A+ A A-
sobota, 19 listopad 2016 21:28

Pretorianie stali z bronią u nogi...

kumorszaryNie wiem dlaczego tak mi się trafiło, że nie leciałem do Polski LOT-em. LOT sprzedawał bilety do Lwowa, Kijowa, Wilna i na całą okolicę po siedemset z groszami, a do Warszawy o 500 dol. drożej. Tyle to u mnie kosztuje patriotyzm, że zażartuję, w związku z czym poleciałem KLM-em. Najwyraźniej polski przewoźnik usiłuje rozwinąć warszawski hub i zapełniać samoloty głównie tymi, którzy będą się tam przesiadać… Ja więc przesiadłem się w Amsterdamie, gdzie dowiózł mnie stary poczciwy lekko już podśmierdujący jumbo-jet 747. Ponieważ - złożyło się, że zapomniałem w kabinie syropu klonowego, miałem okazję porozmawiać z pilotem.

I to właśnie od niego wiem, że jumbo za 3 lata odleci do ciepłych krajów na emeryturę, a także że spaliliśmy z Toronto 78 ton paliwa, a taki - proszę pana - dreamliner spaliłby tylko czterdzieści kilka. No ale - wyjaśnił po gospodarsku - jumbo jest już dawno spłacony, a dreamliner będzie na spłaty. Poza tym usłyszałem, że na takim lotnisku jak Amsterdam generalnie 747 sam się ląduje, co jest pewnym pocieszeniem dla funów prozy Arthura Haileya i filmu "Airplane!".

11 listopada w Warszawie było zimno i padał śnieg, co najwyraźniej nie przeszkodziło zaprawionym w środkach pirotechnicznych uczestnikom Marszu Niepodległości. Mnie trochę tak i tym razem przeszedłem tylko końcowy odcinek trasy. Jak zwykle, dobrze jest być wśród Polaków, i to uczucie towarzyszyło mi przez resztę wieczoru spędzonego vis a vis lokalu po Ciechanie na Foksal. Miła kelnerka z konkurencji naprzeciwko wyjaśniła konfidencjonalnie, że mieli za dużą powierzchnię i wykończył ich czynsz.

W tegorocznym marszu widać było rekonstruktorów, motocyklistów i obrońców życia. Marsz stracił jednak swój poprzedni dreszczyk, kiedy to człowiek rozglądał po bokach i zastanawiał, kiedy uderzą złe moce. Dzisiaj policja jest po stronie maszerujących, choć nadal czai się po kątach - na ulicy Dobrej zauważyłem cały konwój suk, plus pickupa z LRADem (Long-Range Acoustic Device), tak więc pretorianie stali z bronią u nogi, ale nikt burd nie wszczynał. Wszystkie proroctwa, o tym, jak to poleje się krew spaliły na panewce.

Jednym z genialnych rozwiązań było też zasłanianie marszu czarną folią rozdzielającą. W ten sposób osłonięto maszerujących od widoku "grup protestujących". A jak wiadomo, czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Jest to rozwiązanie "otorbiające", które warto zastosować również w innych sytuacjach.

Marsz Niepodległości zaczyna przypominać bezpartyjny pochód współpracujących z rządem i nawet co poniektórzy uważają, że na czele powinien iść sam prezydent kraju. Czemu nie?! Podobno do wielkiej Polski wszystkim nam jest po drodze - prócz oczywiście - że pożyczę z Michalkiewicza - polskojęzycznej wspólnocie rozbójniczej - no, ale tę można w tym dniu przesłonić czarną folią i będzie mucha nie siada. Z pewnością, pochód do wielkości będzie długi, ale jak mówi chińskie przysłowie nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku - a więc…

W drodze do niby rodzinnego Krakowa wpadłem za potrzebą do ubikacji na Dworcu Centralnym, po to tylko by nadziać się na bramkę automatyczną żądającą uiszczenia opłaty 2.50 PLN. Pani ukraińska sprzątająca (że sprafrazuję naszego innego "gońcowego" klasyka, czyli p. Wandarat) na moją szarpaninę zareagowała ciekawym spojrzeniem. Wydobyłem z kieszeni 50 groszy i mówię nie mam więcej. Ona że rozmieni, ja że trudno, wytrzymam… Ona - po otaksowaniu mnie - chodź, otworzę ci!

Pendolino to pociąg, za który minister Nowak dostał drogi zegarek, więc staram się nie narzekać, wszak punktualność to na kolei podstawa! W ekspresie relacji Hel-Rzeszów ludzie byli jacyś skwaśniali, mimo wielkich nadziei wzbudzonych nowoczesnymi kształtami wagonu, nie było w nim wi-fi, podawana kawa była mikroskopijna, a brak korytarza i przedziałów uniemożliwiał rozprostowanie kości. (o zapaleniu nie wspominając) Jakoś tak z nostalgią pomyślałem, że poprzednio pociągi były bardziej ludzkie, a pasażerowie zamiast dymać paluchami po smartfonach, kulturalnie ze sobą konwersowali komentując polityczne wypadki. Dzisiaj tej wysokiej kultury na kolei już nie ma. Co zrobić, takie czasy.

