Wojna i sezon [27]
Istotnie uśmiech znika nagle z twarzy Wożuja, oczy jego nabierają drapieżnego błysku, pociąga Tadeusza za rękaw. Ale Tadeusz już sam słyszy: to zbliża się z chrapliwym sykiem kaczor.
Na tle morelowej zorzy zjawia się zwinna sylwetka z zagiętymi do dołu do "lądowania" skrzydłami. Głośny plusk i kaczor już jest na wodzie. Już zbliża się powoli do oniemiałej z wrażenia krykuchy. Tadeusz ostrożnie podnosi strzelbę, lawirując lufą wśród bezlistnych prętów łozy. Pada piorun i to, co
było przed chwilą żywym kształtem ze szmaragdowym łebkiem, srebrną piersią i agatowymi paciorkami oczu, teraz trzepocze się w przedśmiertnej agonii na chłodnej tafli rozlewiska.
Do południa odbyli coś pięć czy sześć podobnych zasadzek w krzakach łozy. Wreszcie krykucha, czy to z nadmiaru przeżytych emocji, czy może z głodu lub senności milknie zupełnie. A może zziębły jej łapki, bo skoczyła na suchy krążek palika i siedzi nieruchomo. Lecz Wożuj ma sposób i na taki wypadek.
– Teraz będziemy wabić cyranki – mówi. Krykucha wędruje do kosza, a na jej miejsce Wożuj puszcza na wodę drewnianego bałwanka – cyrankę samicę. Właśnie gdzieś niedaleko rozlega się charakterystyczny, podobny do trzasku kastanietów, głos godowy samca cyranki. Wożuj przykłada do ust wabik misternie zrobiony z mosiężnej łuski naboju karabinowego. Trzask rozlega się bliżej i po chwili zatoczywszy nad łozą błyskawicznie szybkie półkole piękny brązowogłowy kaczorek siada na wodę.
Później – po krótkim odpoczynku na śniadanie – łowy odbywają się dalej.
Czasem Wożuj puszcza na wodę i krykuchę, i bałwanka i w miarę okoliczności albo wabi cyranki, albo, gdy w oddali odezwie się syk kaczora-krzyżówki, a krykucha się nie odzywa, przykłada do ust inny wabik. W tym wypadku krykucha gra rolę żywego bałwanka. Potem przychodzą chwile jeszcze bardziej emocjonujące. Oto na głos krykuchy nadlatuje piękny, wysmukły, z ostro zakończonymi skrzydłami i długim ogonem kaczor-rożeniec. Potem przylatują kolejno: gągoł, podgorzałka, świstun... Ranne polowanie ma się ku końcowi. Płyną na Holczę. Pięknie jest na wodnej przestrzeni.
Gdzie spojrzeć – uśmiechnięta w słońcu srebrna tafla wód; smugi różowobrązowych łozowisk; samotne stogi na przemyślnych
rusztowaniach. W jasnym błękicie to ciężko ważą się, to spadają lotem nurkowym orły i myszołowy, gołębiarze i krogulce, sokoły i błotniaki.
Gdy w Kew Gardens pod Londynem i w Kalifornii kwitną rododendrony, na rozlewiskach Bobryka, w miejscach, z których woda już częściowo ustąpiła, zakwitają kaczeńce – dywanami złota i zieleni na przestrzeni nieraz po kilkanaście hektarów. Do polifonii głosów godowych ptactwa dołącza się polifonia barw i woni. Pachnie pęczniejące listowie łóz i brzózek. I pachną kaczeńce. Kaczeniec jest kwiatem pojedynczo bezwonnym, lecz w złotej masie przynosi ciepły powiew delikatnej i miłej woni.
Zarośla łozowe zagęszczają się. Szerokie rozlewisko zmienia się w labirynt korytarzy wodnych wśród zwartych łozowisk, z których od czasu do czasu wyrywa się z łoskotem skrzydeł kaczor. Wykwita plamą kolorową na szarobrązowym tle łóz i odlatuje, ginąc w błękicie. Labirynt łóz kończy się.
W nozdrza dyszące w ciągu kilku godzin czystym powietrzem przestrzeni wodnej, uderza zapach dymu Holcza.
Holcza jest niewielkim jeziorem, przez które przepływa Bobryk w swej drodze do Prypeci. W porze wiosennego rozlewu powierzchnia jeziora jest zrównana z powierzchnią pozostałych wód wezbranych i tylko równo ucięta ściana łóz wskazuje linię, gdzie się kończy jezioro, a zaczyna dżungla poleska. O tej porze roku jedynym suchym punktem na Holczy jest maleńki wzgórek, na którym stoi mała chatka kurna, tzw. kureń.
Kureń na Holczy! Iluż znakomitych myśliwych nocowało w nim po kilka nocy z rzędu! Szlachta utytułowana i nieutytułowana, korpus dyplomatyczny, generalicja, dziennikarze – polscy, angielscy, włoscy i amerykańscy – powieściopisarze, malarze i poeci... Kogo nie gościły uwędzone ściany holczańskiego kurenia! I któż z nich nie śpiewał entuzjastycznych peanów na cześć Holczy i jej uroczej właścicielki! Kto nie wpisywał jej do albumu (łącznie z autorem tej kroniki) mniej lub bardziej okropnych banałów!
W Tadeusza i moich wspomnieniach kureń na Holczy kojarzy się zawsze z osobą Kamila Mackiewicza, znakomitego malarza i karykaturzysty, tak przedwcześnie i tak tragicznie zmarłego w roku 1931. Kamil Mackiewicz przeszedł do historii malarstwa polskiego i pozostanie w niej na zawsze jako wzór samorodnego, bujnego i wielkiego talentu. Lecz miał Kamil jeszcze jeden dar, który niestety zabrał ze sobą do grobu, a który zniknie bez śladu ze śmiercią tych, co go znali. Tym darem był niezwykły, fascynujący talent gawędziarski. Gawędy Kamilowe, niesłychane "awantury arabskie" jego opowiadań iskrzyły się klejnotami pierwszorzędnych dowcipów i powiedzonek. Ale i najprostsze, i najzwyklejsze historie wypadały w jego interpretacji "fenomenalnie". Bo wszystko u Kamila – i złe, i dobre – było "fenomenalne": o głupcu mówił "fenomenalny dureń", o smacznym bigosie "fenomenalny bigos". Jego soczysty głęboki bas po prostu czarował słuchaczy. Z zapartym oddechem słuchali go i zblazowany warszawiak, i poczciwogęby lwowiak, i chropowaty poznańczyk. Ba – nawet na czarniawej twarzy Wożuja odbijało się coś w rodzaju uśmiechu ukontentowania!
Kamil miał przyjaciół w całej Polsce. Gdy wieść o jego śmierci tragicznej rozeszła się po kraju, łzą się zaćmiło niejedno oko: od Zakopanego i Krynicy do Wilna i Porochońska, od Brasławia i Duniłowicza do Lwowa i Zaleszczyk. Ale najgłębiej i najserdeczniej odczuto zgon Kamila w dworach i dworkach rozsianych po ziemiach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wszak w ciągu ostatnich lat swego bujnego życia na tych ziemiach właśnie malował i polował. I wszak te ziemie go wydały. Był bowiem Żmudzinem, choć nic w sobie nie miał z przysłowiowego "jadu" żmudzkiego. Był rubaszny, dowcipny, lecz nie zjadliwy. Miał duszę otwartą i gest szeroki. I serce miał złote.
Jeżeli prawdą jest, że dusze zmarłych mają cokolwiek do roboty tu na ziemi, to pewien jestem, że dusza Kamila zagląda od czasu do czasu w wy-
gwieżdżone i zimne noce kwietniowe do poczerniałego od dymu kurenia na Holczy.
Rozdział XVI
OTRZĄSANIE GRUSZEK
Dwom przyjaciołom – każdemu z osobna – dałem do przeczytania pierwsze piętnaście rozdziałów niniejszej kroniki. Jako ludzie dobrze wychowani – pochwalili. Gdy jednak nacisnąłem prosząc o uwagi krytyczne, obaj – znów każdy z osobna, ale jak gdyby się umówili – zapytali:
– Gdzie się podział Tadeusz Irteński? – Jak to gdzie się podział? – wykrzyknąłem. – Występuje w każdym rozdziale. Razem z autorem przeżywa podniecenie pierwszych tygodni wojny. Razem z nim cierpi na "nudę tyłów". Jest naocznym świadkiem rewolucji lutowej w Petersburgu. Przechodzi pierwszy bolszewizm. Żyje pod okupacją niemiecką. Z okna Hotelu Europejskiego w Warszawie ogląda rudą czuprynę Paderewskiego. Bierze udział – sercem i myślą – w cudzie nad Wisłą...
