farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [27]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Istotnie uśmiech znika nagle z twarzy Wożuja, oczy jego nabierają drapieżnego błysku, pociąga Tadeusza za rękaw. Ale Tadeusz już sam słyszy: to zbliża się z chrapliwym sykiem kaczor.

Na tle morelowej zorzy zjawia się zwinna sylwetka z zagiętymi do dołu do "lądowania" skrzydłami. Głośny plusk i kaczor już jest na wodzie. Już zbliża się powoli do oniemiałej z wrażenia krykuchy. Tadeusz ostrożnie podnosi strzelbę, lawirując lufą wśród bezlistnych prętów łozy. Pada piorun i to, co
było przed chwilą żywym kształtem ze szmaragdowym łebkiem, srebrną piersią i agatowymi paciorkami oczu, teraz trzepocze się w przedśmiertnej agonii na chłodnej tafli rozlewiska.

Do południa odbyli coś pięć czy sześć podobnych zasadzek w krzakach łozy. Wreszcie krykucha, czy to z nadmiaru przeżytych emocji, czy może z głodu lub senności milknie zupełnie. A może zziębły jej łapki, bo skoczyła na suchy krążek palika i siedzi nieruchomo. Lecz Wożuj ma sposób i na taki wypadek.

– Teraz będziemy wabić cyranki – mówi. Krykucha wędruje do kosza, a na jej miejsce Wożuj puszcza na wodę drewnianego bałwanka – cyrankę samicę. Właśnie gdzieś niedaleko rozlega się charakterystyczny, podobny do trzasku kastanietów, głos godowy samca cyranki. Wożuj przykłada do ust wabik misternie zrobiony z mosiężnej łuski naboju karabinowego. Trzask rozlega się bliżej i po chwili zatoczywszy nad łozą błyskawicznie szybkie półkole piękny brązowogłowy kaczorek siada na wodę.

Później – po krótkim odpoczynku na śniadanie – łowy odbywają się dalej.

Czasem Wożuj puszcza na wodę i krykuchę, i bałwanka i w miarę okoliczności albo wabi cyranki, albo, gdy w oddali odezwie się syk kaczora-krzyżówki, a krykucha się nie odzywa, przykłada do ust inny wabik. W tym wypadku krykucha gra rolę żywego bałwanka. Potem przychodzą chwile jeszcze bardziej emocjonujące. Oto na głos krykuchy nadlatuje piękny, wysmukły, z ostro zakończonymi skrzydłami i długim ogonem kaczor-rożeniec. Potem przylatują kolejno: gągoł, podgorzałka, świstun... Ranne polowanie ma się ku końcowi. Płyną na Holczę. Pięknie jest na wodnej przestrzeni.

Gdzie spojrzeć – uśmiechnięta w słońcu srebrna tafla wód; smugi różowobrązowych łozowisk; samotne stogi na przemyślnych
rusztowaniach. W jasnym błękicie to ciężko ważą się, to spadają lotem nurkowym orły i myszołowy, gołębiarze i krogulce, sokoły i błotniaki.

Gdy w Kew Gardens pod Londynem i w Kalifornii kwitną rododendrony, na rozlewiskach Bobryka, w miejscach, z których woda już częściowo ustąpiła, zakwitają kaczeńce – dywanami złota i zieleni na przestrzeni nieraz po kilkanaście hektarów. Do polifonii głosów godowych ptactwa dołącza się polifonia barw i woni. Pachnie pęczniejące listowie łóz i brzózek. I pachną kaczeńce. Kaczeniec jest kwiatem pojedynczo bezwonnym, lecz w złotej masie przynosi ciepły powiew delikatnej i miłej woni.

Zarośla łozowe zagęszczają się. Szerokie rozlewisko zmienia się w labirynt korytarzy wodnych wśród zwartych łozowisk, z których od czasu do czasu wyrywa się z łoskotem skrzydeł kaczor. Wykwita plamą kolorową na szarobrązowym tle łóz i odlatuje, ginąc w błękicie. Labirynt łóz kończy się.
W nozdrza dyszące w ciągu kilku godzin czystym powietrzem przestrzeni wodnej, uderza zapach dymu Holcza.