W Krakowie, wszystko po staremu. Postanowiłem szybko z dworca przejść się przez Rynek na plac Wszystkich świętych. Godzina był późna, u wylotu Grodzkiej jakaś pani turystka europejska chciała ode mnie papierosa, zaś druga pani miejscowa zagadnęła bez zbędnych ceregieli: "Potrzebna kobieta?". Ponieważ spieszyłem się na tramwaj odmówiłem sobie przyjemności, jakże filozoficznie zapowiadającej się rozmowy. W ogóle jakoś tak dużo ludzi nagabujących się kręci - zwykle chcą wyrwać złotego na wiadomy cel, ale są też te bardziej finezyjne oferty.

Tak czy owak, Kraków to miasto światowe, któremu Mississauga do pięt nie dorośnie i to nawet wtedy gdy po Hurontario puści tramwaj. Tramwaje krakowskie są niczym zaczarowana dorożka, a jeżdżą jak pociągi za Mussolliniego - czyli jak w szwajcarskim zegarku wspomnianego ministra, który to specjalista dzisiaj cywilizuje ukraińskie zwyczaje korupcyjne.. Chodzi o to, by w przypadku łapówek obowiązywała zasada 30 proc., nie zaś obecnego 100 proc., które zdecydowanie utrudnia posuwanie się życia naprzód.

Tym to optymistycznym akcentem kończę i pozdrawiam z listopadowej Polski, która jednak jest od Kanady wyraźnie mniej słoneczna.

Andrzej Kumor

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 11 listopad 2016 15:10

Majdanu w Waszyngtonie nie będzie

kumorszary        No to mamy polaryzację!!! Nasza zaczadzona w oparach politpoprawnego bolszewizmu lewiczka  po zwycięstwie Donalda Trumpa nie może dojść do siebie. Czeka nas więc jeszcze ostra jazda.

        My, tutaj w Kanadzie, mamy się zresztą czego obawiać. Ponoć w wyborczą noc, kiedy to przewaga kandydata Partii Konserwatywnej stawała się jasna, serwer kanadyjskiego Ministerstwa Imigracji nie wytrzymał pod naporem tysięcy wejść zrozpaczonych Amerykanów, poszukujących azylu w naszym tęczowym eldorado, i się wyłączył. Sprawa jest poważna, bo przecież gdyby nie amerykańskie ruchawki, Kanada w ogóle by nie powstała.

        I tak, w latach 1775–83 podczas amerykańskiej rewolty, tysiące „bieżeńców” – lojalistów wiernych angielskiemu królowi, uciekło na północ, gdzie przeważyło polityczną szalę i odwojowało ziemie z rąk Francuzów. Dzisiaj może być tak samo, gdyby zmaterializowały się groźby przeniesienia do Kanady lewicowych szumowin, jakie w środę wyległy na ulicę. Przecież ci ludzie zabetonowaliby nam kraj na pokolenia!

        Nadzieją napawa jedynie to, że dzisiejsza młodzież jest wygodna i nieskora do ponoszenia trudów przeprowadzki.

        Majdanu w USA nie będzie, bo amerykańscy oligarchowie się szachują… Nie czas na rewolucje.

        System potrzebuje nowych twarzy i świeżej krwi. Zaś komentatorom, którzy wierzą i wieszczą „ludową” Amerykę, wracającą do swych źródeł, warto podsunąć pod nos konterfekty Newta Gingricha czy Rudiego Gulianiego – neokonów z krwi i kości, którzy wejdą do nowo tworzonego gabinetu.

        Kandydat Trump mógł sobie obiecywać, co chciał, prezydent Trump będzie rządził przy pomocy administracji, tej samej, która jest dzisiaj, bo nie da się jej wystrzelić na Księżyc.

        Antytrumpowe protesty służyć będą rozładowaniu frustracji i uzasadnieniu rozmiękczenia radykalnej platformy nowego prezydenta... Zinfantylizowana politpoprawna amerykańska młódź musi móc się wykrzyczeć.  Zaraz później upali się świeżo zalegalizowanej trawki i wszystko wróci do normy.

