Jak takie "oczekiwanie" wygląda, bardzo dobrze pokazują polskie losy w II wojnie światowej.
Nie ma czegoś takiego, jak stałe sojusze, co nam wielokrotnie uświadomili możni tego świata; dzisiaj możemy być z Rosją, jutro z Izraelem, pojutrze ze Stanami Zjednoczonymi. Ale do tego musimy mieć normalne państwo, a nie pacynkę, którą każdy szarpie za sznurki.
My nie mamy kochać ani Żydów, ani Niemców, ani Rosjan; my mamy z nimi robić interesy.
I pora, aby polskie elity zaczęły w ten sposób myśleć; pora też oddać sprawiedliwość endekom, że to oni pierwsi tego rodzaju przeświadczenie i nastawienie wnieśli do polskiej debaty. A więc, niech idzie młodość...
Andrzej Kumor
Mississauga
Konopnickie bajanie
Bardzo niekulturalnie dożarli wrażliwym na seks "narodowcom" tęczowi lewacy, insynuując lesbijskie skłonności autorki kultowej "Roty". Nie jest to dla mnie novum, jako że lat temu sporo krakowską debatę partii konserwatywno-liberalnej tyczącą głównie kwestii medycznych związanych z homoseksualizmem zakłócał plączący się za nią frustrat, który nam z sali namiętnie obwieszczał, że sam Roman Dmowski tej właśnie był orientacji. Też chłopak szukał "kolegi", bo bardzo cierpiał.
Życie intymne Marii Konopnickiej mało mnie interesuje, co nie jest bynajmniej spowodowane brakiem mojego uznania dla jej twórczości literackiej czy działalności patriotycznej. Wprost przeciwnie, ta niezbyt rodzinnie szczęśliwa i prowadząca z tego powodu niezwykły dla kobiet swojego czasu tryb życia poetka, nowelistka i publicystka polskiego realizmu z pewnością należy do bardziej ciekawych zjawisk przełomu XIX i XX wieku.
Wyciągane natomiast przez środowiska prohomoseksualne argumenty tyczące rzekomo lesbijskich skłonności autorki "Roty", pozostającej w długoletnim związku małżeńskim matki ośmiorga dzieci, w ogóle mnie nie przekonują, a gdyby nawet coś "było na rzeczy", to zszokowane mogą być tylko osoby z dość mikrą wyobraźnią.
Przypisywana skłonność w przypadku Konopnickiej jest mało prawdopodobna, lecz gdyby w podobny sposób spojrzeć na życiorysy najznakomitszych artystów czy nawet polskich herosów z najbardziej patriotycznego panteonu i powytykać im ewidentne zboczenia, nałogi czy zdrady, to w rzeczywistości pozostaliby nam jedynie do dydaktycznego użytku ci, którzy w bardzo wymagającym trybie zostali przez Kościół nasz zaliczeni do grona świętych.
Długoletnia zażyłość z Marią Dulębianką polegająca na wspólnym zamieszkiwaniu w Żarnowcu i odbywanych razem europejskich wojażach przy jednoczesnym rozstaniu z nie dość otwartym na jej rozmaitą aktywność, a w końcu też bankrutującym mężem, mogą jedynie wystarczać do wyciągnięcia seks-wniosków grzebiącym w ludzkich biografiach "badaczom" nurtu gender i queer.
Broniła ponoć "praw kobiet", z czego również w podnoszonej kwestii zupełnie nic nie wynika, bo los polskich dzieci na przykład też ją zajmował, a o zwierzakach pisała z dużą sympatią.
Mało tego, świadectwa współczesnych wskazują na spory pociąg owdowiałej na koniec Marii właśnie do mężczyzn i vice versa. Rozmaitych adoratorów kręciło się przy niej sporo. Raz kojarzono ją z młodszym o siedemnaście lat dziennikarzem, a innym razem spektakularnym samobójstwem popisał się odrzucony filozof.
Jako dziecko nie przepadałem za bajeczkami Konopnickiej, które dla mnie były po prostu zbyt ckliwe i mało ekscytujące, nie wspominając już "realizmu" ponurych historyjek o Jasiu, co "nie doczekał", czy "naszej szkapie".
