Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (63)
Napisane przez Zbigniew WawszczakPrzy głównej ulicy i nielicznych uliczkach bocznych (niektóre brukowane i z chodnikami) stały niewielkie domy. Prawie każdy z nich posiadał oszklony ganek z ozdobnym układem szybek, okiennice i ozdobne wycinane opaski okienne. Przed domami ogródki kwiatowe, za domami zabudowania gospodarcze, ogrody warzywne i sady. Nad brzegiem jeziora liczne drewniane banie (łaźnie). Ot i cała Słobódka.
Mój dom rodzinny stał (i nadal stoi) przy rozwidleniu szosy do Drui i do Plus.
Jest to duży, rozsiadły, parterowy budynek drewniany i oszalowany, z oszklonym gankiem od frontu. Po obu stronach ganku rozmieszczone są po trzy okna, zaopatrzone w ozdobne obramowania okienne i okiennice. Za domem stajnia, obora i chlew. Dalej ogród warzywny i sad, w którym stała łaźnia, tzw. bania, a za sadem stodoły.
Po śmierci dziadka Macieja w roku 1921 całe gospodarstwo rolne liczące ponad 20 ha odziedziczyli czterej bracia: Piotr, Antoni, Józef i Stanisław. Bracia żyli bardzo zgodnie, udzielali sobie nawzajem pomocy. Na rodzinnych naradach dokonali podziału majątku w ten sposób, że mój ojciec Józef i najmłodszy Stanisław pozostali w Słobódce i stopniowo spłacali starszych braci. Stryj Antoni został urzędnikiem w Urzędzie Skarbowym w Brasławiu i tam wybudował dom oraz założył rodzinę. Stryjowie Piotr i Antoni zakupili od Platerów część folwarku Dałanie w gminie Opsa. Piotr osiadł tam z własną rodziną; gospodarował na części swojego i Antoniego. Stryjowie domy w Dałaniach i Brasławiu budowali przy pomocy mojego ojca. W domu w Słobódce pozostała babcia Anna z Daleckich, wdowa po dziadku Macieju. Nasza rodzina zajmowała lewą stronę domu, zaś babcia i stryj Stanisław stronę prawą.
Stryj Stanisław nie zajmował się gospodarką rolną – chyba tego nie lubił. Był wójtem słobódzkiej gminy. Pamiętam go zawsze jako eleganckiego pana w wykrochmalonym kołnierzykach i mankietach, prowadzącego wesołe życie towarzyskie w kasynie oficerskim. Był przystojny, miał powodzenie u kobiet, jednakże do końca życia pozostał kawalerem.
A gdy z Brasławia przyjeżdżał stryj Antoni, także zawsze bardzo elegancko ubrany urzędnik, to obowiązkowo wyrywał się na obchód pól i czasem mnie zabierał ze sobą. Kochał rolę, potrafił na niej pracować. Pamiętam, że interesowało mnie bardzo, jak stryjowi trzymają się na nosie okulary.
Ojciec był bardzo pracowitym, z mocnym charakterem, człowiekiem. Musiał ciężko pracować, by spłacić braci, i tego samego wymagał od całej naszej rodziny. Poza tym był bardzo pomysłowy i przedsiębiorczy. Gdy w Słobódce budowano koszary, osiedle oficerskie, szkołę i inne obiekty publiczne – zajmował się dostawą materiałów budowlanych: drewna, żwiru, kamienia i piasku. Do współpracy wciągał też mniej zaradnych sąsiadów. Dla wojska dostarczaliśmy w ciągu roku najróżniejsze produkty rolne, jak: mleko, masło, sery, warzywa itp. Także latem dla obozów harcerskich dostarczaliśmy żywność, transportując ją najczęściej łódką, ale nieraz także konno. Było to obowiązkiem Witka, najstarszego z nas. Zabierał mnie czasem ze sobą na te wyprawy. Stryj Stanisław zamierzał wybudować w Drui sklep z zaopatrzeniem rolnictwa. Wyremontował i na nowo umeblował swoją część domu. Ojciec natomiast dokupywał kawałki łąk, meliorował je i nawoził. Czynił je wydajniejszymi, a siano sprzedawał wojsku.
Dzięki zaradności i pracy byliśmy rodziną zamożną, mieliśmy wszyscy przed sobą perspektywę wykształcenia i godnego życia. Cały dorobek dziadków i naszej rodziny zrujnowała wojna, która wybuchła w 1939 roku.
W chwili wybuchu wojny nasza słobódzka rodzina składała się z 10 osób: babci Anny z Daleckich (zm. 1945), ojca Józefa (1897-1970), mamy Michaliny z Buszmaków (z tatarskiego rodu) (1895-1989), oraz nas – dzieci: Wiktora (1923-2008), Reginy (ur. 1927), Jadwigi (ur. 1929), mnie Stanisława (ur. 1932), Teresy (ur. 1934) i najmłodszego Józefa (ur. 1936). Dziesiątym członkiem rodziny był stryj Stanisław (1899-1940).
W pierwszych dniach po wkroczeniu do Słobódki bolszewików stryj Staś został aresztowany i osadzony w Brasławiu, w piwnicach pod budynkiem Sejmiku Powiatowego. Po kilku tygodniach wywieziony wraz z innymi aresztowanymi do Berezwecza, gdzie osadzono go w więzieniu mieszczącym się w byłym klasztorze Bazylianów. O więzieniu tym, jako o miejscu kaźni wielu Polaków, opowiadano przerażające zdarzenia. Ostatni raz ojciec, mama i babcia Anna widzieli stryja Stasia, gdy go wyprowadzano z aresztu w Brasławiu, o czym dowiedział się wcześniej stryj Antoni. Babcia go nie rozpoznała wśród innych więźniów o jednakowo zarośniętych twarzach. Po wojnie starałem się ustalić miejsce i okoliczności śmierci stryja Stanisława. Do dzisiaj nie wiemy, gdzie spoczywają jego prochy. Na moje ostatnie pismo skierowane do Instytutu Pamięci Narodowej otrzymałem odpowiedź, że został najprawdopodobniej zamordowany w roku 1940 przez NKWD w miejscowości Kuropaty na Białorusi. Stryj mógł razem z polskimi oficerami uciec w ostatnich dniach sierpnia 1939 za granicę przez Czechy, Węgry, Rumunię i Francję. Niestety, zrezygnował.
Po aresztowaniu stryja przyszedł do ojca miejscowy Żyd (opowiadali mi to rodzice) i powiedział: "Józef, ty na jakiś czas gdzieś wyjedź, aż się uspokoi. Dam znać, kiedy będziesz mógł wrócić". Ojciec natychmiast wyjechał do krewnych na Łotwę. Jakiś czas był spokój, więc wrócił.
13 kwietnia 1940 roku, nad samym ranem, kiedy człowiek ma najmocniejszy sen, nagle rozległo się walenie do drzwi. Ojciec wiedział już, co to znaczy, bo poprzedniego dnia był przeciek, że będzie wywózka Polaków, tylko nie zdradzono, które rodziny zostaną wywiezione. Do domu weszło kilku enkawudzistów. Ojca posadzili na krześle przy piecyku ogrzewającym mieszkanie, a obok postawili na straży dwóch sołdatów z karabinami. Do mamy powiedzieli: "Pakujcie się, macie godzinę czasu. Zostaniecie przewiezieni do innej guberni". W pierwszej chwili wszyscy byli zagubieni. Do mamy podszedł jeden z oficerów i cichutko powiedział: "Bierzcie wszystko, tam wam będzie potrzebne". Spytał, czy mamy worki. Tak, ale trzeba po nie pójść do gospodarstwa. Pozwolił pójść, ale razem z sołtysem. Nadszedł brat mamy ze swoją żoną, jeszcze ktoś z sąsiadów i pomagali ładować na furmanki odzież, pościel, jedzenie (wędzone mięso zawsze było na strychu w dużej ilości). Oficer kilkakrotnie napominał, żeby brać wszystko i jak najwięcej. Był to widocznie człowiek, który wiedział, co nas czeka, i rozumiał, że dzieje się nam krzywda.