        Czy Trump jest antysystemowy? Gdzie tam! On jedynie odwołał się do sfrustrowanego elektoratu opuszczonych. Niestety, dzisiaj ludzie systemu do najmądrzejszych nie należą. Nie ma z czego wybierać. Coraz gorszy sort globalistów zajmuje się sprawami imperium. Tak czy owak, sprawy wymagają uporządkowania, bo się sypie na głowy. Administracja Obamy – nieudolna i skorumpowana – usiłowała zakończyć kilka projektów po Bushu, ale tak nieprofesjonalnie, że doprowadziła do nowych kłopotów.

        Gdyby Trump był antysystemowy, nie wygrałby. Przepraszam koledzy, ale taka jest mądrość etapu. Czasy idą trudne i potrzebni są u steru faceci z jajami, zdolni mobilizować ludzi do poświęceń. Rewolucji nie robi się za pomocą kartki wyborczej.

        Czy Ameryka może być znów wspaniała? No pewnie, tylko trzeba byłoby wymienić amerykańskie elity i kopnąć w tyłek zasiedziałe amerykańskie społeczeństwo. Ameryka przez kilka ładnych lat była bezrobotna. Facet bezrobotny traci szacunek do samego siebie. No tak jest. Ponowne wprowadzenie tego społeczeństwa na okołoksiężycową orbitę wymagałoby zerwania wszystkiego, co znają wokół siebie „miętcy” Amerykanie. Oni nie bardzo rozumieją mechanizmy tego, jak to się stało, ale chcą, żeby było jak dawniej; chcą, żeby dobrze płatne miejsca pracy wróciły na kontynent, żeby znów mogli poczuć się pępkiem świata, tymczasem świat się zmienił.

        Owszem, wolność gospodarcza i swobody, jakie doprowadziły w USA do eksplozji innowacyjności, wynalazków, nowej organizacji produkcji, idą ręka w rękę z wolnością polityczną, ale nie jest wykluczone, że Chińczycy znajdą swój sposób na rozwój niewymagający puszczenia wszystkiego na żywioł. Tak czy owak, Ameryka musi wymyślić siebie na nowo, jeśli tego nie zrobi – upadnie. Trump jest politykiem, który do tego wyzwania najbardziej się nadaje.

        Żarty się skończyły i powoli dociera to do świadomości elit kontynentu. Miejmy nadzieję, że tutaj, w Kanadzie, również.

        A, i jeszcze jedno. Polskie głosy w USA. Bez nich nie byłoby Pensylwanii i Michigan dla Trumpa. Nowy prezydent był jedynym kandydatem, który wyciągnął do nas, Polaków, rękę. Jeśli Polska dorosła na tyle, by być partnerem USA w regionie, moglibyśmy sporo ugrać. Gdyby Polacy w USA byli w stanie wyłonić prawdziwą reprezentację polityczną (a kandydatów jest sporo)...

        Tylko czy to już nasz czas?

        Do zobaczenia na Marszu Niepodległości!

Andrzej Kumor

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 11 listopad 2016 15:02

Regionalism and nationalism in Canada (3)

Mark Wegierski 01Toronto, while being the capital of the province of Ontario, is NOT the political capital of Canada.

Around the time of Confederation, Ottawa was deliberately chosen to be -- in a pattern seen in the case of such instances as Washington D.C., Canberra, and Brasilia -- the political capital of Canada. Ottawa lies on the border between Ontario and Quebec, in the heart of Central Canada. Much of the so-called “political nationality” of Canadian identity (such as it remains today) focusses on the magnificent buildings and interiors on Parliament Hill, which could be seen as very “sacred” political spaces. However, most of Ottawa could be characterized by its fairly architecturally drab administrative buildings that extend out in all directions beyond Parliament Hill. The political capital could be typified more as a town of civil-service “mandarins” and bureaucrats – the so-called “permanent government” – rather than elected Members of Parliament.

Opublikowano w Teksty
czwartek, 10 listopad 2016 15:44

Triumf i obrona demokracji

michalkiewicz        8 listopada, kiedy piszę te słowa, cały świat wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na wyniki wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Wprawdzie kampania między Hilarią Clintonową a Donaldem Trumpem w znacznym stopniu skupiła się na wytykaniu sobie nawzajem przez kandydatów rozmaitych niegodziwości, co robiło wrażenie jakiejś licytacji o różnicę łajdactwa, ale takie widać czasy nastały, co  – mówiąc nawiasem – w ramach myślenia pozytywnego powinno być krzepiące.

        U nas też dyskursy polityczne do tego się w gruncie rzeczy sprowadzają, ale skoro w Ameryce jest tak samo, to nie mamy powodów do popadania w kompleksy. Więc chociaż i tu, i tam, i wszędzie polityka sprowadza się do wyboru między dżumą a tyfusem, to nic na to poradzić nie można, chociaż oczywiście świadomość, że na tę chorobę zapadło nawet największe mocarstwo, mające ambicję przewodzenia całemu światu, działa przygnębiająco. Można to złożyć oczywiście na karb kryzysu demokracji politycznej, która uruchamia mechanizm selekcji negatywnej, ale ja zwróciłbym uwagę na jeszcze dwie przyczyny.