– Nie o to chodzi. Co się stało z tak obiecująco zapowiadającym się chłopakiem, z którym nas zapoznałeś w jego "Dzieciństwie i młodości"? Już na
ławie szkolnej wykazywał skłonności i uzdolnienia w pewnym kierunku. Pierwszy rok pobytu w Petersburgu uzdolnienia te jeszcze rozwinął...
Zrozumiałem. Rozmówcom moim chodziło o życie erotyczne Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Wyjaśniłem im, że stosuję się jak najściślej do
instrukcji mego przyjaciela.
"Pozwalam ci – powiedział – pisać historię rewolucyjnej epoki widzianą z mojego podwórka i moimi oczami, ale zastrzegam się przeciwko włączaniu do tej historii epizodów miłosnych, czy tam erotycznych. To było dobre dla dziejów psychiki smarkacza. Ale pamiętaj, że 19 lipca (starego stylu) 1914 roku
TADZIO OBIIT – NATUS EST TADEUSZ.
Jednego dnia stałem się starszy o dziesięć lat. Nie chcę powieści psychologicznej, nie chcę relacji ze skandalików lub intryg alkowianych. Wprawdzie nigdy w życiu w żadnej alkowie nie byłem i nawet nie wiem, jak alkowa wygląda, niemniej jednak – nie chcę! Chyba że...
Tu Tadeusz Irteński udzielił mi łaskawie wąskiego marginesu, z którego skwapliwie korzystam.
Pomimo że "Tadzio obiit", Tadeusz rzecz jasna nie składał ślubów czystości. Owszem – i w czasie wojny, i w okresie Polski niepodległej miał wielką
rozmaitość przygód i intryżek erotycznych. Los mu pozwolił poznać bogaty "wachlarz" kobiet: od niewiast zdeterminowanych oświadczających "miej mnie" (tj. w znaczeniu "weź mnie") do niedoświadczonych pasterek, które w chwilach miłosnej ekstazy wydawały przeciągły okrzyk "uj-uj-uj-uj".
Były kobiety o wyglądzie wampów, a naturze ckliwie sentymentalnej. Były takie, co zdawało się, że do trzech nie zliczą, a taiły w sobie cały czyściec perwersji. Zdarzały się takie, co zdobywały zmysły erotycznym blitzkriegiem, a obok nich przyjemne dla oka "cielęciny", o których mówimy, że brak im sex-appealu, a które Białorusini określają dosadniej "ni tabie siśki, ni tabie sraki". Były wreszcie takie, którym się zdawało, że są cyniczne, gdy były tylko wulgarne.
Najpełniejszą satysfakcję, uspokojenie nerwów, apetyt i dobry sen miał zawsze po stosunku z kobietą uprawiającą nierząd zawodowo, chociaż ten błogostan bywał zamącony niepokojem, czy się nie złapało "trynia", lub może jeszcze czegoś gorszego. Przygody z kobietami tzw. przyzwoitymi były z reguły źródłem niepokoju, westchnień, rozstrojów nerwowych i różnych niepożądanych komplikacji, np. pojedynków. Tadeusz wyznał mi pod wielkim sekretem, że miał aż trzy pojedynki, przy czym każdy z nich był "o kobietę". Chociaż w okresie czternastoletniego pobytu w Wilnie asysto-wał ponadto przy kilkunastu cudzych pojedynkach, prowadził kilkadziesiąt spraw honorowych i był powszechnie uznany za "speca" od tych spraw, jednak był i pozostał zdania, że pojedynek jest, jak już stwierdził Puszkin, "bojaźnią fałszywego wstydu", czyli najgłupszą instytucją pod słońcem.
Ludzie pragnący rozumowo uzasadnić pojedynek budzili w nim zawsze gorące politowanie.
Po przyjeździe z Brześcia do Warszawy Tadeusz zamieszkał z rodzicami w małym mieszkaniu na Smolnej. Na własne "pied-/-terre z wejściem nie-krępującym" – jak się ogłaszało w "Kurierze Warszawskim" – nie mógł sobie pozwolić. Musiał więc korzystać z uprzejmości przyjaciół. Czasem było to przytulne mieszkanko Kamila Mackiewicza na tejże Smolnej. Czasem pokój jednego z przyjaciół w "kurwim dołku" na Sewerynowie. Ze spotkań na Sewerynowie z kobietami przyzwoitymi zrezygnował po jednej próbie, po której nazajutrz "wszyscy" wiedzieli, kim była partnerka Tadeusza.
Szczęściem dama ta była przekonań postępowych, lubiła wygłaszać sentencje w rodzaju "mąż daje mi na chleb, a na masło dają mi jego przyjaciele", nie dbała o opinię publiczną i wiadomość, że padła ofiarą niedyskrecji członków Cempścia, przyjęła ze wzruszeniem ramion.
Tadeusz musiał jednak rozejrzeć się za innym locum. Spieszno mu było, bo się wykluwał nowy, bardzo interesujący romansik. Nie szukał długo. Księżna Wiśniowiecka, osoba starsza i wielka przyjaciółka młodzieży, wyjeżdżała na wieś i dała Tadeuszowi klucz od swego mieszkania na Hożej. Wzruszony dziękował i w nagłym przypływie skrupułów zapytał:
– Czy jednak księżna nie boi się kompromitacji, jeżeliby się rozeszło, że księżna oddaje to mieszkanie na dom schadzek?
– Nie gadaj głupstw – oburzyła się księżna – jeżeli do mnie przychodzi mężczyzna z kobietą i jeżeli ja na chwilę wyjdę z mieszkania, a oni się w międzyczasie trzepną, to ja mam za to odpowiadać?!
Tadeusz korzystał z miłego mieszkania na Hożej przez czas dłuższy bez żadnych przeszkód. Pewnego popołudnia spotkała go przykra niespodzianka: wyłączono elektryczność za nieopłacenie rachunku. Musiał biec do sklepiku po świece, które jako tako – "prowizorycznie" jak mówiła edukowana służąca księżnej – zostały w braku lichtarzy osadzone w butelkach.
A późnym wieczorem odwiedzając przyjaciół na Sewerynowie, opowiadał o swoich kłopotach ze światłem na Hożej, zachowując rzecz jasna jak najgłębszą tajemnicę co do osoby, z którą się tam spotykał.
Tegoż wieczoru mąż pytał żonę:
– Czy byłaś, Oleńko, gdzieś, gdzie nie ma elektryczności?
– Nie rozumiem pytania.
– No bo masz rękawiczki poplamione stearyną.
– Nie wiem, nie rozumiem. Może u krawcowej albo u fryzjera.
Mąż Oleńki też odwiedzał – bardzo rzadko – "kurwi dołek" na Sewerynowie. Stało się, że nazajutrz poszedł tam i stało się, że natrafił na chwilę, gdy Janek Pochwic mówił do Koka Proszyńskiego:
– Irteński ma kłopot. Wiśniowiecka nic mu nie powiedziała o rachunku za elektryczność, światło wyłączono i musiał odprawiać swe misteria przy świecach oprawionych w butelki.
Mąż Oleńki zmiarkował. Zaczął śledzić. Złapał zakochanych na gorącym uczynku. Była wielka awantura, no i pojedynek.
Były i inne przygody. Bez spazmów namiętności, bez awantur, bez pukania z pistoletów. Niemal – bez niczego. Czar i ciężar gatunkowy takich przygód potrafił ocenić w wiele – bardzo wiele lat później.
***
Obudziło go mocne bicie serca. Na razie nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Przez niedomknięty black-out – zbliżał się koniec drugiej wojny światowej – wpełzało mętne światło brudnego świtu londyńskiego. W tym świetle widział plamę na starej tapecie, niedopite wino na dnie kieliszków, czarną kawę rozlaną na spodkach. I zobaczył rzecz, która go szczególnie zastanowiła: różowy stanik na tle damskiego battle-dressu rzuconego na krzesło. Wtedy dopiero przypomniał, że nie był sam.
Aresztowanie
Dnia 9.05.1982 r. kilka minut po godz. 12 w południe zostałem zatrzymany w miejscu pracy w restauracji "Orbis-Continental" w Szczecinie przez sześciu funkcjonariuszy SB w cywilnych ubraniach i przewieziony na ulicę Małopolską 47.