Tekst "Roty" z roku 1908 także należy traktować jako świadectwo czasów zaborów. Pełen patosu wiersz może być dzisiaj przedmiotem już spokojniejszych analiz, a także bardzo ostrożnych odniesień o charakterze współczesnym. Niemcy faktycznie pokazali niebawem dwukrotnie, na co ich stać, przechodząc od germanizacji do likwidacji swoich sąsiadów, w czym zresztą nie byli odosobnieni.
Niemniej jednak, jeśli tak wielu ludzi nadal porusza pieśń, której tekst mówi, że nie damy "pogrześć mowy", czy też nie pozwolimy Niemcowi sobie "pluć w twarz", to znaczy, że utwór przerósł swój historyczny kontekst i nadal jest ważny dla narodowej wspólnoty.
Czy fakt, że autorka nazywanej przez niektórych drugim hymnem Polski "Roty" byłaby jednak lesbijką, praktykującą jakieś nieokreślone formy tej przypadłości głównie po pięćdziesiątce, co przy przeciętnej życia w tamtym okresie czyniło z niej już kobietę bardzo dojrzałą, miałby znaczenie dla normalnego Polaka dowolnych w zasadzie czasów?
Po pierwsze – tak zacny "Mazurek", którego słowa napisał Józef Wybicki, człek niezwyczajnej odwagi w chwilach carskiego terroru, jak również rzeczona "Rota" w sposób ewidentny powinny po latach niefartu ustąpić miejsca pieśni, z którą na ustach nasi Przodkowie wyrąbywali przestrzeń dla swego suwerennego bytu.
"Bogurodzica" w sposób niekwestionowany towarzyszyła Polakom podczas budowy potęgi narodowego państwa i wielka szkoda, że przy dyskusjach tyczących spraw symbolicznych po roku 1989 nie przywrócono tej pieśni funkcji narodowego hymnu.
Po drugie – wbrew podnoszonym lamentom w Polsce nie występuje społecznie zauważalne zjawisko dyskryminacji homoseksualistów i tym wydumanym problemem żywić się mogą jedynie ekstrema, które chcą jakoś zaistnieć w sferze medialnej.
Należy tutaj nadmienić, że w podejściu do męskiego homoseksualizmu pojawia się pewne zniecierpliwienie dopiero w momencie publicznej manifestacji niewyobrażalnie wprost obrzydliwych dla normalnego człowieka relacji o charakterze fizycznym. Homoseksualista wyłącza ten sposób myślenia o oponentach z wiadomych przyczyn, więc woli wersję, że bardzo cierpi za "inność", a nie za swój ekshibicjonizm.
Jeżeli natomiast chodzi o żądanie pieniędzy, władzy, a w trzeciej dopiero kolejności – akceptacji skłonności homoseksualnych tzw. feministki, to trzeba brać pod uwagę fakt, że zachowania lesbijskie dziś nie wzbudzają u ludzi zbytniego zainteresowania, zaś sprzeciw może wynikać jedynie z obsesyjnych ataków bardzo nerwowych "działaczek" na budujące wartości, w tym zwłaszcza naszą religię i zdrową polską rodzinę. Szczególnym paskudnym akcentem promocji tych "preferencji" są działania godzące w dobra normalnych kobiet i dzieci, których ochrona zawsze była priorytetowa dla naszej cywilizacji.
Reasumując, cała historia rzekomych skłonności autorki kultowej "Roty", co to za drugi hymn może robić, przypomina wyśpiewywane przy zakrapianych "ogniskach" opowiadanie o wyimaginowanym zdarzeniu w naszej Stolicy Tatr.
W Zakopanem przy fontannie
Baca zabrał cnotę pannie
Cy ją zabrał, cy nie zabrał
W każdym razie ją rozbabrał
Tyle że radość przy "konopnickim bajaniu" wynika już z samego "rozbabrania" kolejnej sprawy w beznadziejnie usposobionym polskim piekiełku i sama cnota czy "orientacja" poetki nie mają tutaj akurat wiele do rzeczy.
Jan Szczepankiewicz
Kraków, 1 grudnia 2012 r.