Opublikowano w Teksty
czwartek, 10 listopad 2016 15:40

Dyskretny urok analizy wywiadowczej

W pracach naukowców całego świata słowo analiza pojawia się bez wątpienia tak często, że niewielu – poza metodologami – zastanawia się nad sensem tego pojęcia, tak wydaje się ono oczywiste.

Najtrudniejsze wydaje się wygenerowanie w miarę zobiektywizowanej definicji analizy. Autor stanowczo odmawia zajmowania się tym problemem. Niejednoznaczności w samym pojęciu analizy i spory fachowców z tym związane odkłada on na bok na rzecz przedstawienia rzeczywistych dylematów analitycznych, pojawiających się na polach analizy „nieakademickiej”, wśród praktyków. Wśród praktyków szczególnych. Praktyków z obszaru służb specjalnych i instytucji pokrewnych.

Opublikowano w Teksty
piątek, 04 listopad 2016 17:50

Koniec zabawy, sprzątanie piaskownicy

kumorszary        No proszę, jak ładnie można uporządkować polską scenę polityczną – wystarczy prawicowym ruchom czy partiom zlikwidować konta na fejsbuku, żeby była komunikacyjna klapa na całej linii. A co to by dopiero było, gdyby prąd wyłączyli... Ludzie chodziliby po omacku na własnych ulicach – bo przecież friendów mają tylko na fejsie.

        świat się zmienia na lepsze, bo zmieniają się na lepsze metody kontroli. Dawniej, aby według wskazań Edwarda Berneysa, uzyskać w efekcie skonstruowane przyzwolenie (engineering of consent), trzeba się było narobić – nawydzwaniać, listów kupy nawysyłać, ludzi pokupować, gazety przejąć... dzisiaj wystarczy algorytm na fejsbuku, który jedne posty udostępnia, a innych nie; delikatne manipulacje przepływem informacji przy jednoczesnym lansowaniu obrazu bezstronności i wolności słowa.

        Tajne algorytmy sterujące wyszukiwarką Google i decydujące o tym, które pozycje mamy na górze, a których tam nie ma; wszystko to są cegiełki budujące nowy wspaniały świat – elementy matriksu komunikacyjnego pozwalającego skanalizować zbiorową świadomość w ściśle określone ramy.

        Zagranie polskiej dyrekcji cyrku w budowie, czyli tamtejszego oddziału Facebooka było chamskie i brutalne, ale pokazało, jak łatwo można przeczołgać rozwichrzonych młodzieńców pod drutem, zmusić ich, by potulnie pielgrzymowali do dyrekcji „na negocjacje”. Antyfejsbukowej demonstracji nie byli nawet w stanie zrobić – no bo przecież konta im pokasowali...

        Nawet jak im lajki pousuwają, to bieda, bo od lajków zależy, co komu wychodzi na jego „ściance”. Po prostu czysty matriks.

        No i tak to jest, jak się uzna, że można na fejsie uprawiać prawdziwą politykę. No można, ale na tyle, na ile nam pozwolą.  „Działacze”, którzy uważają, że za pomocą twitterowego skrzykiwania się są w stanie podskoczyć dużym misiom, to dzieci.

        Fejsbukowa „akcyjność” to świetny sposób prowadzenia działalności, bo wszyscy jesteśmy na talerzu i o każdym wiedzą, co chcą. Przecież sami na siebie donosimy. Mówimy, co kto lubi, a nawet jakie ma słabości. Komputerowy świat to kontrola tania i skuteczna. Tymczasem fejsik jednym usuwa lajki, nagradza większym strumieniem dostępu, innych usuwa w cień, leje linijką po łapach – zabawa na całego.

        Wszyscy są zadowoleni – również nasi z Bożej Łaski działacze, którzy na fejsie niskokosztowo brylują, perorują, produkując sterowany matriks informacyjny.

        A duże misie zacierają tylko łapy. Nawet poważnego ulicznego protestu nikt nie jest w stanie zmontować – jak przyjdzie co do czego, pozawiesza się konta, odbierze lajki i zgasi światło – koniec zabawy, sprzątanie piaskownicy.

        Facebook, Google czy Twitter to praktycznie rzecz biorąc monopole, dlatego powinny być w ramach ochrony konkurencji rygorystycznie kontrolowane. Nie łudźmy się, że to nastąpi. Są zbyt wygodnymi narzędziami kontrolowania społecznego, aby ktoś się przyczepił.