Zaprowadzono mnie na drugie piętro i na dłuższą chwilę pozostawiono samego na korytarzu pod jakimiś drzwiami. Chyba po to, bym miał czas na zastanowienie się, gdyż po chwili z któregoś pokoju przesłuchań wyszli dwaj mężczyźni wyglądający na robotników. Jeden z nich miał nawet taki chlebaczek na ramieniu, zapewne z drugim śniadaniem. Pozornie nie zwracali na mnie uwagi, szepcząc coś nerwowo między sobą. Może nie zostaną zatrzymani jak ja i za chwilę znajdą się na ulicy za bramą, mam więc wyjątkową okazję przekazania przez nich ostatniej wiadomości, zawiadomienia o tym, co się stało, kogoś, kto teraz będzie musiał radzić sobie sam.
Okruchy pamięci - Antoni Rychel
Pierwszy raz znalazłem się w Karpaczu w lutym 1961 r., nie przeczuwając, że na kilka lat stanie się dla mnie najważniejszym miejscem na ziemi. Od tamtej pory upłynęło tyle lat, w ciągu których czas przysypywał popiołem zapomnienia wszystko, co tam przeżyłem. Aż nagle kolega w pracy dał mi zdjęcie – kościółek Wang w cudownej zimowej szacie. Wróciły wspomnienia…
Nieco poniżej tej 13-wiecznej norweskiej świątyni z modrzewiowego drewna sprowadzonej do Polski w 19. wieku główna ulica i budynek, na którego parterze mieści się restauracja "Góralka". Nad "Góralką" mieszkał Antek Rychel, ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, czyli GOPR-u. Poznałem go chyba w 1964 r., gdy pracowałem w Hotelu "Biały Jar". W recepcji hotelowej był telefon, z którego ratownicy GOPR-u wzywali karetkę pogotowia do zwiezionego z gór rannego narciarza. Potem gdy i ja odkryłem uroki narciarskich tras, wpadałem zawsze do stacji GOPR-u na Małej Kopie, by się nieco ogrzać i pogadać. Przeważnie gdy wieczorem zatrzymywano już wyciąg, by skrócić sobie drogę do domu, zjeżdżałem Śląską Drogą z Małej Kopy do Białego Jaru, w którego zakolu niezbyt trudny trawers na halę Złotówka u stóp Strzechy Akademickiej, a dalej zjazd w Dolinę Małego Stawu, by minąć Samotnię i obok schroniska Bronka Czecha dojechać do świątyni Wang – i już w domu.
Pogawędki Pana Z.: Radio Pionier
Miało ebonitową obudowę i tylko dwa pokrętła, trzy zakresy radiowych fal: długie, średnie i krótkie. Lewe pokrętło regulowało siłę głosu, prawe odnajdywało stacje radiowe. Mieliśmy kontakt z całym światem, co było niepojęte i trochę niebezpieczne, szczególnie z powodu dwóch stacji: Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Radio "Pionier" było jednym z pierwszych odbiorników radiowych, wyprodukowanych w Polsce po wojnie i, pod względem czystości odbioru obu tych stacji, było znakomite. Następne po nim, wmontowane w drewnianą skrzynkę radio "Aga", takiej jakości odbioru już nie zapewniało. Słuchaniu audycji tych stacji towarzyszył warkot, szum, zgrzyty i co tam się jeszcze dało wypuścić w eter na tym samym paśmie fal radiowych. Ale w "Pionierze" wystarczyło ruszyć gałką, żeby od zagłuszeń odjechać.
Brałem udział w tej konspiracji: musiałem wychodzić przed dom i sprawdzać, czy ktoś nie zatrzymuje się pod naszym oknem. Obaj, mój ojciec i pan Sokołowski, pochylali się nad radiem i słuchali je na wyciszeniu. Wpadałem na chwilę do nich, pytałem, czy jeszcze mam pilnować okna, i zanim odesłali mnie z powrotem na czaty, łapałem fragmenty audycji. Znałem ten sygnał, do dziś mam go w pamięci: "Tu Radio Wolna Europa – Głos Wolnej Polski".
Pogawędki Pana Z.: Moja siostra
Od początku była pod każdym względem lepsza. Wyprzedziła mnie już na samym początku: wcześniej się urodziła i kiedy ja się pojawiłem, była ode mnie sporo mądrzejsza. W związku z tym wcześniej ode mnie poszła do szkoły i od początku była celującą uczennicą, co było zmorą mojego dzieciństwa: "A twoja siostra zawsze jest przygotowana do lekcji." "Twoja siostra nigdy nie dostała dwói." "Twoja siostra zawsze była grzeczna." "Twoja siostra..." Tak przez całą podstawówkę. Siedem gorzkich lat.
Popatrzcie na to zdjęcie. Dziewczynka, jak dziewczynka. Od razu widać, że grzeczna, rączki ładnie opuszczone. A ja? Też przecież niczego sobie chłopak, ramiona szerokie, ręce do przodu – jakby co, gotowy naprać każdego. Fakt, że byłem troszkę za bardzo porywczy, był doceniany przez moich kolegów z podwórka. Przez innych – trochę mniej. No, ale popatrzcie na tę klatę. Coś z tą energią trzeba było zrobić. I tu czasami pojawiał się problem: zdarzali się bardziej porywczy ode mnie.
Dlatego ten garniturek był tylko na niedzielę, i to tylko do kościoła. Pod bacznym okiem mamy udawało się go uratować, ale bywało, że zaraz po kościele miałem sprawę do załatwienia i na chwilę ginąłem z oczu. To wystarczyło. Garnitur trudniej było cerować niż zwykłe portki. Nie było sprawiedliwe, że za jedno i drugie obrywałem równo. Tak jakby nie mogło się zdarzyć, że niechcący o coś tam zahaczyłem. Miałem pecha.
A moja siostra... Jej się nigdy to nie zdarzyło. Czyściutki fartuszek, uprasowany kołnierzyk, starannie zaplecione warkocze, żadnych kleksów w zeszytach. O właśnie, byście widzieli, jak ona pisała w zeszycie: każda litera była nie tylko napisana, ale w dodatku tej samej wielkości co poprzednia i wszystkie równo układały się w jednej linijce. Taka była. I miałem przez nią zszarganą opinię. Ciągle mi wytykali. Ja nie miałem tyle czasu na odrabianie lekcji co ona, ale kto to rozumiał? Po powrocie ze szkoły musiałem natychmiast wyjść. Miałem sprawy. A ona co miała do roboty? Wracała ze szkoły i (jak Boga kocham!) natychmiast siadała do odrabiania lekcji (!). I dotąd siedziała, aż odrobiła. Wtedy dopiero wychodziła na podwórko. Ale już wtedy nie było po co.
Co można było robić na podwórku wieczorem, w dodatku jak się jest dziewczyną i wszystkie koleżanki już rozbiegły się za chłopakami. Bardzo nam przeszkadzały w naszych sprawach. Latały za nami i piszczały. A moja siostra nie! Spacerowała sobie pod domem, nigdzie daleko nie odchodziła i jak mama wołała na kolację, grzecznie wracała natychmiast do domu. Nawet rąk nie musiała myć.
Pogawędki Pana Z.: Jak dobrze nam...
Człowiek zawsze zdawał sobie sprawę z upływu czasu. I musi to przyjąć z godnością. Szczególnie przy okazji jubileuszu. Taki gość jak ja – również. Zdarza się, że udaje się czas zatrzymać. Mnie się zdarzyło. Przed kilku laty mieliśmy 50-lecie mojej drużyny harcerskiej. Był zlot, była uroczystość, a przybyliśmy "ze wszystkich świata stron i narodów" na to swoje bardzo już jubileuszowe jamboree. I – uważajcie! – komendantem uroczystości był ten sam harcerz, który 50 lat temu tę drużynę zakładał. Sporo starszy był od nas już wtedy, teraz jakby mniej.
Wielu nas przyjechało, tylko na początku były trudności z rozpoznaniem, kto jest kto. W większości przypadków udało się. W większości, nie we wszystkich.
Tu czas zrobił swoje i w ogóle się nie zatrzymał. Po tym spostrzeżeniu zacząłem się witać. Rozpoznawali mnie, mimo że nie byłem w harcerskim mundurze i zmienił mi się kolor włosów. Ostatni raz widzieliśmy się czterdzieści lat temu, gdy odwiedziłem drużynę, a właściwie już wówczas harcerski szczep, z okazji dziesięciolecia. Obiecałem, że będę wpadał, przynajmniej na równe rocznice, ale droga powiodła mnie w siną dal. Nie wpadłem na dwudziestkę, na trzydziestkę też nie, a kiedy doszło do czterdziestki – ślad po mnie zaginął. Dopiero przed pięćdziesiątką wnuk któregoś z członków naszej drużyny wpadł na pomysł, aby pogrzebać w Internecie, i tak mnie odnalazł. Nie wszyscy harcerze mojego rocznika załapali, o co chodzi z tym "wyszukaniem na Internecie", ale ucieszyli się, gdy odpowiedziałem, że tak, że to ja. I że na pewno przyjadę. Przejrzałem stare fotografie i odnalazłem te harcerskie, zobaczyłem znajome twarze i pierwsze zdjęcie naszej drużyny, gdyśmy zakładali ją w kilkunastoosobowym gronie i nadali imię dh. Aleksandra Małkowskiego, twórcy harcerstwa. Żeby dotrzeć na jubileuszową zbiórkę, musiałem przemierzyć ponad pięć tysięcy kilometrów, co było rekordem, bo inni, żeby dotrzeć na tę zbiórkę do Torunia, przyjechali z Warszawy, Gdańska i z Bydgoszczy.