Szklane paciorki
Wolność jest przywilejem człowieka, ale jest również zadaniem stojącym przed człowiekiem. Zło przychodzi samo, wolności należy bronić przed złymi ludźmi. To zaś nieodmiennie oznacza czyn – ten zaś bezwzględnie sprzeciwia się rezygnacji.
Wszystko powinno mieć jakieś granice, tak ludzka podłość, jak człowiecza podatność na manipulację. Niestety, współczesne media jedno i drugie wzmacniają w stopniu wręcz niesłychanym. W efekcie ludziom uwikłanym w "postęp" oraz "nowoczesność" etyka nie daje już miar. To prawdziwy dramat, na całe szczęście nawet tak ułomna wersja demokracji, z jaką współcześnie mamy do czynienia między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca, polega na tym, że – powtarzając za Abrahamem Lincolnem – można oszukiwać wielu ludzi jakiś czas, a niektórych ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać nieustannie wszystkich.
Stan ducha
Innymi słowy, można przed przyzwoitością uciekać, ale nie sposób przed nią umknąć. Czy to w wymiarze indywidualnym, czy w obszarze wspólnoty, aksjologia zawsze bardzo skutecznie upomni się o swoje. Nosił wilk razy kilka, wcześniej czy później poniosą i wilka, da się rzec.
Wszelako póki nie poniosą, ten i ów trwa przy oszustwie niczym mucha w słoiku z klejem. Weźmy zdanie: "Kaczyński toruje dziś w Polsce drogę putinizmowi, czyli systemowi, w którym można bezkarnie zamykać w kryminale swoich oponentów politycznych" – jak to rzekł był niedawno Adam Michnik. Prawda, że w sumie nie potrzeba niczego więcej, by właściwie odczytać stan ducha środowisk mieniących się elitami III RP? Ci ludzie wpadają w panikę. Cali zbudowani są ze strachu. Nic innego jak tylko ów strach, strach przed odpowiedzialnością, powoduje, że coraz częściej w kącikach ich ust dostrzec można pianę. Na razie tylko warczą, ale doprawdy niewiele trzeba, by zaczęli kąsać.
Tym bardziej warto powtórzyć: Polską, po śmierci Lecha Kaczyńskiego państwem bez zalet, rządzą dziś ludzie bez właściwości. "Człowieki", nieustannie mylący elementarną przyzwoitość z obłudą. Hipokryci, kłamstwo obwołujący prawdą, a prawdę uznający za nienormalność. Tacy ludzie nie potrafią rzeczowo myśleć o przyszłości, zatem powtarzają bezsensownie: "jedynym ratunkiem dla gospodarki jest prywatyzacja, ponieważ prywatyzacja jest jedynym ratunkiem dla gospodarki". Albo: "Integracja z Unią Europejską jest dla Polski jedynym rozwiązaniem, ponieważ jedynym rozwiązaniem dla Polski jest integracja z Unią Europejską".
I tak dalej, i tak dalej.
Deficyt odpowiedzialności
Prawda jest taka, że państwo polskie spychane jest w otchłań niebytu, a wielu Polakom kolanami dociska się tchawice. Nie inaczej i nie oszukujmy samych siebie: kraj niebotycznie zadłużony, taki, w którym infrastruktura gospodarcza powoli przestaje istnieć, w którym ludzie umierają, bo system ochrony zdrowia rozlatuje się niczym szałas pod naporem tornada, taki kraj nie ma przed sobą jakichś specjalnie obiecujących perspektyw.
Chyba że chodzi o perspektywę walki z "zagrożoną demokracją". W każdym razie narracja nachalnie wpychana do głów ludzi zbudowanych z telewizorów pokazuje, że w tym obszarze sytuacja przechodzi w graniczną. Dłoń sięga w zanadrze, napinają się mięśnie, lada dzień odbezpieczony granat pofrunie w tłum. Rzeczywistość została wyraźnie nazwana, precyzyjnie określono zapotrzebowanie na terrorystów przepełnionych nacjonalizmem, ksenofobią oraz antysemityzmem, krytyka rządzących zamieniła się w niedopuszczalną "mowę nienawiści". Potrzeba czasu mało-wiele, by za efekty starannie przygotowanej prowokacji rząd obwinił tych, których obwinić zechce.