        Tym bardziej że można je – jak dzisiaj w Polsce – rzucić na pierwszą linię Kulturkampfu. Przecież to prywatne firmy, więc mają prawo kierować się wewnętrznymi zasadami; bo jak się nie podoba, to fora ze dwora, można przecież nauczyć się po chińsku i zamiast guglować, korzystać z Baidu. Co, nie można?

        A więc cenzurę nazwiemy wolnością słowa – przecież „Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki panie to nikomu... Mmmm... Tak, nie... Nie podoba się. Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie”.

        Historia kołem się toczy, wszystko już było, tylko ludzie nie pamiętają. Póki jeszcze pamiętamy, to przypomnę tylko, że jeśli ktoś chce budować poważną organizację, to musi mieć pieniądze, a potem jeszcze raz pieniądze, a potem program, i siłę.

        Tego nie da się zrobić na fejsbuku, to można zrobić jedynie w realu, i jeżeli nie chce nam się w nim działać, no to bawmy się czym innym.

        W dzisiejszych czasach nawet wariant uliczny to są jakieś śmichawki. Dawno na ulicach nikt do nikogo nie strzelał, nikt do tej pory żadnego ciężkiego sprzętu nie użył. A więc nic nie jest na poważnie. Poważnych ludzi jest zresztą coraz mniej.

        Zostaje tylko teatr, wielki teatr.

        Słowem, samoorganizacja społeczna to mit. Duże misie doskonale o tym wiedzą, i są pewne siebie. W razie czego mają czym przykontrować. Nie mówię, żeby od razu strzelać rakietami z dronów, ale jest cała gama skutecznych środków.

        Poza systemem jest więc tylko pustka, nicość, czarna materia. Matriks został domknięty, choć na razie jeszcze możemy mieć świadomość, że istnieje. Niedługo wirtualne zabawki przyniosą sto razy więcej emocji od fejsbukowych ekscytacji. Wtedy nie będziemy nawet mogli  krytycznie powzdychać – tylko pełny aplauz i zaakceptowanie...

Andrzej Kumor

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 04 listopad 2016 17:28

Regionalism and nationalism in Canada (2)

Mark Wegierski 01        The author will look at the role of Toronto in Canadian history.

        It should be remembered that Toronto has undergone a massive “identity shift” over the last five decades of Canadian history. In the 1950s and before, the city was considered as so conservative and British-oriented that it was nicknamed “Tory Toronto”. Indeed, it was snidely said of those times, that on Sunday, you could fire a cannon down Toronto’s main street and not hit anyone (because everybody was at church)!  

        In the 1960s and later a vast roaring tide of change engulfed and massively transformed the city.

        Certainly, the city almost from the beginning had the reputation of being a very wealthy centre of commercial power, as one of its other nicknames “Hogtown” points to. However, it was also sometimes called “Toronto the Good.” Some years ago, it was also characterized as a “New York City run by the Swiss.”

        Ironically, much earlier in Canada’s history, during the 1920s and 1930s, there was the opposition between “Tory Toronto” and the Prairie provinces, where there was the electoral insurgency of the Progressive Party. In 1942, the Conservative Party was renamed “Progressive Conservative” – in the hopes of attracting many supporters of the former Progressives. However, it was also a highly convenient name in a society that was becoming increasingly liberal-tending.

        In the post-1960s period, “Tory Toronto” was annihilated, and the former strongholds of the Western-based Progressive Party (which had in fact existed well within the pre-1960s “traditionalist-centrist consensus”) mostly became bastions of “small-c conservatism”.

        Indeed, it could be argued that since the 1980s, the tide of change has increasingly overwhelmed the city of Toronto and its surrounding suburbs and environs.

        What is now called the City of Toronto (which is coterminous with what was formerly called Metropolitan Toronto) clearly does not represent the totality of the urban conurbation which has been termed the G.T.A. (Greater Toronto Area) – whose informal boundaries are ever expanding with urban sprawl.

        Ontario, the most populous province in Canada, is also clearly the wealthiest. Ontario now holds around a third of the seats in the federal Parliament -- with its vast megapolitan node and power-centre for all of Canada, Greater Toronto, with all its endless suburbs and environs. It may be noted that in one of the 1987 Statistics Canada reports, Metropolitan Toronto had an unemployment rate of 3.9% -- while most economists consider a rate of 4% as full employment. During the 1980s, Ontario consistently had unemployment rates at least 2 percentage points below the national average.

        It may be noted that considerable parts of Ontario itself tend to hate Toronto, and that the Toronto “arts cliques” also loathe what is called “small-town and rural Ontario.” The so-called rural Ontario is seen as the main base of the Conservatives both federally and provincially – the core areas where both Stephen Harper and Mike Harris have drawn their support.