Czas przeszły dokonany
"Piękna jest wiosna i piękne jej tchnienie, lecz najpiękniejsze z młodych lat wspomnienie..."
Ten, przez niektórych uważany za grafomański, wierszyk zawiera jednak w sobie sporo życiowej mądrości.
Kto nie wspomina z sentymentem swoich młodych, beztroskich lat?
Ludzka natura jest taka, że koloruje wspomnienia, wyrównuje barwy i pozostawia w pamięci głównie miłe chwile. Widać to wyraźnie, nawet gdy czyta się historie z ponurych, groźnych, tragicznych lat wojennych. Także PRL, stary i zgrzebny, którego cechą charakterystyczną były kolejki przed sklepami (jeśli coś "rzucili"), nie wydaje się taki beznadziejny.
Z tego okresu pamiętam żart o bogatym (oczywiście) wujku z Ameryki. Tenże widząc długą kolejkę przed spożywczym sklepem, pyta siostrzeńca, dlaczego ludzie tak się ustawili? Jajka dają, odpowiada siostrzeniec. O, u nas to trzeba za nie płacić – konstatuje ze zrozumieniem wuj. A jeśli jeszcze przyszła paczka z USA, a w niej dżinsy, to była radość! W szkole koledzy dotykali, szczypali materiał, a szanse powodzenia u koleżanek rosły. A teraz to już trzeba podjechać mercedesem albo bmw chyba. Po prostu kiedyś małe rzeczy cieszyły. Nawet kiedy jajka dawali, była radość.
To szary PRL. Ale także czasy wcześniejsze, które pamiętają ci, co mieli nieszczęście (?) wcześniej się urodzić, niepozbawione są kolorów. Chociaż oczywiście obiektywnie patrząc na lata okupacji, trzeba przyznać, że barwa czarna zdecydowanie ogólnie przeważała. Ale cóż, ludzka pamięć jest na pewno wybiórcza. Czerń zbladła.
Ponieważ jako urodzony optymista chcę wspomnieć te – być może nieliczne, ale jednak jaśniejsze fakty, na ciemnym tle, nadmienię o dobrze zapamiętanym epizodzie. Jechaliśmy bryczką do Krakowa oddalonego wówczas o 16 km od wsi Branice, w której wówczas mieszkaliśmy. Dziś to już tereny włączone do miasta. Wjeżdżając w przedmieścia, mijaliśmy dość liczną, ze sporą gromadką dzieci, rodzinę głośno płaczącą i ładującą się na chłopską furmankę z bagażami. Zapytana mama wyjaśniła, że to Żydzi, którzy muszą przenieść się do getta w Płaszowie. Getto to zostało potem przedstawione w znanym filmie "Lista Schindlera". Czy to nie optymistyczny fakt, że Żydzi znaleźli jeden pozytywny rodzynek – Niemiec, który ich ratował! Dla mnie miłym (o wstydzie!) faktem było to, że oni na chłopskiej furmance przymusowo wysiedlani, a my w bryczce ze stangretem (w liberii!) – na uwielbianej przez nas, dzieci – wycieczce do miasta. A tam zakupy m.in. zabawek, odwiedziny u kuzynów, jednym słowem frajda. To okrutne zestawienie można by nieco złagodzić stwierdzeniem, że wtedy jeszcze, w 1942 roku, nie wiedziało się o planach wymordowania do imentu całego narodu wybranego. Właśnie go zaczęto "wybierać".
Tak atrakcyjny w oczach 8-latka Kraków, wcale nie był bezpiecznym miastem. Wspomniani kuzyni wkrótce przenieśli się w "stałe" odwiedziny do nas. Też ku mojej radości. Wsi spokojna!
Ponieważ zdarzały się akcje podziemnej armii na instytucje i pojedynczych Niemców, co ostatni wprowadzili niezbyt miłą kalkulację. Za jednego zabitego (np. szczególnie okrutnego gestapowca) rozstrzeliwano stu Polaków. Delikwentów dostarczały uliczne łapanki. Na jakąś ulicę nagle w biały dzień podjeżdżały "budy", tj. duże, kryte plandekami ciężarówki, do których zapraszano krzykami, biciem kolbami, a jak ktoś nie był chętny i np. próbował uciekać – to i strzałami – przypadkowych przechodniów. Przetrzymywani (w Krakowie na ulicy Montelupich) w więzieniu byli gotowi do wykorzystania stu za jednego. Dlatego zabijanie Niemców nie było prostą sprawą. Musiał być wydany przez podziemie (AK, NSZ) wyrok na kogoś, kto szczególnie dawał się we znaki. Przykład – zamach na Kutcherę. Jak musieli się czuć zamachowcy, jeśli mieli kogoś z rodziny lub przyjaciół jako zakładników? Nie tylko sami bardzo ryzykowali, ale podpisywali na nich wyrok śmierci.
Takimi drobiazgami nie przejmowała się sławiona w PRL-u Gwardia Ludowa. Oni szczycili się np. osławioną akcją na "Cafe Club", wrzucając przez okno kilka granatów do tej niemieckiej kawiarni. Kogo ewentualnie (bo nie wiadomo) zabili, ranili? Jakichś żołnierzy frontowych, cywilne rodziny niemieckie, które poszły z dziećmi na lody? Te akcje GL-u były akcjami politycznymi. Chodziło o pokazanie, że gdy oni "walczą", AK stoi z bronią u nogi. Wiadomo – faszyści! No cóż, wielki Stalin dawał przykład, że troska o życie ludzkie nie jest priorytetem w idei bolszewickiej. Ilu Polaków poszło pod ścianę za parę poranionych matek z dziećmi?
Może i dobrze im tak. Co robiły w Warszawie (Niemcy mieli nawet swoją dzielnicę). Ale czy skórka warta była wyprawki? Potem Gomułka mówił – przecież to tylko my walczyliśmy naprawdę! Krytyka działań AK była znacznie wyraźniej akcentowana po wojnie w kazamatach UB.
I cóż tu jest jasnego w tym obrazie okupacji? Ano są tylko niewielkie jasne pasemka. Jednym z nich był fakt, że Niemcy np. nie aresztowali pasażerów bryczki, zwłaszcza tych mówiących płynnie po austriacku (!). Przede wszystkim z praktycznej przyczyny – co zrobić z końmi? Ja osobiście nie pamiętam, ale podobno raz wjechaliśmy w środek łapanki. I cało wyjechaliśmy. Dużo później, bo zimą na przełomie 1944/45, do majątku przyszedł oddział AK nocą (notabene którego ojciec był członkiem) rekwirować świnie. Chłopaki musieli coś przecież jeść! Ktoś z folwarku doniósł Niemcom i ci zrobili na partyzantów (na szczęście kiepską) zasadzkę. Padło parę strzałów, ale oddział wycofał się bez strat. A najważniejsze, że żaden z Niemców nie został raniony lub zabity. Jeśliby tak się stało, nie miałby dzisiaj kto pisać tych wspomnień. Niemcy wpadli do tzw. dworu i postawili pod ścianą na rozstrzelanie mężczyzn z mojej rodziny. Widziałem to przez okno. Niemcy krzyczeli – ale swoim wiedeńskim akcentem (mieszkali i chodzili tam do szkół). Jeszcze głośniej na nich (!) krzyczał dziadek, ojciec i stryj, zwłaszcza stryj, który był emerytowanym pułkownikiem armii austriackiej i zachowywał się, jakby prowadził musztrę w koszarach. Najwyższy rangą z Niemców był podobno porucznik. Pozazdrościć stryjowi zimnej krwi! No cóż, zawodowy wojskowy. Oczywiście przedstawił się stopniem, co musiało porucznika trochę skonfundować. Niemcy, a zwłaszcza żołnierze – to karny naród. Stryj odwrócił kartę – bandyci grasują po nocach! Rabują inwentarz przeznaczony m.in. do wyżywienia armii niemieckiej! Nie ma żadnej ochrony i co my możemy zrobić? To ci tupet!
