Przy głównej ulicy i nielicznych uliczkach bocznych (niektóre brukowane i z chodnikami) stały niewielkie domy. Prawie każdy z nich posiadał oszklony ganek z ozdobnym układem szybek, okiennice i ozdobne wycinane opaski okienne. Przed domami ogródki kwiatowe, za domami zabudowania gospodarcze, ogrody warzywne i sady. Nad brzegiem jeziora liczne drewniane banie (łaźnie). Ot i cała Słobódka.
Mój dom rodzinny stał (i nadal stoi) przy rozwidleniu szosy do Drui i do Plus.
Jest to duży, rozsiadły, parterowy budynek drewniany i oszalowany, z oszklonym gankiem od frontu. Po obu stronach ganku rozmieszczone są po trzy okna, zaopatrzone w ozdobne obramowania okienne i okiennice. Za domem stajnia, obora i chlew. Dalej ogród warzywny i sad, w którym stała łaźnia, tzw. bania, a za sadem stodoły.
Po śmierci dziadka Macieja w roku 1921 całe gospodarstwo rolne liczące ponad 20 ha odziedziczyli czterej bracia: Piotr, Antoni, Józef i Stanisław. Bracia żyli bardzo zgodnie, udzielali sobie nawzajem pomocy. Na rodzinnych naradach dokonali podziału majątku w ten sposób, że mój ojciec Józef i najmłodszy Stanisław pozostali w Słobódce i stopniowo spłacali starszych braci. Stryj Antoni został urzędnikiem w Urzędzie Skarbowym w Brasławiu i tam wybudował dom oraz założył rodzinę. Stryjowie Piotr i Antoni zakupili od Platerów część folwarku Dałanie w gminie Opsa. Piotr osiadł tam z własną rodziną; gospodarował na części swojego i Antoniego. Stryjowie domy w Dałaniach i Brasławiu budowali przy pomocy mojego ojca. W domu w Słobódce pozostała babcia Anna z Daleckich, wdowa po dziadku Macieju. Nasza rodzina zajmowała lewą stronę domu, zaś babcia i stryj Stanisław stronę prawą.
Stryj Stanisław nie zajmował się gospodarką rolną – chyba tego nie lubił. Był wójtem słobódzkiej gminy. Pamiętam go zawsze jako eleganckiego pana w wykrochmalonym kołnierzykach i mankietach, prowadzącego wesołe życie towarzyskie w kasynie oficerskim. Był przystojny, miał powodzenie u kobiet, jednakże do końca życia pozostał kawalerem.
A gdy z Brasławia przyjeżdżał stryj Antoni, także zawsze bardzo elegancko ubrany urzędnik, to obowiązkowo wyrywał się na obchód pól i czasem mnie zabierał ze sobą. Kochał rolę, potrafił na niej pracować. Pamiętam, że interesowało mnie bardzo, jak stryjowi trzymają się na nosie okulary.
Ojciec był bardzo pracowitym, z mocnym charakterem, człowiekiem. Musiał ciężko pracować, by spłacić braci, i tego samego wymagał od całej naszej rodziny. Poza tym był bardzo pomysłowy i przedsiębiorczy. Gdy w Słobódce budowano koszary, osiedle oficerskie, szkołę i inne obiekty publiczne – zajmował się dostawą materiałów budowlanych: drewna, żwiru, kamienia i piasku. Do współpracy wciągał też mniej zaradnych sąsiadów. Dla wojska dostarczaliśmy w ciągu roku najróżniejsze produkty rolne, jak: mleko, masło, sery, warzywa itp. Także latem dla obozów harcerskich dostarczaliśmy żywność, transportując ją najczęściej łódką, ale nieraz także konno. Było to obowiązkiem Witka, najstarszego z nas. Zabierał mnie czasem ze sobą na te wyprawy. Stryj Stanisław zamierzał wybudować w Drui sklep z zaopatrzeniem rolnictwa. Wyremontował i na nowo umeblował swoją część domu. Ojciec natomiast dokupywał kawałki łąk, meliorował je i nawoził. Czynił je wydajniejszymi, a siano sprzedawał wojsku.
Dzięki zaradności i pracy byliśmy rodziną zamożną, mieliśmy wszyscy przed sobą perspektywę wykształcenia i godnego życia. Cały dorobek dziadków i naszej rodziny zrujnowała wojna, która wybuchła w 1939 roku.
W chwili wybuchu wojny nasza słobódzka rodzina składała się z 10 osób: babci Anny z Daleckich (zm. 1945), ojca Józefa (1897-1970), mamy Michaliny z Buszmaków (z tatarskiego rodu) (1895-1989), oraz nas – dzieci: Wiktora (1923-2008), Reginy (ur. 1927), Jadwigi (ur. 1929), mnie Stanisława (ur. 1932), Teresy (ur. 1934) i najmłodszego Józefa (ur. 1936). Dziesiątym członkiem rodziny był stryj Stanisław (1899-1940).