Nie warto się zakładać, wydarzenia minionych paru tygodni przekonują do moich racji: przed utonięciem w szambie nienawiści rząd nieustannie czapkujący kłamstwu "okrągłego stołu" i kompradorskiemu układowi w gospodarce, uratować może jedynie krew na ulicach. Zatem na ulicach wkrótce pojawi się krew, i będzie rozgrywana wedle oczywistego scenariusza. Odliczanie trwa.
Operacja prostak
W tak zwanym międzyczasie doczekaliśmy również lekcji historii z prezydentem. Inaczej rzecz ujmując: zupełnie nieoczekiwanie "operacja prostak" nabrała rozpędu, wkraczając w fazę ogłupiania elektoratu także na poziomie gimnazjalnym. Tak czy owak program "Nowoczesny patriotyzm" wygląda na dalece zaawansowany.
Podsumowując "dyskusję" podczas "lekcji historii", wpatrzonym weń gimnazjalistom prezydent rzekł: "Dla mnie patriotyzm to postawa miłości wobec ojczyzny takiej, jaką ona jest". Horrendum. Między innymi stąd bierze się moje przekonanie, że pan Komorowski to jednakowoż manipulator bądź ignorant. To przecież oczywiste: akceptacja zastanego nigdy nie była, nie jest i nie może być wyznacznikiem jakiejkolwiek wartości. Kocha się wizję, wzór, ideał, marzenie – a nie stan. Precyzując, można powiedzieć, że patriotyzm to wieczna tęsknota za wielkością ojczyzny, miłość do ojczyzny takiej, jaką ona mogłaby być, a nie takiej, jaką jest – bo "dziś" ojczyzny zawsze jawi się dalece niedoskonale.
W powyższym kontekście "nowoczesny patriotyzm" to kolejne pierzaste miano. Ochłap rodem ze śmietnika zjełczałych idei – tych samych co "sprawiedliwość społeczna" czy "milicja obywatelska". Swoisty szklany paciorek, wciskany zdezorientowanym tubylcom z sugestią, że refleksyjna muzyka znaczy tyle samo co refleksja. Ale człowiek rozsądny nie pozwala wciskać sobie szklanych paciorków.
•••
Raz jeszcze: wolność jest przywilejem człowieka, ale jest również zadaniem stojącym przed człowiekiem. Zaś zadanie nieodmiennie oznacza czyn – ten zaś bezwzględnie sprzeciwia się rezygnacji. Bo nie zwalczane zło najpierw bezczelnieje, potem nadyma się i krzepnie, na koniec zaś skacze do gardeł ludziom, którzy z powodu głupoty wdrukowywanej im przez media oraz za przyczyną nabytego deficytu odpowiedzialności, na swoje nieszczęście i zgubę postanowili zło ignorować.
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
Bezsens, paranoja, głupota
Gdy w czasach rewolucji francuskiej władze postanowiły walczyć z bezrobociem, zlecając przesypywanie piasku z jednej kupy na drugą, wydawało się, że osiągnięty został szczyt głupoty i marnotrawstwa. Niestety, tego rodzaju szczyty są powtarzane i w dzisiejszych czasach – radni Toronto uchwalili przepisy zabraniające pakowania towarów w torby plastykowe. Od samego początku wiadomo było, że jest to bubel prawny. Nic więc dziwnego, że przepis zniesiono, zanim zdążył wejść w życie. Wszystko to przy akompaniamencie nadętych debat, wielkich słów i wałkowania całymi dniami prostego tematu, który nie należy do jurysdykcji municypalnej. Bo przepraszam bardzo, ale to nie władze miejskie są od naprawiania świata. Koszt idiotyzmu – można określić na kilka milionów dolarów – choćby sądząc po zmarnowanym czasie pracy licznego grona osób.
Takich przykładów jest multum na każdym kroku; na każdym kroku ludzie, którzy przyzwyczaili się do lekkiej pracy, szastają na lewo i prawo pieniędzmi podatników i nikt nie jest w stanie przerwać tej paranoi. Nikt też nie ponosi konsekwencji za takie działanie; nikomu głupiej premii nie odbiorą... A gdyby próbowano, wrzask podniósłby się do nieba.