Skończyło się szczęśliwie na założeniu na domu syreny alarmowej (rzeczywiście głośnej), która jednak nigdy szczęśliwie nie była w akcji użyta.
Najpierw należało znaleźć tego, kto doniósł. Okazał się nim mechanik "złota rączka" naprawiający maszyny rolnicze. Czemu to zrobił? Może liczył na nagrodę? Chłopcy wzięli go na przechadzkę po lesie. Musiał się w nim po nocy zagubić, bo nikt go już potem nie widział. A rodzina w oczach folwarcznych urosła jako dobrze chroniona. Stryj śmiał się – ładne mi śmichy-chichy! Że u Niemców, kto krzyczy, to widocznie ma prawo. Stryj dożył 99 lat już w PRL-u, a teraz ten wiek osiągnął jego syn inżynier konstruktor w Krakowie.
Ze stryjem, który nas wtedy uratował, kojarzy mi się jeszcze jedno zdarzenie. Otóż bardzo już wiekowy, ale sprawny fizycznie, spacerował codziennie (dla zdrowia) do pobliskiego parku. Ubrany w czarny elegancki paltocik i takiż melonik – pewno krzyk mody sprzed 80 lat, źle już jednak widział.
Drogę codzienną znał, więc puszczano go samego. Pewnego dnia podeszła do niego jakaś pani i włożyła mu coś do ręki. Przyniósł to do domu i okazało się, że to była cytryna. Ówczesny trudny do zdobycia rarytas! "Ruszaj się Bogdan w sklepie są cytryny...".
Wnuk stryja wybawcy mieszka od lat w Kanadzie, gdzie kończył studia. Jest wykładowcą, profesorem na jednym z tutejszych uniwersytetów. Żeby było sprawiedliwie, i z nim kojarzę pewną historyjkę. Otóż na jednym ze spotkań-party któryś z kolegów profesorów, Niemiec, dość głośno "żartobliwie" zaczepił mego kuzyna, wyrażając ubolewanie, że tak mało jest o światowej skali technicznych osiągnięć Polaków. W milczeniu, które zapadło, bo Kanadyjczycy takich odzywek nie lubią, kuzyn odparł skromnie, że owszem, nie da się ukryć, jak daleko jesteśmy w tej materii za Niemcami. Po prostu musimy być mniej zdolni, nie wykazujemy takiej naukowej inwencji. Na przykład nigdy nie przyszło nam, Polakom, do głowy, żeby spróbować robić z ludzi mydło, i to z powodzeniem! Niemiec nic nie odpowiedział i jak to się mówi – zmył się. Kuzyn otrzymał wiele uścisków dłoni i gratulacji istotnych zwłaszcza w sytuacji obecnych na spotkaniu (a jak?) przedstawicieli narodu, z którego to mydło próbowano robić. Nie wiem, w jakim języku towarzystwo się porozumiewało, bo w Quebecu często ludzie przechodzą z angielskiego na francuski i odwrotnie, w każdym razie podsumowano sprawę w słowach – jeśliby przetłumaczyć na polski – aleś mu przys...ł. Brawo.
Ale skąd te wspominki z dawnych lat się zaczęły. Otóż parę dni temu w rozmowie z Kanadyjczykiem pochodzenia angielskiego, który ma ładnego czarnego, podpalanego jamnika, zażartowałem, że miałem kiedyś takiego, prawie identycznego psa. Przyznałem jednak, że pies Putzi właściwie nie był mój, tylko niemieckiego lotnika, który (było ich kilku) u nas mieszkał w oficynach. Bo w pobliżu było lotnisko. I co – Niemcy pozwalali właśnie tobie, polskiemu dziecku, bawić się z ich psem? Przecież oni traktowali was jak "psów"! Powiedziałem – myślisz, że tak jak wy kolorowych w swoich koloniach – nim was przepędzili? Facet ma koło 70-tki, wygląda na wykształconego (choć o dyplom go nie pytałem) i dobrze gra na fortepianie. Wiadomości europejskie – sam jest urodzony w Kanadzie – ma dosyć schematyczne. Pomyślałem więc, choć on tego nie przeczyta, że dobrze może by było napisać parę słów dla tych, co nie pamiętają, a wiedzę czerpią wyrywkowo z często tendencyjnych źródeł. Jak pisałem – było źle, było strasznie, ale nie zawsze i nie wszędzie. Bywało też po ludzku. Są przecież przykłady. Może Żydzi musieli się bardziej bać Polaków niż Niemców, bo Polacy kapowali, denuncjowali, a Niemcy Żyda od Polaka nie rozróżniali? Tako rzecze "profesor" Bartoszewski. Ale na szczęście był Schindler ze swoją listą. No cóż, można i tak, chociaż reszta włosów się na głowie jeży na takie interpretacje. W ogóle – Jerzy nie wierzy, że koło wieży jest dużo jeży!
Ach, dzielna moja rodzina. Szlachecka u nich fantazja! Ale napiszę coś nieoczekiwanego. W Branicach (przed nami była to siedziba Potockich, u których bywała jako dziecko teściowa P. Mielżyńskiego, jego wspomnienia reklamował "Goniec"), oprócz dworu były dwie oficyny i licząca 600 lat o grubych murach wieża obronna. We dworze pełno było bliskiej rodziny. Miejsca dosyć, jedzenia też (bo wszystkich świń ani Niemcy, ani partyzanci nie zabrali) – a w Krakowie żywność na kartki i uliczne łapanki. W jednej oficynie niemieccy lotnicy (patrzący na szczęście głównie w niebo), a w drugiej dwaj młodzi kilkunastoletni chłopcy żydowscy w piwnicy pod kuchnią. Za ukrywanie Żydów był nieodwołalny wyrok śmierci dla całej rodziny. Gdy tylko pojawili się w białych kożuchach Sowieci (styczeń był śnieżny w 1945 roku), obaj nastolatkowie przyłączyli się do nich i pomaszerowali na zachód.
Podobno ktoś ich spotkał w USA. Nikt nie wymagał – i nie doczekał się od nich podziękowania. Wiadomo, wdzięczność jest najszybciej starzejącym się uczuciem. A poza tym cóż w tym nadzwyczajnego? Goje mieli obowiązek ratować przedstawicieli Narodu Wybranego! Nawet z narażeniem swego i rodziny życia. Ale oczywiście to nigdy nie było wystarczające! Dobrze, że chociaż można pokazywać sztandarowego Schindlera, bo Polacy się nie popisali.
Ja zapytałem dużo później rodziców – czy (za przeproszeniem) mieliście dobrze w głowach? Wy i dziadkowie? W razie wpadki cena byłaby wysoka. Do stołu siadało 30 osób, tyle byłoby grobów na katolickim cmentarzu. Bo Żydów zakopano by osobno. Mama powiedziała, że było bezpiecznie właśnie ze względu na zakwaterowanych Niemców. Poza tym za wydanie Żyda groziła kara śmierci – i takie wyroki wykonywała AK. Lekkomyślność niegodna odpowiedzialnych rodziców! Czyż nasz mechanik całego oddziału partyzanckiego nie wystawił Niemcom? Może o Żydach, albo że to Żydzi, nie wiedział.
W tej rozmowie byłem w stosunku do starszego pokolenia bardzo krytyczny. Przecież nie jestem tchórzem – przeciął ojciec, który jako 19-letni ułan sam walczył w 1920 z bolszewikami, dotarł do Kijowa. Opowiadał o przywódcy Ukraińców współpracującym z Piłsudskim – atamanie Petlurze. Ciemne (rzeczywiście nieprawdopodobnie) ukraińskie chłopstwo nie bardzo go wsparło. Nie chcemy Petlury, nie chcemy polskich panów. Po rewolucji wszyscy będą równi. Oczywiście wódz rewolucji "zrównał" parę milionów chłopów... z ziemią. Nieco później historia się w pewnym sensie powtórzyła, kiedy doznali chłopi znów wyzwolenia na naszych Kresach w 1939 roku. Po półtora roku, już rozkułaczeni i w kołchozach, rzucali się Niemcom na szyję. Ale głupi hitlerowcy ich odtrącili. Po roku 1945 wszystko wróciło do normy na Podolu i Wołyniu. Tylko starsi pamiętający polskie rządy, cicho wzdychali – wernyj, wernyj polska maty, budem tebe szanowaty. Ale to już historia. Mają swego Janukowycza, Juszczenkę, Tymoszenko, próbują się truć nawzajem, zamykają w więzieniach i zamiast się cieszyć, że mają państwo wreszcie wolne, niezależne, duże (bo są po Francji najwięksi w Europie), kłócą się, czy parlament ma obradować po ukraińsku, czy w języku rosyjskim. W ruch idą pięści. Pamiętam, jak na kursach komputerowych naskakiwali na siebie lwowski i kijowski Ukraińcy. Czemu wplatasz polskie słowa? A ty ruskie! Mam nadzieję, że nie przyjdzie czas, kiedy Putin ich pogodzi.