W pierwszych dniach po wkroczeniu do Słobódki bolszewików stryj Staś został aresztowany i osadzony w Brasławiu, w piwnicach pod budynkiem Sejmiku Powiatowego. Po kilku tygodniach wywieziony wraz z innymi aresztowanymi do Berezwecza, gdzie osadzono go w więzieniu mieszczącym się w byłym klasztorze Bazylianów. O więzieniu tym, jako o miejscu kaźni wielu Polaków, opowiadano przerażające zdarzenia. Ostatni raz ojciec, mama i babcia Anna widzieli stryja Stasia, gdy go wyprowadzano z aresztu w Brasławiu, o czym dowiedział się wcześniej stryj Antoni. Babcia go nie rozpoznała wśród innych więźniów o jednakowo zarośniętych twarzach. Po wojnie starałem się ustalić miejsce i okoliczności śmierci stryja Stanisława. Do dzisiaj nie wiemy, gdzie spoczywają jego prochy. Na moje ostatnie pismo skierowane do Instytutu Pamięci Narodowej otrzymałem odpowiedź, że został najprawdopodobniej zamordowany w roku 1940 przez NKWD w miejscowości Kuropaty na Białorusi. Stryj mógł razem z polskimi oficerami uciec w ostatnich dniach sierpnia 1939 za granicę przez Czechy, Węgry, Rumunię i Francję. Niestety, zrezygnował.
Po aresztowaniu stryja przyszedł do ojca miejscowy Żyd (opowiadali mi to rodzice) i powiedział: "Józef, ty na jakiś czas gdzieś wyjedź, aż się uspokoi. Dam znać, kiedy będziesz mógł wrócić". Ojciec natychmiast wyjechał do krewnych na Łotwę. Jakiś czas był spokój, więc wrócił.
13 kwietnia 1940 roku, nad samym ranem, kiedy człowiek ma najmocniejszy sen, nagle rozległo się walenie do drzwi. Ojciec wiedział już, co to znaczy, bo poprzedniego dnia był przeciek, że będzie wywózka Polaków, tylko nie zdradzono, które rodziny zostaną wywiezione. Do domu weszło kilku enkawudzistów. Ojca posadzili na krześle przy piecyku ogrzewającym mieszkanie, a obok postawili na straży dwóch sołdatów z karabinami. Do mamy powiedzieli: "Pakujcie się, macie godzinę czasu. Zostaniecie przewiezieni do innej guberni". W pierwszej chwili wszyscy byli zagubieni. Do mamy podszedł jeden z oficerów i cichutko powiedział: "Bierzcie wszystko, tam wam będzie potrzebne". Spytał, czy mamy worki. Tak, ale trzeba po nie pójść do gospodarstwa. Pozwolił pójść, ale razem z sołtysem. Nadszedł brat mamy ze swoją żoną, jeszcze ktoś z sąsiadów i pomagali ładować na furmanki odzież, pościel, jedzenie (wędzone mięso zawsze było na strychu w dużej ilości). Oficer kilkakrotnie napominał, żeby brać wszystko i jak najwięcej. Był to widocznie człowiek, który wiedział, co nas czeka, i rozumiał, że dzieje się nam krzywda.
Kilkoma wozami dowieziono nas do stacji szerokiej kolei w Drui, odległej od Słobódki o 20 km. Pamiętam, jak ładowaliśmy się do dużych towarowych wagonów z zakratowanymi oknami. Transport, tzw. eszołon, konwojowało wojsko. Warunki podróży były okropne. W naszym wagonie stłoczonych było, razem z dobytkiem, 60 osób. Na stacjach postoju dawano nam wrzątek (kipiatok) i może coś jeszcze do jedzenia, dokładnie nie pamiętam. Podróż w głąb Syberii trwała prawie miesiąc. Stacja, na której rozładowano transport, nazywała się Mamlutka. Leżała w północnym Kazachstanie. Z wagonów rozładowano nas na samochody ciężarowe i rozwożono po różnych kołchozach i sowchozach. Będę miał zawsze w pamięci, gdy sporą grupę Polaków, w tym nas, przywieziono do wsi Kaługino i wyładowano pod sielsowietem (budynkiem gminy). Przemówił do nas predsiedatiel (przewodniczący) kołchozu w te słowa: "Będziecie tu od dzisiaj mieszkać i pracować. Macie zacząć jeszcze dzisiaj budować ziemianki". A tubylców ostrzegł, by nie ważyli się brać Polaków do siebie na lokatorów. Wszyscy chórem zaczęli płakać. Po pewnym czasie tubylcy zaczęli nieśmiało podchodzić do poszczególnych polskich rodzin i zabierać do swoich mieszkań. Na placu pozostała tylko nasza rodzina i druga, również taka liczna. Nazywali się Daleccy, tak jak babcia Anna z domu. Dalecki z naszym ojcem poszedł do wsi i znaleźli niezamieszkaną ziemiankę, w której stary człowiek o imieniu Froł trzymał króliki. Obu naszym rodzinom ziemiankę tę odstąpił na mieszkanie. Dał siana, które rozesłaliśmy na podłodze. Miejsca wystarczyło tylko tyle, by każdy mógł się położyć. W razie potrzeby wyjścia należało bardzo ostrożnie stawiać stopy, by kogoś nie nadepnąć. Pan Dalecki, też rolnik, znalazł gdzieś wkrótce lokum dla swojej rodziny i wyniósł się. My, niestety, przez większość naszego pobytu na Syberii mieszkaliśmy w tej ziemiance. Włożyliśmy sporo pracy, by ją podreperować, ale i tak, gdy padał deszcz, trudno było zapobiec przeciekaniu dachu.