W Mississaudze w centrum po raz kolejny zwężają Burnhamthorpe – przelotową arterię wschód-zachód. Ma być bardziej po europejsku, bardziej zagęszczona zabudową, koniec z krążownikami szos i używaniem samochodu, bo tak sobie jeden z drugim wymyślił. Mamy przemieszczać się per pedes lub na rowerku. Zwłaszcza zimą, zwłaszcza gdy trzeba dziecko z przedszkola odebrać czy zrobić zakupy.
"Oni" wiedzą lepiej, co dla nas jest dobre. A my siedzimy cichutko, bo większość mieszkańców Mississaugi to nowi imigranci, którym nie w głowie takie sprawy.
•••
Żydzi się nie patyczkują, gdy Palestyńczycy uzyskali w ONZ-ecie podniesienie statusu państwowego, co daje im m.in. możliwość zasiadania w różnych organizacjach oenzetowskich i skarżenie w nich Izraela za gwałcenie rezolucji praw międzynarodowych. Żydzi uderzyli Autonomię po kieszeni, wstrzymując wypłatę podatków pobieranych od Palestyńczyków i im przekazywanych, a tym samym uniemożliwiając wypłatę pensji. Ponadto postanowili – jawnie gwałcąc prawo międzynarodowe – wybudować kilka tysięcy domów we wschodniej Jerozolimie.
Nie ma "przeproś", jest polityka faktów dokonanych. Wiadomo, kto jest Goliatem, a kto pozostaje Dawidem. Dlatego jedyną palestyńską bronią pozostaje demografia.
To powiedziawszy, smutno się robi, patrząc na polski przyrost naturalny, który od kilku ładnych lat pozostaje "w dolnych strefach stanów niskich". Nie ma Polski bez Polaków. Matkom Polkom nie chce się wysilać do tego stopnia, że w Opolskiem premier Tusk promuje dzietność przy użyciu specjalnej strefy demograficznej. Szczerze powiedziawszy, niezły kretynizm.
Bo przecież państwo prosto mogłoby zachęcać ludzi do rodzenia, inwestując w urlopy macierzyńskie i inne prorodzinne rzeczy. Jest to o wiele tańsze i zdrowsze niż "otwieranie się na imigrację". I jest to najlepsza inwestycja państwowa, jaką można sobie wyobrazić – bezpośredni zastrzyk w przyszłego podatnika. A każdy podatnik jest zyskiem netto dla skarbu państwa.
•••
"My Two Worlds. A Memoir of an Aristocratic Polish Childhood, War and Emmigration to Canada" – tak zatytułowane są wydane w języku angielskim wspomnienia mieszkającego dzisiaj w Oakville Piotra hr. Mielżyńskiego, człowieka 90-letniego, o wielkich zasługach.
Książka to wgląd w losy polskiej arystokracji. Akurat w przypadku rodziny Mielżyńskich jest to rozdział, który świadczy o wielkiej gospodarności i trosce o kraj. Wspomnienia Piotra Mielżyńskiego powinien przeczytać każdy, kto chce liznąć obyczajów i kultury wyższych sfer ziemiańskich przedwojennej Polski, ale też poznać tragiczne losy wojenne i powojenne tej warstwy.
Stąd tytuł "Moje dwa światy", bo ludzie ci doświadczyli radykalnej huśtawki – od szczytów społecznego powodzenia i dobrobytu po nędzę i wykluczenie społeczne. Znajdziemy też w książce barwny opis tragedii wojennej i przesuwającego się frontu wschodniego.
Czego takie życie uczy? Mądrości! Szacunku dla innych, pokory, umiejętności pracy z każdym człowiekiem, stawiania sobie wysokich wymagań!
Historia warstw wyższych przedwojennej Polski została przez komunistów zakłamana lub przemilczana, świadczyły o niej jedynie spotykane tu i tam szczątki majątków. Szczęśliwie mamy wydaną w języku angielskim wspaniałą książkę, którą czyta się jednym tchem – wspaniały prezent pod choinkę.
Andrzej Kumor
Mississauga