        Indeed, at the height of the conflict between Mike Harris’ Tories – who were frequently characterized as “hard right” – and the larger urban centres of Ontario – especially Metropolitan Toronto – there were some tendencies afoot that wanted Metropolitan Toronto to secede from the province of Ontario. It was thought that the interests and needs of Ontario and Metropolitan Toronto were so divergent that only the creation of an “eleventh province” in Metropolitan Toronto could assuage them. Of course, it is not surprising that some of the most powerful infrastructures of the socialist New Democratic Party (and, to some extent, of the Liberal Party) exist in the municipal bureaucracies of large-urban centres – most especially in the new City of Toronto (formerly Metropolitan Toronto).

        What is of some interest is that in the elections that brought Mike Harris to power in 1995 and 1999 – the so-called suburbs of Toronto – an area characterized as the “905” zone -- tended to vote for Mike Harris. (Because of increasing telephone line congestion, the former 416 area code was split in two – a new 416 area embracing only Metropolitan Toronto, and the entirely new 905 area for all the suburbs, smaller cities, and rural areas beyond Metropolitan Toronto.) This certainly signified a considerable breakthrough by Mike Harris to voters who were frequently visible minorities – as some of the areas in the “905” zone are easily as multicultural as in the “416” zone.  (“Visible minority” is a term officially used in Canada at various levels of government.)

Ironically, what weakened Harris the most in the “416” zone was probably powerful cadres of highly motivated and effective WASP opponents in the media, intellectual, and cultural elites – who energized the vote of the various “recognized minorities” against him.

        In the 2010 municipal election, other “neighbourhood cleavages” appeared within the new City of Toronto -- reflecting the former divisions within the old Metropolitan Toronto. What was the former, smaller “City of Toronto” within Metropolitan Toronto – mostly the downtown areas – voted against the right-leaning Rob Ford – whereas the outlying areas – notably, Etobicoke, North York, and Scarborough, voted for him. Rob Ford won the municipal election. The Toronto “arts cliques” now directed some of their resentment at the outlying neighbourhoods of the old Metropolitan Toronto.

         However, in the 2014 provincial election, virtually the entire GTA elected Liberals – thus giving Premier Wynne a majority of seats in the provincial parliament. In that election, it is somewhat disconcerting to see the territorial imbalance between the Liberal and Tory-held ridings in Ontario – the Liberals elected virtually no one outside the GTA and Ottawa.

        The frequently more “progressive” nature of large-urban centres is also seen in the nickname of Edmonton – “Redmonton”. In Alberta, it is usually deployed as a term of criticism.

Opublikowano w Teksty
piątek, 04 listopad 2016 16:43

Antytrampizm

ligeza        Podobno za tydzień dowiemy się, kogo obywatele USA uczynili swoim prezydentem. Takim, co to go z lubością nazywają „najpotężniejszym człowiekiem we wszechświecie”. Czy tam w świecie.

        Owszem, dowiemy się, wszelako niekoniecznie, albowiem, podobno, obmyśla coś intensywnie ichniejszy, teraźniejszy, najpotężniejszy, aktualny prezydent, Obama Barack. Ci i owi powtarzają w każdym razie, że światła w Białym Domu nie gasną od bardzo dawna.

        No dobrze, powie ktoś, i co z tego? Ano, dajmy na to, obmyśli coś pan Barack, a wybory, kto go tam wie, weźmie się i hop – przełoży się na tak zwane lepsze jutro. No kto najpotężniejszemu zabroni? Drugi z najpotężniejszych, niejaki Putin Władymir, zdaje się coś jako pierwszy już wymyślił, przez co Aleppo podzielić ma wkrótce los Groznego.

Opublikowano w Teksty
piątek, 04 listopad 2016 16:35

Akcja „Znicz” dla demokracji

michalkiewicz         „Listopad, niebezpieczna dla Polaków pora” – pisał Stanisław Wyspiański – ale miał na myśli dopiero koniec listopada, a nie jego początek.

        Początek listopada, to przecież Wszystkich Świętych, kiedy to cała Polska rusza z posad, by odwiedzić groby przodków. Jedyne niebezpieczeństwo, na jakie się wtedy Polacy narażają, czyha na drogach, toteż wytworzyła się w związku z tym nowa, świecka tradycja, której początki sięgają jeszcze pierwszej komuny, kiedy to pod przewodnictwem Partii, Milicja Obywatelska ogłaszała akcję pod kryptonimem „Znicz” – obecnie kontynuowaną przez policję w warunkach demokratycznych.

Opublikowano w Teksty

czekajewski        W dzisiejszych czasach wrogiem numer jeden dla stabilności naszego kraju są ludzie w podeszłym wieku, którzy zamiast starczej sklerozy, mają dobrą pamięć. Tacy ludzie są dla panującej elity bardzo niebezpieczni, gdyż pamiętają, co politycy powiedzieli kilka lat temu albo jak przeszli metamorfozę z pacyfistów lub komunistów na żądnych krwi i władzy militarystów, lub oligarchów, jak to miało miejsce w Rosji.