Kilkoma wozami dowieziono nas do stacji szerokiej kolei w Drui, odległej od Słobódki o 20 km. Pamiętam, jak ładowaliśmy się do dużych towarowych wagonów z zakratowanymi oknami. Transport, tzw. eszołon, konwojowało wojsko. Warunki podróży były okropne. W naszym wagonie stłoczonych było, razem z dobytkiem, 60 osób. Na stacjach postoju dawano nam wrzątek (kipiatok) i może coś jeszcze do jedzenia, dokładnie nie pamiętam. Podróż w głąb Syberii trwała prawie miesiąc. Stacja, na której rozładowano transport, nazywała się Mamlutka. Leżała w północnym Kazachstanie. Z wagonów rozładowano nas na samochody ciężarowe i rozwożono po różnych kołchozach i sowchozach. Będę miał zawsze w pamięci, gdy sporą grupę Polaków, w tym nas, przywieziono do wsi Kaługino i wyładowano pod sielsowietem (budynkiem gminy). Przemówił do nas predsiedatiel (przewodniczący) kołchozu w te słowa: "Będziecie tu od dzisiaj mieszkać i pracować. Macie zacząć jeszcze dzisiaj budować ziemianki". A tubylców ostrzegł, by nie ważyli się brać Polaków do siebie na lokatorów. Wszyscy chórem zaczęli płakać. Po pewnym czasie tubylcy zaczęli nieśmiało podchodzić do poszczególnych polskich rodzin i zabierać do swoich mieszkań. Na placu pozostała tylko nasza rodzina i druga, również taka liczna. Nazywali się Daleccy, tak jak babcia Anna z domu. Dalecki z naszym ojcem poszedł do wsi i znaleźli niezamieszkaną ziemiankę, w której stary człowiek o imieniu Froł trzymał króliki. Obu naszym rodzinom ziemiankę tę odstąpił na mieszkanie. Dał siana, które rozesłaliśmy na podłodze. Miejsca wystarczyło tylko tyle, by każdy mógł się położyć. W razie potrzeby wyjścia należało bardzo ostrożnie stawiać stopy, by kogoś nie nadepnąć. Pan Dalecki, też rolnik, znalazł gdzieś wkrótce lokum dla swojej rodziny i wyniósł się. My, niestety, przez większość naszego pobytu na Syberii mieszkaliśmy w tej ziemiance. Włożyliśmy sporo pracy, by ją podreperować, ale i tak, gdy padał deszcz, trudno było zapobiec przeciekaniu dachu.
Tam, gdzie przebywaliśmy, klimat był umiarkowany. Ale zimą mrozy dochodziły do 40-50 stopni poniżej zera. Potężne zawieje i zamiecie śnieżne potrafiły w krótkim czasie wszystko zrównać. Wówczas następowała śnieżna pustynia. Były często przypadki, że w starej ziemiance, gdy rano budziliśmy się, wewnątrz było ciemno. Okna i drzwi były zasypane po dach. Trzeba się było dobrze napracować, ażeby z izby wyjść na zewnątrz.
Gdy nadchodziła taka burza śnieżna (buran), starsi ludzie potrafili ją przewidzieć. Biada temu, kto podczas zawiei znalazł się na drodze. Często płacił za to życiem. Gdy nadchodziło lato, słońce mocno przygrzewało, a deszcze padały krótko, ale obficie. W pełni lata bywały upały i stojące powietrze bez najmniejszego wiaterku. Wówczas to, pamiętam, że gdy przejeżdżała ciężarówka, uniesiony spod kół tuman utrzymywał się długo ponad ziemią. Plagą były muszki, a wraz z nimi malaria. Żadnej pomocy medycznej nie pamiętam. Leczenie odbywało się ziołami i innymi zabiegami ludowymi. Ziemie były bardzo urodzajne. Nasiona sadzone w glebę dawały bujne plony bez żadnego nawożenia.
Witek, mój starszy brat, długo na Syberii nie przebywał. Już w 1941 roku poszedł do Wojska Polskiego, do armii Andersa. Powołanie dostał ojciec, ale uradzono, by za niego szedł Wiktor, bo bez ojca rodzina nie zdołałaby przeżyć. To była słuszna decyzja, co wykazały dalsze wypadki. Był bardzo lubiany wśród tamtejszej młodzieży, a przede wszystkim przez dziewczyny. Mieszkańcy terenów syberyjskich to przeważnie potomkowie dawnych zesłańców. To ludzie bardzo porządni i gościnni. Młodzież potrafiła nawet w tych warunkach organizować sobie różne zabawy, wesoło spędzać wolny czas. Wiktor nie pracował w kołchozie. Wolał iść do lasu, gdzie ścinano drzewa i układano w tzw. kubatury (metry sześcienne). Dużym utrudnieniem podczas pracy w lesie były komary. Bywały takie dni, podczas których atak komarów zmuszał do przerwania pracy i ucieczki z lasu. Z brygady Wiktora dwóch kompanów skierowano do innej pracy i został sam. Ażeby móc pociąć drewno, konieczny był do pracy drugi człowiek, więc Wiktor do pomocy i towarzystwa często brał mnie. Witek budził mnie o czwartej nad ranem i wlókł do lasu. Miałem wówczas 8 – 9 lat. Nie chciałem iść, płakałem, więc brał mnie na barana i niósł. Gdy brzozy były ścięte, Witek obcinał z nich gałęzie, a ja wyciągałem je z lasu i układałem na kupy. Obciosane z gałęzi drzewo cięliśmy razem piłą na dwumetrowe kawałki i układaliśmy w "kubatury". Gdy słońce uniosło się wyżej, komary kończyły nocną drzemkę i z całą furią zaczynały atakować. Zaplanowaną normę ścinki wykonywaliśmy i uciekaliśmy z lasu czym prędzej. I tak dzień po dniu. Za to od tubylców otrzymywaliśmy w glinianym garnku kwaśne mleko, często ze śmietanką na wierzchu, do tego kawał chleba. To była uczta! Na pewno była za tę pracę także jakaś zapłata pieniężna, ale ja tego nie byłem świadom.
***
TRYBUNA: Goniec nr 21/2012
CZY WIESZ CO PODPISUJESZ?: UMOWA KUPNA-SPRZEDAŻY NIERUCHOMOŚCI W ONTARIO – CZ. 2
Napisane przez Janusz Puźniak, Jolanta PawłowskaPoniższy tekst jest drugim artykułem z serii poświęconej umowom o kupno i sprzedaż nieruchomości w Ontario (Agreement of Purchase and Sale – Form 100). Poprzedni tekst omawiał aspekty prawne dotyczące stron umowy – kupujących i sprzedających.
NIERUCHOMOŚĆ
(REAL PROPERTY)
Jednym z podstawowych wymogów prawa kontraktów jest określenie przedmiotu umowy, w tym przypadku, nieruchomości. OREA Form 100 przewiduje potrójną metodę w tym zakresie – poprzez podanie: (1) adresu municypalnego nieruchomości, (2) jej wymiarów i orientacji geograficznej, oraz (3) jej opisu prawnego. Podanie wymiarów nieruchomości w większości przypadków nie musi być dokładne – drobne "zaokrąglenia" są dopuszczalne. Może się jednak zdarzyć, iż przyszłe plany kupującego, na przykład wymagające uzyskania pozwoleń municypalnych, będą uwarunkowane dokładnymi pomiarami nieruchomości. W przypadku, gdy kupujący został wprowadzony w błąd, którego nie można skorygować przy pomocy innych dokumentów towarzyszących umowie (na przykład oficjalnego planu geodezyjnego – survey), może to spowodować niepotrzebne problemy, których rozstrzygnięcie będzie zależało od marginesu dopuszczalnego błędu. Orientacja geograficzna nieruchomości jest głównie istotna dla posesji "narożnych", gdy adres municypalny może nie odzwierciedlać właściwego ulokowania jej części frontowej.
Opis prawny nieruchomości jest najczęściej podawany skrótowo i ze swej natury w większości wypadków nie daje czytelnej informacji bez konieczności sięgnięcia do dokumentów, które są w nim jedynie wymienione przy pomocy numerów. Może mieć on jednak istotne znaczenie dla nabywcy w przypadkach, gdy dana nieruchomość jest obciążona nietypowymi służebnościami (easements). W interesie sprzedającego leży, aby te obciążenia dokładnie zasygnalizować. Pomimo iż prawnik reprezentujący kupującego będzie sprawdzał te i wszystkie inne dokumenty zarejestrowane w rejestrze tytułu własności danej nieruchomości, fakt, iż informacja o istotnych obciążeniach – najczęściej służebnościach – nie została podana w umowie, może doprowadzić do konfliktu, gdy okaże się, iż stanowią one istotne ograniczenie swobodnego użytkowania nabywanej nieruchomości. Sytuacje takie zdarzają się rzadko i w interesie obu stron leży, aby je uprzedzać. Temat służebności zostanie ponownie poruszony przy omawianiu sekcji 10 OREA Form 100 odnoszącej się do możliwości zerwania umowy w przypadku, gdy sprzedający nie jest w stanie przekazać tzw. "dobrego" tytułu własności, czyli tytułu nieobciążonego "nietypowymi" rejestracjami w rejestrze nieruchomości. W tym miejscu należy zwrócić uwagę, iż w interesie kupującego leży uzyskanie oficjalnego dokumentu geodezyjnego (survey) nabywanej nieruchomości w celu upewnienia się, czy jej granice lub budynki na niej umieszczone nie naruszają obszarów sąsiadów lub odwrotnie, czy nieruchomości sąsiednie nie popadają w konflikt z obszarem nabywanej nieruchomości. Niestety OREA Form 100 jest w tym względzie bardzo liberalna, sekcja 12 (Documents and Discharges) bowiem mówi, iż kupujący może otrzymać taki dokument, jedynie gdy sprzedający go posiada. To znaczy, jeżeli sprzedający nie posiada survey, nie jest zobowiązany go przedstawić. Nie sposób jednak nie uczulić kupujących na przydatność posiadania i analizy takiego dokumentu jak najwcześniej jest to możliwe (zakładając, iż survey nie jest sporządzone tak dawno, iż jego praktyczna użyteczność jest minimalna). Dokładna analiza aktualnego survey pozwoli bowiem naocznie zlokalizować jakiekolwiek naruszenia obszaru nabywanego oraz obszarów sąsiedzkich. Jest to jednocześnie najbardziej wiarygodny dowód w przypadku konfliktów granicznych oraz najbardziej przydatny dokument wyjściowy w przypadku planowanych prac budowlanych, przeróbek itp. Jeżeli chodzi o potencjalne konflikty graniczne, to należy podkreślić, iż pomimo że zdecydowana większość kupujących nieruchomości w Ontario nabywa ubezpieczenie tytułu własności nieruchomości (title insurance), ubezpieczenie to jest w stanie jedynie zrekompensować ewentualne koszty spowodowane występującymi wadami. Ich prawne rozwiązanie musi i tak być dokonane niezależnie. Title insurance można obrazowo porównać do środka przeciwbólowego, który łagodzi ból, nie lecząc jego przyczyn. A zatem najlepsza rada dla kupujących to posiadanie obydwu – aktualnego survey oraz title insurance.