Miały być dziecięco-młodzieżowe wspomnienia. Nawet czołowa fotografia to wyraża, ale temat jak łańcuszek się rozciągnął.
Cóż, ja się załapałem na czasy okupacji, ale szczęśliwie byłem za młody, żeby ginąć tak jak Kolumbowie rocznik 20., na barykadach. Jestem jednak z innej gliny ulepiony niż oni. Inny też od ochotniczego wstępowania do armii do walki z Niemcami, czy też Ruskimi. Tylko raz, i to z Olem Pruszyńskim, który grafem jeszcze nie był, znalazłem się pod prawdziwym gradem kul w czasie pamiętnych Targów Poznańskich 1956. Przyznam się uczciwie, że wtedy się nie bałem. Mogłem więc powiedzieć ojcu (zmarł w 1986 roku – 30 lat później), że tchórzem jednak nie jestem.
Ale nie jestem też "kamikadze", żeby narażać życie, przede wszystkim rodziny, ukrywając np. Żydów czy innych obcych. Brak wyobraźni i głupotę wygarnąłem starszemu pokoleniu – co musiało ich mocno dotknąć, bo zawsze odnosiłem się do nich z szacunkiem, na który zasługiwali. Takie były czasy – spuentowała pojednawczo mama. Takova byla doba. Czy to wszystko tłumaczy?
Jan Ostoja
Toronto, kwiecień 2013
Pogawędki Pana Z.: Harcerska dola
W październiku 1956 roku zapanowała tak wielka radość, jakbyśmy znowu jakąś wojnę wygrali. Ludzie gromadzili się na placach, stale ktoś przemawiał i otrzymywał gromkie brawa, po czym wszyscy śpiewali mu "Sto lat". Na wszelki wypadek razem z chłopakami z podwórka zbudowaliśmy za miastem bunkier, który miał nam służyć w razie inwazji sowieckiej. Wygrzebaliśmy z naszego tajnego schowka znalezione na gruzach i starannie wyczyszczone dwa poniemieckie pistolety, co prawda bez amunicji, ale zawsze można ją było gdzieś zdobyć. Przygotowaliśmy też butelki, które miały być napełnione łatwo wybuchającym płynem, a w bunkrze zgromadziliśmy koce i kilka chlebów. Byliśmy gotowi.
Tęskniliśmy do harcerstwa. Pojawiło się nagle, jakby drzemało tylko w ukryciu i dodawało nam animuszu w przygotowaniach do nowego powstania. Byliśmy znowu Szarymi Szeregami, gotowymi do obrony Ojczyzny. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy wciąż na wojnie, którą dopiero co harcerstwo toczyło z Niemcami. Teraz zamierzaliśmy przegonić Ruskich.
W pięćdziesiątym siódmym roku miasta były pełne kilkunastoletnich weteranów, a ja i moi rówieśnicy przebrani w te same mundury, jakie harcerze nosili przed wojną, byliśmy znowu gotowi na wszystko. Nikt nie pytał, ile mieliśmy lat, kiedy skończyła się wojna. Miałem pięć lat, gdy harcerstwo zostało zakazane, po raz ostatni widziałem je w pochodzie 3-majowym w czterdziestym dziewiątym. Mogli go sobie zakazywać, a myśmy i tak rośli i rozwijali się z harcerskim duchem, który trwał lata i pod moją siwą czupryną pozostał do dzisiaj.
Mieliśmy niedawno 50-lecie mojej drużyny harcerskiej. Był zlot, była uroczystość, a przybyliśmy "ze wszystkich świata stron" na to swoje, może już ostatnie jamboree. I – uważajcie! – komendantem uroczystości był ten sam harcerz, który 50 lat temu tę drużynę zakładał. Siedemdziesięciopięcioletni harcerz. Trochę tylko starszy od nas. Wielu nas tam przyjechało i tylko na początku były trudności z rozpoznaniem, kto jest kto. W większości przypadków – udało się.
1957. Przez parę lat mundurki były pochowane po szafach, rogatywki harcerskie też. Piosenki harcerskie, milcząc, wyczekiwały w śpiewnikach. Też były zakazane.
I duch nie upadł – kiedy wyciągaliśmy stare, brezentowe namioty, zrolowane i ukryte na strychu przed siedmiu laty, kurz się unosił nad nami, że aż nie było czym oddychać. Okienka strychowe były zawsze otwarte, dzięki temu namioty nie zgniły, ale wszystko co wleciało tu z ulicy, okrywało skrzętnie namiotowe płachty, kosze ze sprzętem i – ukryte w głębi – sztandar hufca wraz z uratowanymi sztandarami kilku drużyn. Nikt nie wypaplał!
To był radosny rok. Zaczął się w październiku '56 i ogłoszono go jako odwilż, co miało znaczyć, że to wszystko dzieje się na razie. Tymczasem wszyscy uwierzyli, że ta odwilż to na zawsze. Trwała przez całą zimę i uwierzyliśmy, że nie przeminie i że ugruntowuje się na lata. Ale była radocha!
Zwiastunem nowego były prywatne piekarnie z bułeczkami o nieznanym dotąd smaku. Do szkoły wróciła religia. W radiu mówili o błędach i wypaczeniach, które się już nigdy nie powtórzą. Dlaczego mieliśmy nie wierzyć? Rodzice wierzyli.
Paradowałem po mieście w harcerskim mundurze i w harcerskiej rogatywce z lilijką i miałem poczucie bohaterstwa. Zanim oficjalnie ogłoszono, że już wolno, że w Łodzi odbył się zjazd odrodzonego harcerstwa (grudzień 1956), drużynowi, przyboczni, zastępowi gotowi byli do działania. Odnalazły się harcerskie rogatywki i już na pierwszym wiosennym hufcowym ognisku, rozpalonym na placu Wolności, wszyscy śpiewaliśmy piosenki, których przez siedem lat głośno nikt nie powtarzał, ale wszyscy znali je na pamięć. Do dziś je pamiętam. A to już sporo lat. Odkrywanie sekretnego harcerskiego magazynu na strychu było swoistym świętem. Kończyła się konspiracja namiotów, uratowane cudem trzeszczały przy rozwijaniu, a już po pierwszym obozowym deszczu kapało z nich wszędzie. Ale były nasze i dawały dach nad głową dla całego zastępu. Dziurawe to dziurawe. Ba, służyły jeszcze przez lata, bo na nowe nie było pieniędzy i chyba czasu, żeby je szyć – harcerstwo odrodziło się zimą, a obozy harcerskie ruszyły już w najbliższe lato 57 roku. Jeszcze pachnie mi lasem i ogniskiem.
Przyrzeczenie harcerskie złożyłem 27 listopada 1957 roku na uroczystym ognisku ostródzkiego hufca. Moja Książeczka Harcerska ma numer 148505, sporo nas było!
Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym Prawu Harcerskiemu. Taka była wersja mówiona Przyrzeczenia i, o ile pamiętam, obowiązywała do roku 1959.
W początkach lat sześćdziesiątych zaczęła się wymiana instruktorów, komend hufców, chorągwi. Nowa Kwatera Główna ZHP wprowadziła zmienioną wersję: Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Polsce Ludowej, walczyć o prawdę i sprawiedliwość społeczną, nieść chętnie pomoc każdemu człowiekowi, być posłusznym prawu harcerskiemu. Manipulowano harcerstwem i chyba w znacznym stopniu się to powiodło.
Po 1989 roku znowu powróciły "szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce". Nie ma "służby Polsce Ludowej", to już tylko historia.
Wciąż niemal niezmienny trwa Dekalog Harcerski, do którego w 1964 roku (pamiętam!) dobrał się niejaki Jacek Kuroń ze swoimi "walterowcami". Ich marzenia o harcerstwie miała ziścić nowa formacja, nazwali ją "Czerwone Harcerstwo". Wyrzucali harcerski krzyż, lilijkę, zamierzali zmienić hymn i całą strukturę harcerstwa. Byłem na tym zjeździe, uczestniczyłem w ratowaniu w harcerstwie tego co najświętsze.
Nie osiągnęli wszystkich "światłych celów", napsuli jednak sporo.