Holcza jest niewielkim jeziorem, przez które przepływa Bobryk w swej drodze do Prypeci. W porze wiosennego rozlewu powierzchnia jeziora jest zrównana z powierzchnią pozostałych wód wezbranych i tylko równo ucięta ściana łóz wskazuje linię, gdzie się kończy jezioro, a zaczyna dżungla poleska. O tej porze roku jedynym suchym punktem na Holczy jest maleńki wzgórek, na którym stoi mała chatka kurna, tzw. kureń.

Kureń na Holczy! Iluż znakomitych myśliwych nocowało w nim po kilka nocy z rzędu! Szlachta utytułowana i nieutytułowana, korpus dyplomatyczny, generalicja, dziennikarze – polscy, angielscy, włoscy i amerykańscy – powieściopisarze, malarze i poeci... Kogo nie gościły uwędzone ściany holczańskiego kurenia! I któż z nich nie śpiewał entuzjastycznych peanów na cześć Holczy i jej uroczej właścicielki! Kto nie wpisywał jej do albumu (łącznie z autorem tej kroniki) mniej lub bardziej okropnych banałów!

W Tadeusza i moich wspomnieniach kureń na Holczy kojarzy się zawsze z osobą Kamila Mackiewicza, znakomitego malarza i karykaturzysty, tak przedwcześnie i tak tragicznie zmarłego w roku 1931. Kamil Mackiewicz przeszedł do historii malarstwa polskiego i pozostanie w niej na zawsze jako wzór samorodnego, bujnego i wielkiego talentu. Lecz miał Kamil jeszcze jeden dar, który niestety zabrał ze sobą do grobu, a który zniknie bez śladu ze śmiercią tych, co go znali. Tym darem był niezwykły, fascynujący talent gawędziarski. Gawędy Kamilowe, niesłychane "awantury arabskie" jego opowiadań iskrzyły się klejnotami pierwszorzędnych dowcipów i powiedzonek. Ale i najprostsze, i najzwyklejsze historie wypadały w jego interpretacji "fenomenalnie". Bo wszystko u Kamila – i złe, i dobre – było "fenomenalne": o głupcu mówił "fenomenalny dureń", o smacznym bigosie "fenomenalny bigos". Jego soczysty głęboki bas po prostu czarował słuchaczy. Z zapartym oddechem słuchali go i zblazowany warszawiak, i poczciwogęby lwowiak, i chropowaty poznańczyk. Ba – nawet na czarniawej twarzy Wożuja odbijało się coś w rodzaju uśmiechu ukontentowania!

Kamil miał przyjaciół w całej Polsce. Gdy wieść o jego śmierci tragicznej rozeszła się po kraju, łzą się zaćmiło niejedno oko: od Zakopanego i Krynicy do Wilna i Porochońska, od Brasławia i Duniłowicza do Lwowa i Zaleszczyk. Ale najgłębiej i najserdeczniej odczuto zgon Kamila w dworach i dworkach rozsianych po ziemiach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wszak w ciągu ostatnich lat swego bujnego życia na tych ziemiach właśnie malował i polował. I wszak te ziemie go wydały. Był bowiem Żmudzinem, choć nic w sobie nie miał z przysłowiowego "jadu" żmudzkiego. Był rubaszny, dowcipny, lecz nie zjadliwy. Miał duszę otwartą i gest szeroki. I serce miał złote.

Jeżeli prawdą jest, że dusze zmarłych mają cokolwiek do roboty tu na ziemi, to pewien jestem, że dusza Kamila zagląda od czasu do czasu w wy-
gwieżdżone i zimne noce kwietniowe do poczerniałego od dymu kurenia na Holczy.

 

Rozdział XVI

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Dwom przyjaciołom – każdemu z osobna – dałem do przeczytania pierwsze piętnaście rozdziałów niniejszej kroniki. Jako ludzie dobrze wychowani – pochwalili. Gdy jednak nacisnąłem prosząc o uwagi krytyczne, obaj – znów każdy z osobna, ale jak gdyby się umówili – zapytali:

– Gdzie się podział Tadeusz Irteński? – Jak to gdzie się podział? – wykrzyknąłem. – Występuje w każdym rozdziale. Razem z autorem przeżywa podniecenie pierwszych tygodni wojny. Razem z nim cierpi na "nudę tyłów". Jest naocznym świadkiem rewolucji lutowej w Petersburgu. Przechodzi pierwszy bolszewizm. Żyje pod okupacją niemiecką. Z okna Hotelu Europejskiego w Warszawie ogląda rudą czuprynę Paderewskiego. Bierze udział – sercem i myślą – w cudzie nad Wisłą...