CENA (PURCHASE PRICE)
I DEPOZYT (DEPOSIT)
Następnym elementem umowy jest cena nieruchomości i depozyt, których precyzyjne określenie rzadko stwarza problem. Należy jedynie pamiętać, iż bez umieszczenia ceny umowa jest nieważna, oraz, że depozytu nie traci się automatycznie gdy transakcja nie zostaje dokończona. Wszystko zależy od okoliczności oraz z czyjej winy tak się stało.
Ponadto OREA Form 100 zawiera również tekst mówiący, iż depozyt nie będzie podlegał oprocentowaniu. W przypadku, gdy strony umówiły się, że oprocentowanie będzie naliczane (na przykład przy transakcjach, których zakończenie jest planowane dużo później), należy nanieść zmianę.
ZAŁĄCZNIKI (SCHEDULES)
Każda umowa w formie OREA Form 100 posiada przynajmniej jeden załącznik, który stanowi integralną część umowy i zawiera istotne warunki (conditions), które muszą być spełnione, aby umowa stała się wiążąca (binding) lub gwarancje (warranties) udzielane przez sprzedającego. W przypadku, gdy załączników jest więcej, należy wymienić ich liczbę i wyszczególnić (są one oznaczane literami A, B, C itd.). W załącznikach strony umowy mogą umieścić klauzule dotyczące jakichkolwiek uzgodnień osiągniętych w czasie negocjacji. Najczęstszymi warunkami są: uzyskanie pożyczki (mortgage) przez kupującego, poddanie nieruchomości inspekcji technicznej lub, w przypadku nabywania condominium lub townhouse'u, pozytywna opinia prawna dotycząca tzw. Status Certificate. Mogą one również dotyczyć otrzymania przez kupującego pozwolenia na przebudowę domu lub możliwości ubezpieczenia domu (w przypadku starszych domów). Gwarancje mogą dotyczyć stanu mienia nieruchomego (fixtures) i ruchomego (chattels).
Należy zwrócić uwagę, iż tekst warunków powinien być bardzo dokładny nie tylko dla umawiających się stron, lecz dla kogokolwiek, kto będzie interpretował tekst umowy, na przykład prawników dokonujących zamknięcia transakcji lub sędziego w przypadku sprawy sądowej. Czas dopełnienia warunków powinien być także precyzyjnie określony, podobnie jak sposób powiadomienia drugiej strony o ich spełnieniu.
Ponadto, powinno być również ustalone, co się dzieje w razie gdy warunki nie zostaną spełnione (najczęstszą konsekwencją jest anulowanie umowy – "null and void" i całościowy zwrot depozytu). Wreszcie treść klauzul może precyzować poszczególne części umowy, lecz nie powinna być z nimi sprzeczna. W razie konfliktu tekst w załączniku będzie ważniejszy niż standardowy tekst umowy. Ta ostatnia zasada stosuje się do całej umowy używającej OREA Form 100 – tekst dodatkowy (pisany ręcznie lub drukowany) dominuje nad tekstem gotowym (template).
Janusz Puźniak
Barrister and Solicitor (Ontario, Canada)
Attorney at Law (Missouri and New York, USA)
905-890-2112, 416-999-3023
Jolanta Pawłowska
Real Estate Sales Representative
HomeLife/Response Realty Inc., Brokerage
416-566-4056
Piszę do pani, bo już nie wiem, co mam zrobić ze swoją córką. Poświęciłam jej 28 lat mojego życia i moim zdaniem już czas, aby się usamodzielniła, założyła rodzinę i wyprowadziła z domu. Ona jest dorosła, a zachowuje się jak małe dziecko – nie gotuje, sprząta tylko i wyłącznie w swoim pokoju, w weekendy biega po imprezach, nie dokłada się do budżetu domowego. Kiedy prosiłam ją, aby wzięła na siebie więcej obowiązków domowych, odpowiedziała tylko, że przecież to ja prowadzę dom. Ostatnio strasznie mnie zabolało, jak córka niby to w żartach powiedziała, że jak zajdzie w ciążę, to ja się będę zajmowała jej dzieckiem. Naprawdę, nie jestem wyrodną matką, ale nie chcę dłużej prać jej rzeczy, czy gotować dla niej obiadów. Chciałabym, żeby dojrzała, spojrzała na siebie krytycznie i zauważyła, że jest z nią coś nie tak. Życie to przecież coś innego niż tylko imprezy i bieganie po znajomych. (...) Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale mam dosyć własnej córki. Krystyna
Wiele jest przyczyn tego, że dorosłe dzieci nie usamodzielniają się. Czasem to sami rodzice świadomie zatrzymują dziecko w domu. Na przykład w obawie przed samotnością, porzuceniem, pozostawieniem "na pastwę" męża/żony, manipulują poczuciem winy dziecka, odwołują się do wdzięczności, lojalności, demonstrują rozczarowanie, potrafią nawet chorować na zawołanie, aby tylko udowodnić dziecku konieczność opieki. Dziecko z nimi zostaje, lecz zazwyczaj prowadzi to do frustracji, nieporozumień i rodzinnych kłótni. Z czasem wszyscy zaczynają się mieć serdecznie dość.
Często też rodzice nie pozwalają dziecku dorosnąć, ponieważ nie postrzegają go realistycznie, to znaczy dorosła córka lub syn wciąż tkwi w ich umyśle jako małe dziecko, wymagające ciągłej opieki, wsparcia i pouczania. Ci rodzice naprawdę boją się o to, że dziecko bez nich sobie nie poradzi. W tym przypadku radziłabym zacząć jak najszybciej budować z dzieckiem równorzędną relację, czyli dorosły – dorosły. Można zacząć od małych rzeczy, np. od używania pełnego imienia zamiast zdrobnień, nieprzypominania o ciepłym ubraniu, gdy na dworze jest zimno, zaprzestaniu budzenia rano i robienia kanapek na drugie śniadanie... Drogi rodzicu: pozwól dorosłemu dziecku dokonywać wyborów, podejmować samodzielnie decyzje i ponosić ich konsekwencje. Oczywiście możesz służyć radą, dzielić się doświadczeniem, interesować się życiem dziecka, ale zawsze przekazuj mu taką informację: "kocham cię, mam do ciebie zaufanie, wierzę, że sobie poradzisz, że wybierzesz dobrą drogę, a ja zawsze będę twoim oparciem, przyjacielem i wiedz, to ty zbierzesz to, co zasiejesz". Pamiętaj, prawdziwa miłość polega na obciążaniu dziecka coraz większą odpowiedzialnością, a nie wyręczaniu go we wszystkim. Taka ciągła opieka rodziców zawsze obniża jego szanse na dojrzałość.
Bardzo często dzieci nie usamodzielniają się i można powiedzieć "pasożytują" na rodzicach z własnego wyboru. Z dorosłości, w którą wchodzą chcieliby tylko wziąć wolność, ale bez odpowiedzialności. Stąd uciekają od jakiegokolwiek wysiłku, nie partycypują w kosztach utrzymania domu, mają problemy w pracy, a liczą się dla nich tylko przyjemności. Inni niechętnie opuszczają dom rodzinny z powodu wygód, jakie tam panują. Mama za nich sprząta, pierze, prasuje, mają swój pokój i podany obiad, więc po co się wyprowadzać, skoro tak jest dobrze? Są to osoby, które robią zwykle tylko to, co im się bardziej opłaca. Jeśli więc widzą ryzyko, że oddzielenie się od rodziców będzie mniej opłacalne niż pozostanie z nimi – nie zrobią tego.
Jeśli jesteś rodzicem i czujesz, że twoje dziecko, które z tobą mieszka, powinno się już usamodzielnić, przeczytaj poniższe porady:
1. pamiętaj, że to dziecko mieszka u ciebie, a nie ty u dziecka, i to ty stawiasz warunki i ustalasz zasady współżycia. Jeśli ono ich nie przyjmuje, to zawsze może zamieszkać gdzie indziej,
2. im dłużej będziesz się poddawać, bezwzględnie akceptować nieodpowiedzialne zachowania, tym dłużej twoje dziecko będzie funkcjonować w chory sposób,
3. jasno określ, czego oczekujesz od dziecka, co mu w domu wolno, a czego nie,
4. nie pozwól, aby dorosłe dziecko własne zrobione pieniądze wydawało tylko na swoje przyjemności, a utrzymywanie jego spoczywało na tobie; powinno ono koniecznie partycypować w kosztach utrzymania domu (część prądu, gazu i innych opłat). Wszystkim to wyjdzie na dobre, a dziecko nauczy się zarządzania pieniędzmi i odpowiedzialności polegającej na tym, że dorosła osoba pracuje sama na siebie,
5. twoja pomoc finansowa musi być traktowana przez wszystkich tylko i wyłącznie jako twoja dobra wola, a nie obowiązek, i to na pewno nie przez całe życie, tylko w razie potrzeby (nauka, choroba, pomoc w spłacie kredytu mieszkaniowego itp.),
6. nie wykonuj wszystkich prac domowych, ale z radością podziel się nimi z dzieckiem – ono musi w końcu doświadczyć, że życie to wielki wysiłek.
Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie: ci rodzice, którzy "uwolnili" dziecko, pozwolili mu łatwo odejść z domu, zauważają, że młody człowiek szybko chce do nich wracać, szuka kontaktu z nimi, zaczyna ich lepiej oceniać. Staje się też bardziej niezależne, dojrzałe i przez to szczęśliwsze. A przecież właśnie o to ci chodzi, prawda?
B. Drozd - psycholog
Mississauga
Mimo że w Chinach jest dosyć tanio, to życie też kosztuje, więc aby zarobić trochę grosza (czyt. juanów), postanowiłem pójść do pracy. Fakt, że jako przedstawiciel rasy białej w świadomości przeciętnego Chińczyka muszę mówić biegle po angielsku, bardzo mi w tej kwestii pomógł. Co jakiś czas dostawałem propozycje podjęcia pracy jako korepetytor, nauczyciel lub... statysta. Mimo że ja sam nie oceniam swojego poziomu języka angielskiego jakoś wysoko, to jednak mówić umiem i postanowiłem spróbować. Akurat dostałem telefon od znajomej znajomego, że załatwiała dla jakiejś szkoły nauczyciela z Rosji, ale coś wynikło i szuka kogoś w zamian, i to od zaraz. Po chwili namysłu zgodziłem się i umówiłem się z nią na spotkanie w moim przyszłym miejscu pracy.
Następnego dnia poszedłem do szkoły na rozmowę z dyrektorem, gdzie przeprowadzono ze mną rozmowę kwalifikacyjną w języku angielskim oraz przedstawiono szczegółowe warunki. Ja przedstawiłem mój główny warunek, czyli że zajęć nie mogę prowadzić rano, ponieważ sam mam zajęcia na uniwersytecie (w tym wypadku jako student). Dyrektor stwierdził, że nie widzi problemu, i nakazał szybko pozmieniać plan tak, abym pracę zaczynał od godziny 14.00. Bardzo mnie to ucieszyło. Omówiliśmy jeszcze kilka kwestii technicznych i za dwa dni, czyli od poniedziałku, mogłem zaczynać. Oczywiście, że w pierwszym momencie poczułem niepewność, czy dam radę, ale pomyślałem, że skoro przeszedłem rozmowę kwalifikacyjną, to szkoła wie, co robi.
Zgodnie z umową z dyrektorem, w poniedziałek pojawiłem się w pracy pół godziny przed rozpoczęciem zajęć. Po załatwieniu formalności w sekretariacie stałem się członkiem grona pedagogicznego jednej ze szkół średnich w mieście Changsha w Chinach. Po tym fakcie poczułem się przez chwilę jakoś dziwnie, bo kto się jeszcze tydzień temu spodziewał, że zostanę nauczycielem... w Chinach. Jako że pracę zaczynałem po południu, a szkoła była po przeciwnej stronie rzeki, która dzieli miasto na pół, musiałem liczyć się z korkami na mostach. Sposobem na to okazały się moto-taxi, które slalomem między samochodami lub jak trzeba to po chodniku omijały wszelkie zatory na drodze. Godzin lekcyjnych nie miałem zbyt wiele, bo od 3 do 2 dziennie od poniedziałku do piątku, w sumie 13 godzin w tygodniu. Na pierwsze zajęcia postanowiłem nie przygotowywać lekcji, ale improwizować celem wyczucia uczniów, jak i metodologii prowadzenia zajęć w chińskiej szkole. Klasy liczyły po 40 uczniów, więc 45 minut pierwszych lekcji upłynęło mi na jednominutowej konwersacji z każdym z uczniów plus 5 minut na sprawy ogólne, o zaprowadzaniu dyscypliny jeszcze wtedy nie myślałem. Przerwy, dzwonki oraz ogólna wrzawa w czasie przerw nie różniła się zbytnio od naszego polskiego podwórka. Dzieci (12-14 lat, dostałem w udziale odpowiednik naszego gimnazjum, liceum zajmował się inny nauczyciel obcokrajowiec) reprezentowały różny poziom znajomości języka angielskiego, od zerowego po bardzo dobry. Największy problem stanowiła wymowa i w ogóle chęć mówienia na forum klasy.
Tu trzeba powiedzieć, że Chińczycy ogólnie boją się kompromitacji lub bycia wyśmianym, sami określają to jako utratę twarzy. Czyli moim zadaniem było "zmusić" ich do mówienia. Zresztą tak mi też wcześniej określono moje zadanie, a lekcje z nauczycielami obcokrajowcami nazywano oral English, czyli angielski mówiony. Jako że miałem 9 różnych klas, mogłem raz przygotowaną lekcję prowadzić przez kilka dni, co bardzo mi ułatwiło życie. Co jakiś czas na moje lekcje, a na początku zawsze, przychodził inny nauczyciel angielskiego (Chińczyk) i pomagał oraz sam się uczył, tak przynajmniej mi mówiono. Nie chodziło oczywiście o sam język, ale podglądali metodę, jaką prowadzę lekcję. Myślę, że to bardzo inteligentne posunięcie z ich strony. Dzieci jak to dzieci w tym wieku i w grupie 40, potrafiły czasem przeszkadzać mi lub sobie wzajemnie. Zastosowałem kary, które wobec mnie stosowano jak byłem młody, czyli stanie, stanie w kącie i za drzwi. W przerwach chodziłem po dość dużym terenie szkoły, zwiedzając i rozmawiając a to z uczniami, a to z nauczycielami lub innymi pracownikami szkoły. Zdarzało się, że jakaś lekcja wypadła lub była przesunięta, wtedy szedłem na miasto. Grono pedagogiczne dbało o mnie jak tylko mogło, zapraszając na obiady, kolacje, a raz nawet do klubu, oczywiście pokrywali wtedy wszystkie koszta związane z wyjściem. Dzieci były dość wdzięczne i dało się odczuć ogólne ciepło. Nie miałem żadnych sytuacji, które uznałbym za przekroczenie granic.
W szkole tej przepracowałem trzy miesiące i odchodząc, było mi naprawdę żal, ale czas mojego pobytu w Chinach dobiegał właśnie końca i trzeba było zostawić go jeszcze trochę na swoje sprawy. Miesięczna pensja, jaką otrzymywałem za tę liczbę godzin, była dość dobra, bo jej połowa pozwalała mi na wynajęcie 3-pokojowego mieszkania. Płatności były regularne i dokonywane ostatniego dnia każdego przepracowanego miesiąca. Dziś bardzo miło wspominam ten czas i na pewno kiedy będę w Changsha, odwiedzę swoich podopiecznych, a może nawet wywołam kogoś do tablicy...
Adam Machaj
W razie wszelkich pytań lub spraw związanych z Chinami prosimy o bezpośredni kontakt z Autorem, e mial: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
raportzpanstwasrodka.blog.onet.pl
- Multiple Listing Service powoduje, że dom jest zwykle oglądany przez wielu potencjalnych klientów. Jeśli pojawi się oferta na nasz dom, jak przebiega proces negocjacji? Co jest ważne i na co zwrócić uwagę?
- Zanim opowiem w przybliżeniu, co się dzieje w czasie negocjacji – dodam takie ostrzeżenie. Proszę pozostawić negocjacje specjalistom i nie próbować tego na własną rękę. Pomyłki mogą być bardzo kosztowne!
Oferta kupna i sprzedaży oraz sam proces negocjacji jest bardzo obszernym tematem. Dziś podam tylko kilka podstawowych informacji.
- Pisemna oferta kupna jest zwykle prezentowana przez agenta reprezentującego kupujących. Przygotowywana jest ona na standardowych formularzach opracowanych przez Real Estate Board. Formularze te opracowane są przez prawników i w poszczególnych podpunktach zawarte są typowe paragrafy chroniące obie strony. Modyfikowane są tylko te elementy oferty, które w formie pisemnej określają warunki, na jakich potencjalny klient gotowy jest kupić wystawioną do sprzedaży nieruchomość.
Wstępna oferta zawiera takie detale, jak cenę, proponowany depozyt, warunki, jeśli oferta jest ofertą warunkową, dzień przejęcia nieruchomości oraz tak zwane "inclusions" – czyli określa, jakie sprzęty gospodarstwa domowego zawarte będą w cenie.
Depozyt, który towarzyszy ofercie, wynosi zwykle 3-5 proc. ceny wywoławczej. Jeśli oferta zostanie zaakceptowana – depozyt przekazywany jest firmie reprezentującej właścicieli i umieszczany jest na specjalnym koncie – Trust Account.
Oferta jest ważna tylko przez określony okres. Może to być tydzień, mogą to być dosłownie godziny. Jeśli nie zostanie ona rozpatrzona w tym czasie – traci swoją ważność.