Jak na razie nie stanowią oni wielkiego zagrożenia dla centrum władzy, ktokolwiek tym centrum jest. Wrogami dla panującej władzy są, z jednej strony, starzy wywrotowcy, którzy przed śmiercią wymieniają wywrotowe opinie w Internecie, a z drugiej strony, naukowcy, którzy pracują nad tym, jak by takim starym wywrotowcom przedłużyć życie. Na szczęście, jak na razie naukowcy nie rokują szybkiego sukcesu w niebezpiecznym dla władzy przedłużeniu życia i pamięci  ludzi starych, a dostęp do notatek zrobionych przed śmiercią w Internecie może być ustawowo ograniczony, jak wskazują   posunięcia władzy  w stosunku do tych, co dmuchali w gwizdek, takich jak Snowden i Assange. Dla tych, co już zapomnieli, kto to oni, pozwalam sobie przypomnieć, że jeden z nich biwakuje w Moskwie, a drugi ukrywa się od czterech lat  w Ambasadzie Ekwadoru w Londynie.

        Od dłuższego czasu trapi mnie pytanie, kto tu w Ameryce rządzi i jak ja mam się ustawić, aby płynąć z wiatrem, a nie pod wiatr, jak to miało miejsce w ciągu uprzednich 50 lat. Jak sobie przypominam, kiedy miałem lat czternaście, mój ojciec  wziął mnie na poważną rozmowę i mi dał wskazówkę, że moje dotychczasowe zachowanie przysporzy mi wiele kłopotów w dorosłym życiu. Synu mój, powiedział, „słuchaj przełożonych i się z nich nie naśmiewaj”. A miał do tego powody, jako że w Częstochowie, gdzie mieszkałem, wyrzucano mnie ze wszystkich możliwych szkół. Niestety, mój krnąbrny charakter uniemożliwił mi postępowanie zgodnie z mądrością mego ojca i skazał mnie na wiecznego tułacza zmieniającego kraje i kontynenty, aż na starość osiadłem w Ameryce, jak wiadomo kraju pepsi i coca-colą płynących.

        Tu właśnie wybiło mi lat wiele i zrozumiałem, że już najwyższy czas na zmianę swego zachowania i stosunku do władzy, szczególnie teraz, z okazji wyborów prezydenckich.

        Po wskazówki jak poprawnie winienem się zachowywać, włączyłem telewizor i wybrałem kanał Fox News, szanowany wśród braci konserwatystów, jako kanał konserwatywną prawdą wiodący. Ku własnemu zdumieniu ujrzałem na nim kilkanaście fotografii młodych kobiet, które były obiektem zniewagi seksualnej określanej jako „niewłaściwe dotykanie“ przez Donalda Trumpa. Panie te miały teraz skomplikowane życie i nocne mary z powodu tego „niewłaściwego” dotykania. Fox News zaprezentował nawet znanego prawnika, profesora, który „pro bono”, czyli po polsku „za frajer”, będzie reprezentował te panie, jeśli Donald Trump poda je do sądu, chyba z powodu prawdy  przejaskrawienia.

        Zmieniłem więc kanał telewizyjny na rządową publiczną telewizję, PBS, i tam także usłyszałem o skandalicznych dotykaniach Donalda Trumpa. Podobnie było z innymi kanałami TV o skłonnościach zwanych tu liberalnymi, takich jak CBS, NBC, CNN.

        Na kanał Disneya dla dzieci i Playboya z postępową pornografią już nie patrzyłem, jako że spodziewałem się tego samego. To samo w prasie tak zwanej opiniotwórczej, a jest jej zaledwie trzy, czy cztery gazety z wiodącym „New York Timesem”, „Washington Post”, „The Wall Street Journal” i „The Financial Times”.  Nie pozostało mi więc nic innego niż sięgnąć do moich wspomnień i rozważyć, czy ja sam  jestem bez winy i czy moje dotyki w stosunku do płci odmiennej w ciągu kilku uprzednich dekad były „właściwe”, czy skandalicznie „niewłaściwe”.  