– Nie o to chodzi. Co się stało z tak obiecująco zapowiadającym się chłopakiem, z którym nas zapoznałeś w jego "Dzieciństwie i młodości"? Już na
ławie szkolnej wykazywał skłonności i uzdolnienia w pewnym kierunku. Pierwszy rok pobytu w Petersburgu uzdolnienia te jeszcze rozwinął...

Zrozumiałem. Rozmówcom moim chodziło o życie erotyczne Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Wyjaśniłem im, że stosuję się jak najściślej do
instrukcji mego przyjaciela.

"Pozwalam ci – powiedział – pisać historię rewolucyjnej epoki widzianą z mojego podwórka i moimi oczami, ale zastrzegam się przeciwko włączaniu do tej historii epizodów miłosnych, czy tam erotycznych. To było dobre dla dziejów psychiki smarkacza. Ale pamiętaj, że 19 lipca (starego stylu) 1914 roku

TADZIO OBIIT – NATUS EST TADEUSZ.

Jednego dnia stałem się starszy o dziesięć lat. Nie chcę powieści psychologicznej, nie chcę relacji ze skandalików lub intryg alkowianych. Wprawdzie nigdy w życiu w żadnej alkowie nie byłem i nawet nie wiem, jak alkowa wygląda, niemniej jednak – nie chcę! Chyba że...

Tu Tadeusz Irteński udzielił mi łaskawie wąskiego marginesu, z którego skwapliwie korzystam.

Pomimo że "Tadzio obiit", Tadeusz rzecz jasna nie składał ślubów czystości. Owszem – i w czasie wojny, i w okresie Polski niepodległej miał wielką
rozmaitość przygód i intryżek erotycznych. Los mu pozwolił poznać bogaty "wachlarz" kobiet: od niewiast zdeterminowanych oświadczających "miej mnie" (tj. w znaczeniu "weź mnie") do niedoświadczonych pasterek, które w chwilach miłosnej ekstazy wydawały przeciągły okrzyk "uj-uj-uj-uj".

Były kobiety o wyglądzie wampów, a naturze ckliwie sentymentalnej. Były takie, co zdawało się, że do trzech nie zliczą, a taiły w sobie cały czyściec perwersji. Zdarzały się takie, co zdobywały zmysły erotycznym blitzkriegiem, a obok nich przyjemne dla oka "cielęciny", o których mówimy, że brak im sex-appealu, a które Białorusini określają dosadniej "ni tabie siśki, ni tabie sraki". Były wreszcie takie, którym się zdawało, że są cyniczne, gdy były tylko wulgarne.

Najpełniejszą satysfakcję, uspokojenie nerwów, apetyt i dobry sen miał zawsze po stosunku z kobietą uprawiającą nierząd zawodowo, chociaż ten błogostan bywał zamącony niepokojem, czy się nie złapało "trynia", lub może jeszcze czegoś gorszego. Przygody z kobietami tzw. przyzwoitymi były z reguły źródłem niepokoju, westchnień, rozstrojów nerwowych i różnych niepożądanych komplikacji, np. pojedynków. Tadeusz wyznał mi pod wielkim sekretem, że miał aż trzy pojedynki, przy czym każdy z nich był "o kobietę". Chociaż w okresie czternastoletniego pobytu w Wilnie asysto-wał ponadto przy kilkunastu cudzych pojedynkach, prowadził kilkadziesiąt spraw honorowych i był powszechnie uznany za "speca" od tych spraw, jednak był i pozostał zdania, że pojedynek jest, jak już stwierdził Puszkin, "bojaźnią fałszywego wstydu", czyli najgłupszą instytucją pod słońcem.

Ludzie pragnący rozumowo uzasadnić pojedynek budzili w nim zawsze gorące politowanie.