Właściciel domu, który otrzymuje ofertę może w określonym ofertą czasie: zaakceptować ją bez zmian, dokonać zmian i zaproponować kupującym swoje warunki – nazywane jest to "counter offer", lub jeśli oferta nie jest do zaakceptowania – pozwolić jej wygasnąć.
Jeśli oferta złożona przez kupujących rokuje nadzieję na szczęśliwe zakończenie, zwykle następują zmiany i oferta wraca do kupujących. Nazywa się to sign-back lub counter-offer.
Zwykle oferta krąży pomiędzy dwoma stronami przez jakiś czas. Za każdym razem strona robiąca zmiany zwykle przedłuża czas na akceptację oferty.
Negocjacje zwykle trwają, dopóki jedna ze stron nie zaakceptuje wszystkich warunków w składanej jej ofercie. Nie ma limitu co do ilości counter-offers, ale zwykle wystarczają 2-4 tury negocjacji, by uzyskać kontrakt akceptowany przez obie strony.
W procesie negocjacji biorą udział dwie strony – kupujący i sprzedający nieruchomość. Strona, która w końcowym efekcie akceptuje warunki drugiej strony – podpisuje na ofercie "confirmation of acceptance".
Wszelkie zmiany w ofercie po tym stadium – mogą być dokonywane tylko poprzez inny dokument zwany "amendment to agreement".
Zaakceptowana oferta trafia do prawnika – który od tego momentu reprezentuje swoich klientów aż do zakończenia transakcji.
Należy pamiętać, że wszystkie negocjacje i uzgodnienia muszą być na piśmie.
- Opowiadałeś, jak przebiega proces negocjacji przy jednej ofercie. Co się dzieje, jeśli jest więcej ofert niż jedna na ten sam dom?
- Sytuacja, w której mamy kilka ofert na jeden dom, nazywana jest "Multiple Offer Situation". Z perspektywy sprzedających dom jest to wymarzona okoliczność. Kilku chętnych na ten sam dom to niemalże gwarancja sprzedaży domu szybko i często ponad wystawioną cenę. Najczęściej wystarczy przeanalizować wraz z agentem wszystkie oferty i wybrać najlepszą.
Z perspektywy kupujących jest to dużo bardziej skomplikowana i denerwująca sytuacja i chciałbym poświęcić jej trochę uwagi.
Jeśli znajdą Państwo dom i okaże się, że jest na niego kilka ofert, należy zdawać sobie sprawę, że zwykle cena sprzedaży będzie wyższa niż w przypadku pojedynczej oferty. Dlatego należy zadać sobie pytanie, jak bardzo nam zależy na kupowanym domu?
Jeśli jest to przeciętny dom, jakich wiele, to można albo zrezygnować ze składania oferty, albo złożyć ofertę zgodną z Państwa osobistym odczuciem wartości.
Natomiast jeśli dom, na który chcą Państwo składać ofertę, jest tym jedynym i wymarzonym domem spełniającym wszystkie (lub prawie wszystkie) oczekiwania, to sytuacja się zmienia. Warto wówczas zastanowić się, jak grać, by wygrać?
Należy pamiętać, że w przypadku kilku ofert zwykle wygrywają te, które mają najmniej warunków oraz oferują najwyższą cenę. Przed prezentacją oferty wiemy, ile ogólnie ich będzie. Jeśli mamy do czynienia z jedną konkurencyjną ofertą, strategia może wyglądać inaczej niż w przypadku 5 konkurencyjnych ofert.
Oferty bezwarunkowe, oferujące datę przejęcia oczekiwaną przez sprzedających oraz oferujące dobrą cenę, mają największe szanse akceptacji.
Oferty warunkowe na załatwienie pożyczki lub inspekcję domu – zwykle nie mają wielu szans na akceptację.
Zdarza mi się często, że klienci pytają mnie, jakie są inne oferty. Żaden z agentów przynoszących ofertę nie wie, jaką cenę i jakie warunki oferuje konkurencja. Jedynie właściciele sprzedawanego domu i ich agent mają pełny przegląd sytuacji. Dla kupujących pozostaje dość duży stres oraz odrobina hazardu. Każdy tysiąc dolarów dodany do oferowanej ceny zwiększa szansę. Jeśli walczą Państwo o wymarzony i unikalny dom, warto czasami zapłacić trochę więcej. Wszak dodatkowe na przykład 5000 – stanowi tylko około 30 dol. w miesięcznych spłatach.
Oczywiście należy do końca zachować zdrowy rozsądek. Czasami nie warto poddać się emocjom. Państwa agent znający rynek powinien być tutaj bardzo ważnym doradcą.
Finałowa cena w przypadku kilku ofert może przekroczyć cenę wywoławczą. W różnych rejonach miasta i w różnych kategoriach cenowych ta nadwyżka może wyglądać inaczej.
W Mississaudze w przypadku domów do 400.000 dol. – rzadko przekracza 10.000 dol. Natomiast w okolicy na przykład Bloor/Prince Edward zdarzają się przebitki nawet o 30-50 tys. dol. Wszystko wynika z podaży i popytu. Wszystkie te rejony, w których domy bywają kupowane na spekulację przez kontraktorów i gdzie buduje się domy na zamówienie – zwykle osiągają wyższą ceny.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Listy: Goniec nr 21/2012
Polskie parafie w obwodzie kaliningradzkim
Napisane przez Leszek WątróbskiŚw. Wojciecha Adalberta w Kaliningradzie
Katolicy obwodu kaliningradzkiego, na łączną sumę prawie miliona mieszkańców tej części Federacji Rosyjskiej, stanowią tam 5 proc. wszystkich mieszkańców. Kaliningrad był przez lata miastem zamkniętym. Żeby się do niego dostać, trzeba było mieć przepustkę. Dawna sowiecka władza robiła wszystko, żeby mieszkańcy byli wolni od "religijnych zabobonów" i budowali swój światopogląd na nauce i filozofii marksistowsko-leninowskiej.
Wśród mieszkańców obwodu byli też i katolicy, którzy po II wojnie światowej przybyli do Jantarnego (bursztynowego) Kraju z sąsiednich republik związkowych, głównie z Litwy i Białorusi. U wielu z nich przywiązanie do katolickiej wiary i tradycji było do tego stopnia silne, że świętych wartości nie przekreśliły żadne zakazy, ograniczenia i propaganda. Podczas letnich urlopów rodziny wyjeżdżały na Litwę, Białoruś i Ukrainę, aby tam "załadować duchowe akumulatory" przez uczestnictwo w sakramentach świętych.
Nowe przyszło do Kaliningradu wraz z "pierestrojką" Gorbaczowa. Ludzie otrzymali wówczas więcej swobód – w tym również religijne. Z Litwy zaczęli przyjeżdżać katoliccy kapłani. Najpierw w ukryciu, a potem jawnie zaczęli odprawiać Msze Święte. Reakcja władz była różna: od tolerancji do gniewu. W Kaliningradzie i w jego obwodzie nie byłoby katolickiej wiosny bez wytrwałości i skuteczności dwóch kapłanów – pionierów. Pierwszym z nich jest litewski ks. Anupras Gauronskas, który pracuje tam od roku 1990. Drugim zaś ks. Jerzy Steckiewicz ze Szczecina, przybyły do miasta nad Pregołą rok później. Dziś kaliningradzcy katolicy to głównie Polacy, Litwini i Rosjanie. Są też, od niedawna, katolicy niemieckojęzyczni, wśród których pracują werbiści z Niemiec: ks. Joachim Meinke i ks. Edward Prawdzik. Wiosną roku 1991 wierni obwodu kaliningradzkiego znaleźli się pod jurysdykcją abp. T. Kondrusiewicza, pierwszego apostolskiego administratora dla katolików europejskiej części ówczesnej rosyjskiej republiki związkowej. Energiczny biskup utworzył stosownie do potrzeb wierzących Zachodni Region swojej Apostolskiej Administratury z dwoma dekanatami w Kaliningradzie i Sowiecku wraz z parafiami i ich filiami, mianując ks. prałata Jerzego Steckiewicza wikariuszem biskupim. Ta ostatnia decyzja ułatwiła pracę proboszczom, którzy odtąd nie musieli zwracać się ze wszystkimi sprawami do biskupa, lecz mogli je załatwić na miejscu u wikariusza. W Kaliningradzie zostały utworzone dwie parafie: p.w. św. Wojciecha Adalberta i p.w. Świętej Rodziny. Parafianie żyli cały czas nadzieją, że władze państwowe zwrócą im zabrane wcześniej kościoły katolickie. Początkowo wierni gromadzili się na Mszy św. przed kościołem p.w. św. Rodziny, zamienionym na filharmonię. Na początku roku 1992 na ul. Maryny Raskowoj (dawnej ul. św. Wojciecha) dzięki organizacji "Kirche in Not" pojawiły się kontenery, w których urządzono kaplicę, biuro parafialne, bibliotekę, a nawet mieszkanie dla księdza. W takich warunkach zaczęło się życie parafii św. Wojciecha Adalberta, kontynuujące dzieło pierwszej parafii p.w. św. Wojciecha, założonej w Koenigsbergu – Królewcu, jeszcze w pierwszej połowie XIII wieku. Dzięki niemieckiej katolickiej wspólnocie "Lumen Christi" sprowadzono do Kaliningradu, w roku 1994, elementy, z których złożono dużą kaplicę dla parafii p.w. Świętej Rodziny i budynki parafialne. Przez pewien czas gromadzili się tam wierni z parafii św. Wojciecha Adalberta. Parafia św. Wojciecha czyniła bezskuteczne starania, aby odzyskać przekazany, choć tylko formalnie, kościół p.w. św. Wojciecha. Gdy to się nie udało, postanowiono rozpocząć budowę nowego. W pierwszej kolejności oddano do użytku kaplicę p.w. Matki Boskiej Fatimskiej. W każdą niedzielę odprawiano w niej pięć Mszy św.: trzy po rosyjsku i dwie po polsku. Jeszcze nieukończony kościół p.w. św. Wojciecha Adalberta poświęcono w roku 2005. Prace wykończeniowe w kościele prowadzone są nadal, chociaż ich stan jest już bardzo zaawansowany. Pomieszczenia w podziemiach kościoła i salki katechetyczne w domu parafialnym są już całkowicie wyposażone.