        O ocenę mego zachowania poprosiłem moją małżonkę, która stwierdziła, że może zaświadczyć, że poziom mych „dotyków niewłaściwych” był bliski zeru, a „dotyków właściwych” rażąco niewystarczający. Żona mi zagroziła, że jeśli nie poprawię częstotliwości  „właściwego dotykania”, to będzie rozważać możliwość rozwodu. Kiedy już się uspokoiłem, że przynajmniej żona moja nie poda mnie do sądu i nie puści mnie gołego w skarpetkach, nagle inny problem zaczął zakłócać mój sen, a mianowicie podejrzenie, że  jakaś niewidzialna ręka skasowała różnice między Partią Demokratyczną i Republikańską i obydwie partie się „zlały” w jedną Zjednoczoną Partię Republikańsko-Demokratyczną zwaną od dzisiaj jako ZPDR. Proszę nie mylić z inną podobną partią zwaną ZSRS. Zjawisko to jest podobne do zlania się Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej w partię  PZPR, w tak zwanej Polsce Ludowej.  Jak tu mam głosować na Zjednoczoną Partię (ZPDR), która oficjalnie nie istnieje, ale jej niewidzialna ręka dyktuje, co mają mówić spikerzy w TV i co pisać dziennikarze w „wiodących” gazetach?  

         Może ta partia objawi się na dzień przed wyborami albo pozostanie w cieniu. Może wybory to tylko gra cieni, a ktoś inny rozdaje karty. Stalin kiedyś miał powiedzieć, że nie jest ważne, kto jak głosuje, najważniejsze jest, kto liczy głosy. Kiedyś głosowałem na Obamę, licząc, że on coś zmieni w gospodarce opartej na długach i zaprzestanie idiotycznych wojen z zamiarem wprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie. Niestety, w miesiąc po wyborach Obama otoczył się tymi samymi ludźmi, którzy byli odpowiedzialni za kryzys z roku 2008, z którego do dzisiaj nie możemy się podnieść, i wysłał kolejnych  30 tysięcy naszych żołnierzy  z Iraku do Afganistanu, aby wprowadzić tam demokrację, której się nie udało jego poprzednikowi  G.W. Bushowi. Jak  jednak wiadomo, po 15 latach wojny w Afganistanie ciągle tam z talibami w sandałach przegrywamy.

        Powracając do mej starczej pamięci. Mimo że staram się pewne fakty zapomnieć, powracają one do mnie jak zły szeląg, szczególnie nocą. Otóż trapią mnie zjawy, w których pojawia się Hillary Clinton w czasie przemówienia do Kongresu przez prezydenta G.W. Busha,  który oznajmił, że wydał wojnę Saddamowi Husajnowi, który w Iraku zagraża nam „bronią masowej zagłady”. Otóż w czasie tego przemówienia nasza droga Pani Hillary razem z senatorem Liebermanem z Connecticut, zaczęli bić niemilknące oklaski, popierające wiekopomną decyzję prezydenta G.W. Busha. Jak się później okazało, Saddam tej broni nie posiadał i to, że nie posiadał, było powszechnie wiadome. Tak jak już dzisiaj widomo, że wojna w Iraku była początkiem wielu innych przegranych wojen na Bliskim Wschodzie, których wynikiem jest dzisiejsza wojna z islamskimi terrorystami. A jaki z tego wniosek?

        Ano taki, że Donaldowi Trumpowi można zarzucić, że poklepywał tyłki młodych kobiet, natomiast odnoszę wrażenie, że Hillary Clinton chce być Żelazną Damą, coś jak Bismarck w spódnicy, która się nie zawaha ich wysłać w mundurach na morderczą wojnę w jakimś kraju, którego większość nie potrafi znaleźć na mapie.  Jeśli Hillary zostanie prezydentem, młodzi Amerykanie, jeśli żywi, po powrocie z wojennej służby nie będą pytani, czy wolą klepanie po tyłku, czy życie na wózku inwalidzkim.

        Wedle mnie, to jest podstawowe kryterium w wyborze prezydenta dla tak wielkiego kraju dysponującego arsenałem 4500 głowic atomowych. Wszystko inne, łącznie z gospodarką, jest drugorzędne.

        Do wyborów pozostają mi jeszcze dwa tygodnie. W międzyczasie będę pracować nad sobą, aby wypaść jako człowiek „progresywny”, globalistyczny, popierający wszystko, co jest politycznie poprawne, oczywiście na dzień dzisiejszy, antypopulistyczny i gotowy do samokrytyki, jeśli się okaże, że mam jakieś atawistyczne uprzedzenia co do rodzin męsko-męskich czy żeńsko-żeńskich. Jak nam przyjdzie stawić czoło rosyjskiej agresji, to nie zawaham się potępić Putina i zagrozić mu bombą atomową, jedną z 4500, jakie mamy w zapasie.

        Jeśli jednak nasza Zjednoczona Partia (ZPDR) przegra i Donald Trump zostanie prezydentem, będę musiał wszystko odkręcić i stać się takim, jakim jestem, czyli człowiekiem, który chce mieć prawo do własnego wyboru bez mydlenia mych oczu przez „wiodące”, partyjne  media. Nie będzie to łatwa transformacja, ale jak wiele podobnych, możliwa.

Jan Czekajewski

Columbus, OH, USA

Opublikowano w Teksty
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.