Po przyjeździe z Brześcia do Warszawy Tadeusz zamieszkał z rodzicami w małym mieszkaniu na Smolnej. Na własne "pied-/-terre z wejściem nie-krępującym" – jak się ogłaszało w "Kurierze Warszawskim" – nie mógł sobie pozwolić. Musiał więc korzystać z uprzejmości przyjaciół. Czasem było to przytulne mieszkanko Kamila Mackiewicza na tejże Smolnej. Czasem pokój jednego z przyjaciół w "kurwim dołku" na Sewerynowie. Ze spotkań na Sewerynowie z kobietami przyzwoitymi zrezygnował po jednej próbie, po której nazajutrz "wszyscy" wiedzieli, kim była partnerka Tadeusza.

Szczęściem dama ta była przekonań postępowych, lubiła wygłaszać sentencje w rodzaju "mąż daje mi na chleb, a na masło dają mi jego przyjaciele", nie dbała o opinię publiczną i wiadomość, że padła ofiarą niedyskrecji członków Cempścia, przyjęła ze wzruszeniem ramion.

Tadeusz musiał jednak rozejrzeć się za innym locum. Spieszno mu było, bo się wykluwał nowy, bardzo interesujący romansik. Nie szukał długo. Księżna Wiśniowiecka, osoba starsza i wielka przyjaciółka młodzieży, wyjeżdżała na wieś i dała Tadeuszowi klucz od swego mieszkania na Hożej. Wzruszony dziękował i w nagłym przypływie skrupułów zapytał:

– Czy jednak księżna nie boi się kompromitacji, jeżeliby się rozeszło, że księżna oddaje to mieszkanie na dom schadzek?

– Nie gadaj głupstw – oburzyła się księżna – jeżeli do mnie przychodzi mężczyzna z kobietą i jeżeli ja na chwilę wyjdę z mieszkania, a oni się w międzyczasie trzepną, to ja mam za to odpowiadać?!

Tadeusz korzystał z miłego mieszkania na Hożej przez czas dłuższy bez żadnych przeszkód. Pewnego popołudnia spotkała go przykra niespodzianka: wyłączono elektryczność za nieopłacenie rachunku. Musiał biec do sklepiku po świece, które jako tako – "prowizorycznie" jak mówiła edukowana służąca księżnej – zostały w braku lichtarzy osadzone w butelkach.

A późnym wieczorem odwiedzając przyjaciół na Sewerynowie, opowiadał o swoich kłopotach ze światłem na Hożej, zachowując rzecz jasna jak najgłębszą tajemnicę co do osoby, z którą się tam spotykał.

Tegoż wieczoru mąż pytał żonę:

– Czy byłaś, Oleńko, gdzieś, gdzie nie ma elektryczności?

– Nie rozumiem pytania.

– No bo masz rękawiczki poplamione stearyną.

– Nie wiem, nie rozumiem. Może u krawcowej albo u fryzjera.

Mąż Oleńki też odwiedzał – bardzo rzadko – "kurwi dołek" na Sewerynowie. Stało się, że nazajutrz poszedł tam i stało się, że natrafił na chwilę, gdy Janek Pochwic mówił do Koka Proszyńskiego:

– Irteński ma kłopot. Wiśniowiecka nic mu nie powiedziała o rachunku za elektryczność, światło wyłączono i musiał odprawiać swe misteria przy świecach oprawionych w butelki.

Mąż Oleńki zmiarkował. Zaczął śledzić. Złapał zakochanych na gorącym uczynku. Była wielka awantura, no i pojedynek.

Były i inne przygody. Bez spazmów namiętności, bez awantur, bez pukania z pistoletów. Niemal – bez niczego. Czar i ciężar gatunkowy takich przygód potrafił ocenić w wiele – bardzo wiele lat później.

***

Obudziło go mocne bicie serca. Na razie nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Przez niedomknięty black-out – zbliżał się koniec drugiej wojny światowej – wpełzało mętne światło brudnego świtu londyńskiego. W tym świetle widział plamę na starej tapecie, niedopite wino na dnie kieliszków, czarną kawę rozlaną na spodkach. I zobaczył rzecz, która go szczególnie zastanowiła: różowy stanik na tle damskiego battle-dressu rzuconego na krzesło. Wtedy dopiero przypomniał, że nie był sam.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.