Problemem jest natomiast sprawa budynku College'u Adalbertinum, w którym będą zdobywać wiedzę miłośnicy filozofii i teologii. Jego budowa zatrzymała się na poziomie parteru z powodu braku środków finansowych.
Leszek Wątróbski
Szczecin
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8694#sigProId8fd7e70dd9
Bezpośredni lot z Toronto do Hongkongu trwa około 15,5 godziny. Nie jest to zachęcające i każdy z naszej grupy z obawą myślał o godzinach, które musimy spędzić w powietrzu. Z drugiej strony, perspektywa życiowej przygody była zbyt kusząca...
Na szczęście linie lotnicze Cathay Pacific znane są ze znakomitego serwisu i pomimo długiego lotu podróż przebiegła w miłej atmosferze. Obecne lotnisko w Hongkongu oddane do użytku w 1998 i wybudowane na sztucznej wyspie zastąpiło poprzednie lotnisko (zwane Kai Tak), które było praktycznie w centrum miasta. Nowe lotnisko nazywane Chek Lap Kok Airport jest jednym z najnowocześniejszych lotnisk na świecie, choć w tej dziedzinie postęp następuje szybko i często dziś "nowoczesne", jutro może być przestarzałe. Lądowanie na "starym" lotnisku, które było zlokalizowane w obrębie miasta zawsze wywoływało dreszczyk emocji. Lądujące na nim samoloty dosłownie dotykały swoimi skrzydłami sąsiadujących z nim wysokich budynków mieszkalnych. Lądowanie takie oprócz dreszczyku emocji, często dla niczego niespodziewających się pasażerów graniczyło z cudem. Ponieważ brakowało miejsca na rozwój lotniska oraz coraz większe samoloty miały coraz mniej miejsca do lądowania, podjęto decyzję o relokacji i budowie nowego portu lotniczego, co w sytuacji tego miasta nie było łatwe. Bo po pierwsze, jest tu mało wolnego terenu, a po drugie, przeważnie jest on górzysty. By wybrnąć z kłopotu, usypano sztuczną wyspę na morzu i tam dziś mieści jedno z najnowocześniejszych lotnisk na świecie. Po przeniesieniu lotniska w nowe miejsce, w obrębie miasta uwolnił się spory obszar terenu, który natychmiast został zapełniony nową tkanką miejską. Relokacja lotniska miała jeszcze jeden zabawny wpływ na architekturę miasta. Otóż przed zmianą schodzące do lądowania samoloty narzucały pewne restrykcje na maksymalną wysokość budynków. Dziś kiedy nie ma już obawy "zahaczenia" podwoziem o budynek, liczba naprawdę wysokich budynków wzrosła znacznie. Wpłynęło to na panoramę miasta sprzed lat. Te budynki, które były mi znane jako niezwykle wysokie i ważne obiekty światowej architektury, dziś wyglądają na małe i zostały wchłonięte przez nowe dynamicznie powstające obiekty.
Hongkong jest byłą kolonią brytyjską przekazaną Chinom na mocy porozumienia po 99 latach dzierżawy w dniu 1 lipca 1997 roku. Kiedy w przeszłości Brytyjczycy zaczynali handel z Chinami i szukali miejsca na bazę, wybrali oni wyspę Hongkong. Ze względu na swoją konfigurację terenu, miejsce to miało dwa benefity. Pierwszym była dobra pitna woda z gór, drugi to dobra osłona portu przed tajfunami. Wydzierżawili oni wówczas tę wyspę na 99 lat. Na początku był to teren nieużytków i głównie pracowali tu rybacy. Bardzo szybko "zmyślni" Chińczycy zaczęli się tu gromadzić, korzystając z okazji pośrednictwa pomiędzy Brytyjczykami a ziomkami z Chin kontynentalnych. Brytyjczycy z kolei sprowadzili tu bardzo dużą liczbę lojalnych sobie Hindusów z kolonii w Indiach. Zostali oni głównie policjantami i urzędnikami. Do dziś widać spore "wpływy" tej mieszanki na populację tego miasta. Sprowadzeni Hindusi mieli dodatkowo sporo przywilejów, które do dziś na mocy traktatu są respektowane przez nowa administrację.
Bardzo szybko okazało się, że dynamicznie rozwijające się terytorium brytyjskie zaczęło pękać w szwach i dlatego rozszerzono je o następne wyspy. Jedną z nich jest wyspa Kowloon. Było to miejsce, w którym był duży port, mnóstwo miejsc do pracy oraz bardzo duża kolonia Chińczyków (Brytyjczycy głównie zasiedlali starą wyspę). Obie wyspy przez lata były ze sobą połączone tylko za pomocą promów. Dziś łączą je tunele podwodne oraz mosty. Zanim powstał pierwszy tunel, często pracujący panowie nie byli w stanie wrócić na noc do swoich rodzin, tłumacząc to złymi warunkami pogodowymi czy spóźnieniem na ostatni prom. Prawdziwym powodem "spóźnienia" czasami była sympatyczna pani do towarzystwa na drugim brzegu kanału. W chwili powstania pierwszego tunelu, taka opcja tłumaczenia się przestała istnieć, dlatego dziś pierwszy mający 2 km długości tunel powszechnie znany jest jako "no excuse tunel".
Wpływy Brytyjczyków są ciągle dobrze widoczne w tym mieście. Zaczynając od ruchu drogowego, który jest lewostronny, licznych kolonialnych budynków; prawa, które bazuje na brytyjskich zasadach, oraz języka, który jest tu dość powszechnie znany. Przez całe dekady, wszystkie firmy światowe, które myślały o ekspansji biznesowej na Chiny, tu tworzyły swój przyczółek. Do dziś jest ich tu bardzo wiele. Od kiedy jednak Chiny zmieniły swoją politykę i stały się bardziej prozachodnie w swoim modelu biznesowym, Hongkong utracił swoje znaczenie a przejęły go takie miasta w Chinach, jak Szanghaj czy Pekin.
Z drugiej strony, zmiany w Chinach oraz wygoda "brytyjskiego kręgosłupa" powoduje, że Hongkong dla wielu biznesmenów jest ciągle miejscem, od którego wolą zacząć. Sami mieszkańcy tego terytorium zresztą uważają się za coś lepszego niż reszta Chińczyków. I trudno im się dziwić. Podróżują swobodnie po świecie, często posługują się angielskim (choć czasami dość słabo), zarabiają lepiej niż typowi kuzyni zza bliskiej granicy oraz są często lepiej wykształceni. Nic dziwnego, że wielu z nich bardzo zgrabnie manewrując i wykorzystując swoje unikalne umiejętności dorobiło się fortun na pośrednictwie w handlu pomiędzy wschodem a zachodem. Zresztą nie tylko na handlu w tym kierunku. Przez lata kiedy Chiny i Tajwan oficjalnie się nie uznawały i nie kooperowały, istniał tu zabawny proceder. Towary z Chin były przepakowywane w opakowania z Hongkong i wysyłane na Tajwan i odwrotnie też - z Tajwanu przez Hongkong do Chin. Tak więc na tym zabawnym pośrednictwie powstawały kolejne fortuny.
W czasie lotu do Hongkongu, kilkakrotnie widziałem reklamę Bank of Hong Kong (BHK), w której podkreślano jakąś horrendalnie wysoką liczbę milionerów mieszkających w tym mieście, których ten bank obsługuje. Nie znaczy to wcale, że wszyscy są tu bardzo bogaci i wszyscy są tu milionerami. Odwrotnie, pomimo że na ogół wszyscy tu dbają o wygląd i schludność, to większość żyje tu tak, by związać koniec z końcem. Ze względu na natłok wszystko jest tu bardzo drogie dla przeciętnego mieszkańca. Średnie zarobki wynoszą około 8000 do 12000 hongkońskich dolarów (przelicznik - 1 CND = 7,5 HKD). Natomiast średnie ceny nieruchomości są na poziomie 2-3-krotnie wyższym niż w Metro Toronto. Większość mieszkań jest bardzo mała (250-300 stóp) i często okupowana przez 2-3 rodziny (2-3 pokolenia). Większość młodych ludzi, z którymi rozmawiałem, próbuje uniezależnić się od rodziny, ale nie jest to łatwe i często powoduje, że na własną rękę nie są w stanie założyć rodziny, bo koszty jej utrzymania są poza ich możliwościami.