Co jest złego w Prawie Harcerskim?
1. Harcerz służy Bogu i Polsce i sumiennie spełnia swoje obowiązki.
2. Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy.
I dalej o pomocy bliźnim, o harcerskim braterstwie, o szlachetności i posłuszeństwie, o wystrzeganiu się nałogów. Łącznie dziesięć. Harcerski Dekalog. Zupełnie niedzisiejszy. Prawie moherowy, zacofany. Wręcz – wsteczny.
Nie lubią harcerstwa. Nigdy nie lubili. Jest silnie przywiązane do tradycji i to wystarczy, żeby go nie lubić. Ofiaruje swoją służbę Bogu i Ojczyźnie. Nie po drodze mu z liberałami wszelkiej maści, dlatego nie jest popularyzowane.
Dopiero co, parę dni temu poprowadzili akcję: Tropem Wilczym – pamięci Żołnierzy Wyklętych. "Jest to przedsięwzięcie edukacyjne, upamiętniające żołnierzy antykomunistycznego podziemia zbrojnego działającego na terenie Polski w latach 1944 – 1963" – piszą w Biuletynie Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. Udało się znakomicie, o czym wiedzą uczestnicy, ich rodziny i przyjaciele.
W styczniu tego roku, gdy okazało się, że polskie państwo nie będzie się pochylać nad 150. rocznicą Powstania Styczniowego, zajęli się tym sami. "Noc Styczniowa 1863–2013 to propozycja dla harcerzy w wieku powyżej 16 roku życia, wędrowników, harcerzy starszych i instruktorów ZHR, ale również osób spoza Organizacji, mająca na celu przybliżenie jego uczestnikom przebiegu Powstania Styczniowego. Całość wydarzenia rozegra się w nocy z 18 na 19 stycznia 2013 roku..." W inscenizacji powstańczych wydarzeń uczestniczyło setki harcerskich grup w wielu rejonach Polski i poza jej granicami.
Mało kto o tym wie.
W roku 2012 harcerze sięgnęli do tradycji polskiego żeglarstwa. Rejsem przez Bałtyk i Morze Północne, odwiedzając 18 portów, głosili sławę pierwszego polskiego żeglarza, Władysława Wagnera, który w latach 1932–39 opłynął świat pod żaglami. W rejsie pod nazwą "Podług Słońca i Gwiazd" na pokładzie harcerskiego jachtu "Zjawa IV" (ZHP) płynęły załogi z obu harcerskich organizacji.
Pamiętam ich z Pielgrzymek Jana Pawła II do Polski.
Pamiętam, jak zbudowali "miasteczko zniczy" 10 kwietnia 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu, jak ustawili tam krzyż. Harcerz służy Bogu i Polsce i sumiennie spełnia swoje obowiązki.
Pan Z.
Do usłyszenia za tydzień
Opowieści Pana Z.: Zmiana warty
Byli naiwni jak dzieci, wciąż przekonani, że wiodą za sobą legendę partyzancką i w regularnym wojsku to im wystarczy. Chwałę wojenną przejmowała Armia Czerwona i Gwardia Ludowa, o której nikt podczas wojny nie słyszał. Nadal stanowili poczet sztandarowy podczas uroczystej zmiany warty. Byli pewni, że jakoś to przetrwają... Mój ojciec i jego trzej przyjaciele. Stanowili poczet sztandarowy na każdą, bardziej uroczystą zmianę warty.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Wspomnienia?start=30#sigProId85d569bc87
W Wielki Piątek warta stawała w kościele i przy Grobie Chrystusa czuwała aż do rezurekcji. Jeszcze w 1949 roku Wielkanoc była w wojsku celebrowana uroczyście.
Pierwszy, tuż za orkiestrą i pocztem sztandarowym, ustawiał się świeży pododdział wartowniczy, dalej stali żołnierze kończący wartę, naprzeciw nich dowódcy obu wart i oficer dyżurny jednostki, oficerowie z paskami pod brodą. Cały ceremoniał. Każdy szczegół opracowany i celebrowany, komendy krótkie i głośne, hejnał "Służba wartownicza", hymn Polski i krótka defilada. Sto razy to oglądałem. Powtarzaliśmy wszystko jeszcze raz na podwórku, też pewnie ze sto razy. Dowodził pocztem ojciec Bartka, mojego podwórkowego przyjaciela od zawsze, od tego dnia, gdy obaj ojcowie przywieźli swoje rodziny do koszar. Wywodzili się, on i mój ojciec ,z Rzeczypospolitej Szóstowieckiej – niewielkiego, wyzwolonego w 1943 roku spod okupacji niemieckiej, obszaru wschodniej Polski. Obaj tam kończyli podchorążówkę, stamtąd w 1944 roku trafili do regularnego wojska. Dowódcę pocztu aresztowali w przeddzień pułkowej uroczystości i tylko my, nasz podwórkowy oddział, wiedzieliśmy, gdzie go zabrali, i zamierzaliśmy go odbić. Liczyliśmy na pomoc reszty wojska, ale zawiedliśmy się. Ojciec Bartka i poczet przestali być potrzebni, gdy aresztowali sztandar pułku. Nieodpowiedni był na nim napis: "Bóg Honor Ojczyzna". Miał być nowy, ale nikt się tym nie zajął.
1956/57. To była, druga w moim życiu, wielka zmiana warty. Odbyła się w wielkiej radości i wszyscy byli przekonani, że teraz będzie jak dawniej, zwyczajnie, po polsku. Odnalazł się pułkowy sztandar i parę razy pułk pomaszerował do kościoła. W Wielki Piątek przy Grobie stanęła warta, ale tylko raz – w pięćdziesiątym siódmym. Potem sztandar znowu przestał być właściwy. Poczet sztandarowy nie należał już do naszych ojców, nikt ich nie zawołał, wałęsali się gdzieś w cywilu, czasami blisko koszar. I pili. Słyszeli o rehabilitacji i wierzyli głęboko, że wszystko będzie jak dawniej. Na tę cześć pili jeszcze więcej. Chyba dzięki temu zakonserwowani doczekali trzeciej zmiany.
•••
1980. Nadeszła latem tym razem była gigantyczna. Mój ojciec dorabiał do renty w szpitalnej kotłowni. Wydawało się, że dobrze się trzymał, ale coraz więcej czasu spędzał na ławeczce przed domem, tam odwiedzali go koledzy. Przynosili ze sobą ćwiarteczkę, rozmawiali o bólu w kościach i tym, że trzeba się wybrać do lekarza. Mówili potem, że narzekał na ból w piersi, ale każdy z nich to miał. Spotkaliśmy się w początkach stanu wojennego. Cieszył się, że wojsko wzięło władzę. "Będzie porządek" – mówił – " w wojsku wszystko ma swoje miejsce, wszystko jest napisane w regulaminach. Wystarczy to przenieść na życie państwa."
Wierzył, że wystarczy zmienić wartę a wszystko samo się uporządkuje. Żałował tylko, że tylu jego przyjaciół pozbawiono godności, że wielu nie dożyło. Teraz wojsko upomni się o swoje – przekonywał mnie. I niebawem odszedł, nie doczekawszy kolejnego rozczarowania.
•••
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Wspomnienia?start=30#sigProIdc993c0eb82
Pan Z.
Kolejna pogawędka za tydzień
Opowieści Pana Z.: Orkiestra, koń i rogatywka
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Wspomnienia?start=30#sigProId5e3ac6b7cb
Na placu rysowaliśmy linie kolejowe łączące miasta, a ich ilość rosła wraz z naszą wiedzą o miastach w Polsce. A potem na świecie. Jechaliśmy po tych liniach. Po jakimś czasie rozbudowaliśmy je poza plac apelowy, pojechaliśmy za puste budynki, dotarliśmy do jakichś lochów, miały to być nasze tunele, dopóki nie pogubiliśmy się w nich i, odnalezieni przez żołnierzy, otrzymaliśmy surowy zakaz chodzenia w tamte rejony.
Nasi ojcowie wciąż byli jakby na wojnie. My też. Całymi dniami toczyliśmy boje, a oni chodzili po tych swoich koszarach, właściwie niczym się nie zajmowali, tylko stawali grupkami na skrzyżowaniach koszarowych uliczek i rozmawiali w obłokach papierosowego dymu. Palili i gadali, mój ojciec miał od tego brązowe palce i zęby. Przerywali tylko wtedy, gdy pędem mijaliśmy ich, gnając w boju przeciwko tamtym z drugiego budynku. Patrzyli tak, jakby też chcieli ruszyć.