Tam, gdzie przebywaliśmy, klimat był umiarkowany. Ale zimą mrozy dochodziły do 40-50 stopni poniżej zera. Potężne zawieje i zamiecie śnieżne potrafiły w krótkim czasie wszystko zrównać. Wówczas następowała śnieżna pustynia. Były często przypadki, że w starej ziemiance, gdy rano budziliśmy się, wewnątrz było ciemno. Okna i drzwi były zasypane po dach. Trzeba się było dobrze napracować, ażeby z izby wyjść na zewnątrz.
Gdy nadchodziła taka burza śnieżna (buran), starsi ludzie potrafili ją przewidzieć. Biada temu, kto podczas zawiei znalazł się na drodze. Często płacił za to życiem. Gdy nadchodziło lato, słońce mocno przygrzewało, a deszcze padały krótko, ale obficie. W pełni lata bywały upały i stojące powietrze bez najmniejszego wiaterku. Wówczas to, pamiętam, że gdy przejeżdżała ciężarówka, uniesiony spod kół tuman utrzymywał się długo ponad ziemią. Plagą były muszki, a wraz z nimi malaria. Żadnej pomocy medycznej nie pamiętam. Leczenie odbywało się ziołami i innymi zabiegami ludowymi. Ziemie były bardzo urodzajne. Nasiona sadzone w glebę dawały bujne plony bez żadnego nawożenia.
Witek, mój starszy brat, długo na Syberii nie przebywał. Już w 1941 roku poszedł do Wojska Polskiego, do armii Andersa. Powołanie dostał ojciec, ale uradzono, by za niego szedł Wiktor, bo bez ojca rodzina nie zdołałaby przeżyć. To była słuszna decyzja, co wykazały dalsze wypadki. Był bardzo lubiany wśród tamtejszej młodzieży, a przede wszystkim przez dziewczyny. Mieszkańcy terenów syberyjskich to przeważnie potomkowie dawnych zesłańców. To ludzie bardzo porządni i gościnni. Młodzież potrafiła nawet w tych warunkach organizować sobie różne zabawy, wesoło spędzać wolny czas. Wiktor nie pracował w kołchozie. Wolał iść do lasu, gdzie ścinano drzewa i układano w tzw. kubatury (metry sześcienne). Dużym utrudnieniem podczas pracy w lesie były komary. Bywały takie dni, podczas których atak komarów zmuszał do przerwania pracy i ucieczki z lasu. Z brygady Wiktora dwóch kompanów skierowano do innej pracy i został sam. Ażeby móc pociąć drewno, konieczny był do pracy drugi człowiek, więc Wiktor do pomocy i towarzystwa często brał mnie. Witek budził mnie o czwartej nad ranem i wlókł do lasu. Miałem wówczas 8 – 9 lat. Nie chciałem iść, płakałem, więc brał mnie na barana i niósł. Gdy brzozy były ścięte, Witek obcinał z nich gałęzie, a ja wyciągałem je z lasu i układałem na kupy. Obciosane z gałęzi drzewo cięliśmy razem piłą na dwumetrowe kawałki i układaliśmy w "kubatury". Gdy słońce uniosło się wyżej, komary kończyły nocną drzemkę i z całą furią zaczynały atakować. Zaplanowaną normę ścinki wykonywaliśmy i uciekaliśmy z lasu czym prędzej. I tak dzień po dniu. Za to od tubylców otrzymywaliśmy w glinianym garnku kwaśne mleko, często ze śmietanką na wierzchu, do tego kawał chleba. To była uczta! Na pewno była za tę pracę także jakaś zapłata pieniężna, ale ja tego nie byłem świadom.
***