Mówiąc o kosztach, to niektóre są naprawdę znaczne i wynikają z podaży i popytu. Otóż by zostać taksówkarzem w Hongkongu, należy mieć licencję, z tym że już od dawna nie wydaje się nowych licencji. W praktyce, by odkupić istniejącą licencję, należy zapłacić za nią 1 milion dolarów (na szczęście w tutejszej walucie), ale fakt jest taki, że nie jest to tanio.
Hongkong oprócz bycia miastem handlu i banków ma oczywiście szereg atrakcji. Samo położenie jest bardzo ciekawe, bo są to góry otoczone oceanem. Dlatego są tu licznie punkty widokowe, z których można obserwować panoramę miasta i ocean. Lata temu jeden z gubernatorów tego terytorium, by uradować swoją żonę i licznych gości, wybudował kolejkę na jeden z otaczających miasto pagórków. Była to kolejka linowa ciągnąca wagony tramwajowe, podobna w zasadzie do tramwajów w San Francisco. Do dziś "The Pick Tram" jest jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych, a liczne biznesu, które je otaczają, mają doskonałą lokalizację. Trzeba też przyznać, że widok miasta z tego punktu widokowego jest imponujący. Inną atrakcją jest przejażdżka łodzią rybacką po kanale dzielącym wyspy. Jest to bardzo malownicze, ale szybko uświadamia, że jest tu wielu bardzo biednych ludzi, spędzających całe życie na wodzie i bez wielkich perspektyw na przyszłość.
Brytyjczycy zaszczepili w tym rejonie wiele swoich sposobów spędzania czasu obecnym mieszkańcom tych terenów. Popularne są tu rugby, tenis, golf, żeglowanie i wyścigi konne. Znany bardzo tutaj "Jockeys Club" jest wręcz instytucją socjalną, które co roku przeznacza ogromne kwoty na cele charytatywne (16 proc. z dochodów). Aha, warto jeszcze wspomnieć o tak zwanych bazarach - mieliśmy okazję odwiedzić najbardziej znany "Stanley Market" i, moim zdaniem, jest to strata czasu. Wszystko, co tam można kupić, można kupić taniej w wielu innych miejscach, ale cóż, jest to też atrakcja turystyczna, którą można, ale niekoniecznie trzeba zaliczyć. Dużo lepszym wyborem jest spacer po głównych ulicach handlowych w okolicy nadbrzeża, gdzie przynajmniej mamy szanse pocieszyć oczy nowoczesną architekturą i licznymi restauracjami, które oferują znakomitą kuchnię.
Następny etap naszej wycieczki to pobliskie Chiny, a konkretnie miasto Zhuhai. Dostaliśmy się tam drogą wodną - korzystając z szybkiego promu. Godzina drogi "i po strachu". Port wodny i przejście graniczne szybko nam uświadomiły różnicę systemów. O ile strażnicy w Hongkongu są raczej zrelaksowani, to prawdziwi Chińczycy są tacy jak komuna ich do tego wytresowała. Porządek i zero uśmiechu musi być! Z drugiej strony, czy ktoś widział ostatnio uśmiechającego się strażnika na granicy USA? Chyba ta choroba jest zaraźliwa. Pomimo tego powiewu oficjalnego chłodu, "cywilni" Chińczycy są coraz bardziej prozachodni. Była to moja druga wizyta w Chinach i za każdym razem podziwiam rozmach i tempo, z jakim kraj się rozwija. Oczywiście widać gdzieniegdzie jeszcze pewne absurdy i problemy wynikające z nienadążania mentalności za rozwojem, ale to jest tylko kwestia czasu. Na przykład ciągle jest trudno znaleźć ludzi mówiących w innym języku niż chiński, nawet w hotelu. Natomiast ten brak nadrabiają Chińczycy dużą życzliwością i chęcią pomocy.
Miasto, w którym się zatrzymaliśmy, jest "lazurowym wybrzeżem" dla Chin. Ponieważ jest to miejsce położone pomiędzy Hongkongiem i Macao (Makau) oraz dodatkowo ma łagodny klimat, Chińczycy z całego tego wielkiego kraju uwielbiają przyjeżdżać tu na odpoczynek. Jest to też bardzo bogaty rejon, właśnie dzięki temu, że bliskość wspomnianych dwóch terytoriów pozwala czerpać ogromne dochody z handlu. Rejon ten ma wiele atrakcji turystycznych i oczywiście handlowych. Jedną z bardzo ciekawych atrakcji jest wjazd kolejką linową na pobliską górkę, z której można podziwiać panoramę miasta i ocean. Z tym że dużo bardziej zabawny jest zjazd z tej góry, który odbywa się za pomocą specjalnie skonstruowanego skrzyżowania toru bobslejowego z rollercoaster. Szybki zjazd z licznymi zakrętami, gdzie czuje się grawitację w żołądku, powoduje, że niektórzy wolą wybrać spacerek niż szybki zjazd. Jeszcze inną atrakcją tego miejsca jest chyba największy na świecie bazar podziemny, gdzie można kupić każdą możliwą próbkę znanych produktów i najlepszych firm za bardzo dobre pieniądze. Torebki, zegarki, ubrania, okulary itd. Ceny 10-krotnie niższe od oryginałów przy znakomitej jakości. Cóż, niestety czas był zbyt ograniczony, by skorzystać z tych możliwości. Jak wspomniałem wcześniej, miasto to jest położone tuż przy terytorium Macao, które jest mekką dla całych Chin z wielu powodów. Po pierwsze, Macao jest stolicą hazardu. To jest takie azjatyckie Las Vegas, a Chińczycy uwielbiają hazard. W tym mieście jest obecnie 68 kasyn, a wiele nowych jest w budowie.
Innym powodem popularności Macao jest to, że Chińczycy pomimo że mogą kupić u siebie każdą podróbkę, to tak naprawdę ci, co mają pieniądze, wolą z powodów prestiżowych kupować oryginały. Ponadto wielu z nich pracuje w tym miejscu, bo zarobki tez są znacznie wyższe. By dostać się na terytorium Macao, można to zrobić poprzez jedno z licznych pieszych przejść granicznych, które są naprawdę bardzo "busy". Dosłownie rzeka ludzi, niektórzy z produktami rolnymi na wózkach, z nadzieją spieniężenie ich poza granicą.
A teraz o Macao od początku. Do niedawna (1999) było to niezależne od Chiny terytorium pod patronatem portugalskim. Portugalczycy wykupili to terytorium od Chin w 16. wieku. Z tej kolonii prowadzili bardzo intensywny handel zarówno produktami, jak i niewolnikami. Tak, wielu Chińczyków zostało stąd wbrew woli wyeksportowanych do Ameryki, Kanady czy innych rejonów świata. Portugalczycy na swoim terytorium spopularyzowali katolicyzm oraz europejski sposób zabudowy. Stare miasto ma bardzo ciasną zabudowę wokół wzgórza, na którym są pozostałości po kościele katolickim, który spłonął. Kamienna fasada jest widoczna z daleka, a plac przed kościołem jest miejscem spotkań licznych turystów i lokalnych mieszkańców. Stare miasto nie jest wielkie, ale robi znakomite wrażenie i tętni życiem. Liczne znakomite sklepy i restauracje oraz tłumy świetnie ubranych ludzi cieszą oczy.
Jak wspomniałem wcześniej, Macao słynie z kasyn. Owszem, terytorium to ma trochę przemysłu i silny sektor bankowy, ale 90 proc. procent dochodu jest z hazardu! Tak, miliardy dolarów pozostawiają tu Chińczycy, którzy, jak wspomniałem wcześniej, tłumnie tu przyjeżdżają. Odwiedziliśmy kilka kasyn, traktując je jako atrakcję turystyczną, i muszę powiedzieć, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Jedno z nich nazwane Venezian (powtórzenie z Las Vegas), spowodowało, że czuliśmy się jak w prawdziwej Wenecji. Nie tylko zewnętrzna architektura, ale również sztuczne kanały wewnątrz obiektu, po których pływają gondole i śpiewający gondolierzy, urocze uliczki z masą sklepów i sztucznym niebem, które wygląda jak prawdziwe. Wow! Jest co podziwiać. Oczywiście jest to tylko dodatek do sal hazardu, które są ogromne dla przeciętnych graczy oraz wiele bardzo małych dla VIP graczy, gdzie stawki idą w miliony. To kasyno, które kosztowało pewnie kilka miliardów, jako inwestycja zwróciło się w ciągu 9 miesięcy! Nic dziwnego, że ten rejon tak prosperuje.
Terytorium Macao ma tylko trochę powyżej 500.000 mieszkańców, około 200.000 zagranicznych pracowników (głównie Chińczyków) oraz codziennie około 60.000 turystów. Na każdym kroku widać tu porządek i znakomitą architekturę. Nic dziwnego, przy takim napływie gotówki, rząd i prywatni inwestorzy inwestują w liczne hotele, galerie, sklepy itd. Ale jedną z ciekawszych atrakcji jest wieża telewizyjna, z obrotową restauracją, z której w czasie spożywania posiłku można oglądać piękną panoramę miasta. Jest ona dodatkowo najwyższą na świecie wieżą, z której można wykonywać "banji jumping". Jest to zabawne wrażenie, kiedy jedząc lunch, ma się przed oczami lecącego głową w dół skoczka. Reasumując, Macao jest zdecydowanie bogatym krajem, który potrafił z niczego dzięki umiejętnej polityce i korzystnemu położeniu zbudować solidną gospodarkę, które jest przedmiotem westchnień i zazdrości wielu innych krajów.