Czasami biliśmy Niemców pod Budziszynem, wtedy trzeba było zasięgnąć ich rady i bywało, że któryś z ojców coś tam podpowiedział. Niemcy zawsze przegrywali. Nigdy nie powiedzieli nam, jak dostali pod Budziszynem w skórę, jak Niemcy przejechali Drugą Armię WP, pozostawiając jej strzępy po lasach. Gdyby wojna się nagle nie skończyła, nawet tych strzępów by nie było. Ale nasza bitwa pod Budziszynem kończyła się zawsze zwycięstwem.
Przerywali te swoje gadanie i palenie papierosów na chwilę, żeby spojrzeć na nasze zacięcie. Lubiłem to: pędziliśmy z krzykiem tam, gdzie stali, mijaliśmy ich, miażdżąc naszym rozpędem i powodowaliśmy, że przez chwilę milczeli. Nawet nie ćwiczyli wojska. Tym zajmowali się młodzi oficerowie, którymi dowodził ojciec Bartka, najbliższy przyjaciel mojego taty. Obaj wraz ze wszystkimi oddziałami partyzanckiej Rzeczypospolitej Szóstowieckiej latem 1944 roku poszli do Chełma, do regularnego wojska, żeby dalej bić Niemców.
W pierwszym bloku, zaraz przy bramie, mieszkały rodziny frontowców. W drugim – samotni i z rodzinami oficerowie świeżego narybku, niekoniecznie młodsi wiekiem, ale na pewno stażem wojskowym. Po dwuletniej szkole oficerskiej, bez jakiejkolwiek innej szkoły. Pisać potrafili. Nasi tatowie różnili się sposobem chodzenia, zawsze maszerowali. Tamci – łazili. Nasi byli ważniejsi. Dzieciaki tamtych w bitwie musiały być Niemcami.
Mieliśmy swoje karabiny, w ich wycięciu z desek pomagali nam wojskowi stolarze, mieliśmy granaty i niewielką, ale liczącą się artylerię, zbudowaną na poniemieckich taczkach. Tamci strugali karabiny sami. Dział w ogóle nie mieli.
Nasi ojcowie nie zatrzymywali się, żeby z tamtymi pogadać. Chodzili w butach z cholewami, zawsze elegancko wyczyszczonymi, świecącymi. Tamci nosili długie spodnie i trzewiki. Wszystko u naszych tatów było lepsze. Nawet wojnę wygrali. Niepokoiło tylko, że tych nowych mundurów było coraz więcej. Czapki nosili okrągłe, jakby rogatywek w magazynie zabrakło.
Każda najlepsza gonitwa albo bijatyka kończyła się nagle, gdy z placu apelowego dochodził do nas głos orkiestry pułkowej. Wszystko przestawało być ważne. Gnaliśmy tam, żeby nie uronić ani jednego taktu, zobaczyć, jak maszerują i grają, słuchać rytmu bębna i głosu złotych trąb, który też był chyba złocisty – tak wspaniały. Szli po placu, tamburmajor szedł z przodu albo przyglądał się orkiestrze z boku, czasami przerywał marsz, orkiestra przestawała grać, coś im tłumaczył i zaczynali od początku. Przepadałem za tym, dla mnie to było zawsze najpiękniejsze widowisko świata.
Na święto pułku szykowała się defilada. Od wielu dni trwało futrowanie koszar, a na plac wychodziły pododdziały piesze i ćwiczyły przy orkiestrze równy marszowy krok. Ćwiczyły też oddziały konne, choć nieliczne, ale prezentowały się bardzo okazale. Na początku maszerowała konna formacja zwiadowców, którą prowadził mój tato. Jechał na koniu prawie czarnej maści; była to jego klacz z czasów wojny – Germanka – na pewno przez mojego tatę zdobyta. Bywało, że siedziałem na jej grzbiecie, a czasami nawet w siodle. Wysoka, smukła i bardzo wyćwiczona w marszu, szczególnie gdy grała orkiestra. Inne konie w zaprzęgach ciągnęły działa, które też przywędrowały z frontu i były szczególnie pielęgnowane, należały do tradycji pułku; armaty większego kalibru ciągnięte były przez odkryte samochody i gąsienicowe ciągniki.
Wszystko co na koniach było w pułku najważniejsze. Zwiad był pododdziałem szwoleżerów armii, wychodził przed artylerią i niósł własny, jeszcze wojenny, proporzec. Zwykle przed paradą widziałem go w domu, stał oparty o szafę, kiedy mój tato glansował buty, przypinał do munduru ordery i zakładał na głowę rogatywkę, patrząc w lustro. Lekko przechylał ją na lewo, co go od reszty żołnierzy zawadiacko wyróżniało. Mama była zachwycona.
Pędziliśmy całą zgrają chłopaków na plac, zanim jeszcze wkroczyły tam pododdziały. Wprowadzała je wojskowa orkiestra. Dla mnie najważniejsza część armii. Byłem zafascynowany. Tak dokładnie znałem na pamięć wszystkie marszowe utwory, że kiedy nasza podwórkowa armia maszerowała, wydymając poliki, grałem sam za całą orkiestrę. I nie popełniałem błędów.
Tamburmajor był kolegą mojego taty, moim trochę też, od niego wiedziałem, że byłem niezły. W czasie wieczorowych imprez w domu, gdy nasi ojcowie tęgo popijali, graliśmy obaj, tamburmajor i ja, za całą orkiestrę. Warszawiankę, Marsz generalski, Okę. Nawet Pierwszą Brygadę, dopóki nam nie zabronili.
Plac był na tyle wielki, że mieścił się tam cały pułk, chyba z dziesięć kompanii, poczet sztandarowy, trybuna i orkiestra, czasami nawet dwie, kiedy na uroczystość przyjeżdżało wielu generałów. Tak było tym razem.
Święto pułku w 1949 roku było najważniejsze z dotychczasowych. Kiedy orkiestra zaczęła grać Marsza generalskiego, na plac wjechał na koniu marszałek Rokossowski. Znałem go ze zdjęć. Wjechał na koniu mojego taty. Może nie miało to dla nikogo znaczenia, ale ja znałem tego konia. I byłem pewien, że ani tacie, ani Germance wcale się to nie podoba. Nieraz widziałem, jak zrzucała innego jeźdźca. Bałem się, że zrzuci marszałka, ale potem tato powiedział, że to dobry jeździec. Widziałem, jak poklepywał Germankę, i trochę mnie to niepokoiło.
Marszałek przejechał przed pododdziałami i kiedy poszedł na trybunę, jakiś żołnierz przeprowadził konia do plutonu zwiadowców. Obaj się ucieszyliśmy, a tato mrugnął do mnie, zanim wskoczył na siodło.
Orkiestra zagrała hymn Polski. Marszałek Rokossowski i wszyscy oficerowie salutowali do rogatywek. Tato pochylił proporzec. Germanka również stała na baczność, tak była nauczona. Potem z trybuny kapelan pułku pobłogosławił wojsko. Oficerowie nadal salutowali. Tych z okrągłymi czapkami w ogóle nie było widać, stali gdzieś z tyłu.
Druga orkiestra zagrała hymn ZSRS. Salutowali nadal.
W krótkim czasie rogatywki zniknęły. Należąca do taty przez lata leżała na półce w szafie, przymierzałem ją przed lustrem i wciąż była za duża. Pachniała potem i papierosami.
Pluton zwiadowców przestał być komukolwiek potrzebny i Germankę gdzieś zabrali. Tacie powiedzieli, że jeśli ją zostawią, pójdzie do prac gospodarczych i będzie ciągnęła wóz ze zlewkami ze stołówki do świniarni, gdzieś za koszary. Odpowiedział, że osobiście ją zastrzeli. I chyba miał taki zamiar, bo chodził wieczorem do stajni i widziałem, jak do kabury wkładał pistolet. Nie mogłem się napatrzeć, jak dokładnie go przedtem czyścił i oliwił. Któregoś dnia Germanki już tam nie zastał.
Pojawił się tamburmajor, żeby się pożegnać. Powiedział, że dzisiaj wieczorem możemy zagrać razem Pierwszą Brygadę, ale żebym potem sam tego nigdy nie robił. Obiecałem. I więcej już orkiestry w pułku nie było. Mówili, że przenieśli ją do dowództwa garnizonu, do jakiegoś innego miasta.
I kapelana też gdzieś przenieśli...
Wszystkie rodziny dostały mieszkania w mieście. Nie było tam żadnego placu, jedynie gruzy dookoła. Prędko potem mojego ojca skierowali do innego pułku, a po roku zwolnili do cywila. W tym sobie już nie poradził.
Pan Z.
Kolejna pogawędka za tydzień