Następnym etapem podróży był Singapur, do którego dostaliśmy się poprzez Hongkong. Singapur jest kolejnym przykładem, jak można się doskonale "ustawić", nie mając praktycznie żadnych surowców lub przemysłu. To bardzo drobne państwo, które z północy na południe ma około 20 km, a ze wschodu na zachód 70 km. Populacja około pięciu milionów. Współczesna historia tego kraju nie jest taka długa. Kiedy w latach 60., Singapur próbował się dołączyć do Malezji - został odrzucony ze względu na to, że uznano, że jego gospodarka jest zbyt słaba. Dziś można by powiedzieć "big mistake", gdyż dochód narodowy tego małego państwa jest niezwykle wysoki (trzeci najwyższy na świecie) i bardzo by pomógł słabiej rozwiniętej Malezji. Lecąc do Singapuru, wiele słyszałem o niezwykłej czystości i porządku panującym w tym kraju. Stosowane są tu surowe kary administracyjne i cielesne za zaśmiecanie ulic, kradzieże czy inne drobne przewinienia. Efekt jest taki, że rzeczywiście nie widzi się śmieci na ulicach, a środki transportu publicznego są tak czyste, że można jeść z podłogi. Zabawne jest również to, że wcale nie widzi się wszędzie policji czy służb porządkowych - sama świadomość potencjalnych kar wystarczy. Jest to tak mocno zakorzenione, że nawet istniejąca tam dzielnica hinduska (Little India) jest zaskakująco czysta i uporządkowana.
O ile Macao zbudowało swoje bogactwo na kasynach, to Singapur (miasto lwa) zbudował swój dobrobyt na handlu. Korzystne położenie na szlakach transportowych oraz naturalne porty, z których łatwo jest wysyłać towary w głąb kontynentu, strefy wolnocłowe, mądra polityka bycia neutralnym oraz solidny biznes plan spowodowały to, że z małego i biednego kraju, jest to dziś jeden z najbogatszych krajów na świecie. To zresztą widać gołym okiem, zaczynając od lotniska, bardzo dobrych autostrad czy panoramy miasta usianej licznymi drapaczami chmur, w których mieszczą się liczne banki czy kampanie handlowe. Singapur jest ambitnym krajem i kocha mieć obiekty zaliczane do rekordowych czy unikalnych. Powstają tu bardzo liczne nowe atrakcje, które mają tu ściągać licznych turystów z całego świata, bo okazało się, że turystyka to też może być znakomita gałąź biznesu przynosząca ogromne pieniądze. Zaczynają tu powstawać kasyna - jest ich na razie tylko 6, powstaje ogromny ogród botaniczny (istnieje obecnie wiele mniejszych), powstało miasto atrakcji na małej wyspie w stylu "Universal Studio" z Florydy. Jedno jest wspólne dla wszystkich tych inwestycji. Wszystkie są robione na najwyższym poziomie i z ogromnym rozmachem. Jedną z najnowszych atrakcji jest "Sandy Bay Marina" - zespół obiektów wybudowanych na terenach odzyskanych z morza (sztucznie usypany teren), gdzie jednym z głównych budynków jest zaprojektowany przez architekta Moshe Safdi, który między innymi posiada obywatelstwo Kanady. Trzy ponad 65-piętrowe budynki, zawierające biurowce i hotele, wspierają coś, co być może w założeniu twórcy miało być arką Noego. Ogromna barka zawieszona w niebie robi wrażenie i przykuwa uwagę. Z tarasów widokowych tej barki, rozciąga się znakomity widok na Singapur oraz pobliską redę portowa, na której widać zacumowane setki statków. U podnóża tego budynku jest sztuczny akwen wodny, po którym pływają liczne stateczki wycieczkowe. Jest też ciekawostka - pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej na wodzie, które ma tylko trybuny wzdłuż jednej lądowej strony. Otoczone jest ono bardzo wysoką siatką, która ma zapobiegać wpadaniu piłki do wody. W przeszłości Singapur był pod wpływami Brytyjczyków i wzdłuż "Rouge River" ciągle istnieją historyczne obiekty o zupełnie innej skali niż nowa architektura, ale dzięki pieniądzom i dobrej wyobraźni architektów, zostały one zmodyfikowany i zmodernizowane i są siedzibami licznych barów, restauracji czy obiektów administracji. Kiedyś ogromny i budzący grozę gmach policji i więzienie, dziś, dzięki zastosowaniu różnokolorowych okien w bardzo surowej fasadzie, stał się bardzo zapraszający i jest siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Jak wspomniałem, budownictwo i architektura jest w Singapurze na bardzo dobrym poziomie i przenosi się to również na budownictwo socjalne.
O ile na przykład w wielu krajach, w których miałem okazję być, ludzie z niskimi dochodami są skazani na slumsy, tutaj rząd buduje zupełnie niezłe mieszkania, które można nabyć za przystępne pieniądze. Pod tym względem rząd jest bardzo aktywny i nawet tych, którzy opierają się przed zamieszkaniem w nowych budynkach, woląc swoją starą posiadłość - przenoszą na siłę.
Kontynuacja za tydzień
Maciek Czapliński
Mississauga
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8694#sigProIdf262217b47
Co roku w maju, członkowie Organizacji Weteranów II Korpusu 8. Armii przypominają o wielkim zwycięstwie polskiego oręża - 18 maja 1944 roku polscy żołnierze II Korpusu pod dowództwem gen. Władysława Andersa, podporządkowani 8. Armii Brytyjskiej, zatknęli polską flagę na ruinach klasztoru benedyktyńskiego na wzgórzu Monte Cassino we Włoszech.
W tym roku uroczystości upamiętniające tę zwycięską bitwę, zorganizowane zostały wspólnie z Placówką 114 Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej, w niedzielę, 13 maja 2012.
Uroczystości odbyły się po raz pierwszy w parku im. Ignacego Paderewskiego, gdzie niedawno postawiony został pomnik poświęcony bohaterom spod Monte Cassino.
W słonecznej, zielonej scenerii parku, przy dźwiękach orkiestry "Orzeł Biały" przeszedł pochód ze sztandarami w kierunku, gdzie pod dużym dachem, zainstalowanym na wypadek deszczu, w rzędach krzeseł zgromadzili się uczestnicy. Tu miała miejsce część oficjalna, z przedstawieniem gości, apelem poległych i przemówieniami.
Uroczystość prowadził komendant Placówki 114 SWAP Krzysztof Tomczak. Apel poległych czytał druh Andrzej Kawka. Zostały wygłoszone przemówienia w imieniu Kongresu Polonii Kanadyjskiej Zarządu Głównego i Okręgu Toronto oraz wielu organizacji polonijnych z Toronto i innych miast. Przybyła liczna grupa organizacji weteranów z Oshawy z prezesem Bolesławem Drańskim, oraz płk Jerzy Jankowski z Polski, odbywający studia w Canadian Forces College w Toronto. Złożone zostały wieńce.
Tradycyjnym zwyczajem przedstawieni zostali uczestnicy Bitwy o Monte Cassino, obecni na uroczystości: Ludomir Blicharski, Bolesław Chamot, Stefan Podsiadło i Zbigniew Gondek - Kawaler Orderu Krzyża Virtuti Militari, oraz nieobecny pan Skierniewski.
Głos prezesa Organizacji Weteranów II Korpusu 8. Armii Stefana Podsiadły załamał się, kiedy w swoim wystąpieniu mówił o radosnych i nieszczęśliwych wydarzeniach majowych w dziejach narodu polskiego. Tłumiąc łzy, przerywanym głosem z trudem powiedział, że jego syn od trzech miesięcy umiera w szpitalu. Dopełniająca wiadomość przyszła następnego dnia. Syn pana Stefana zakończył życie w poniedziałek, 14 maja. Nie ma takich słów, którymi można wyrazić żal Ojcu i Matce po utracie Syna.
Mszę św. odprawił o. Jan Szkodziński, który połączył w swoim kazaniu wiele wątków, związanych z odbywającą się uroczystością. Dokończenie Mszy św., z błogosławieństwem, miało miejsce przy pomniku Monte Cassino. Po serii pamiątkowych zdjęć, zaproszeni goście udali się do pięknej sali portretowej na obiad, a w parku rozpoczął się piknik i zabawa.
W sali portretowej parku im. Ignacego Paderewskiego, oprócz portretów wielkich polskich królów i wodzów, zgromadzone zostały cenne pamiątki wojskowe i coraz więcej ich przybywa. Park staje się coraz większym symbolem polskości. Tu postawiony został krzyż, największe źródło nadziei polskiego narodu od wieków. Stawiane są nowe pomniki. Rośnie aleja Dębów Pamięci, sadzonych dla ofiar mordu w Katyniu.
Krystyna Sroczyńska
Toronto