Orzeł to dobry znak
Tak, jestem nadal w Niemczech, nadal się opiekuję osobą starszą. Jest to Niemka, ona ma ponad 90 lat, ale umysł całkiem sprawny. Może nawet niesamowicie sprawny. Chyba to u nich rodzinne, bo reszta rodziny też bardzo rozsądna.
Pani starsza przywiązuje dużą wagę do jedzenia, każdy posiłek ma swój czas. Ziemniaki gotuje się w małej ilości wody, wystają do połowy. I na bardzo małym ogniu. Nie mogą być ani za długo, ani za krótko gotowane. Tak samo kalarepa, brokuły, kalafiory i marchew. To właśnie pani na zmianę gotuję jako dodatek do ziemniaków.
Ziemniaki są najważniejsze, pani je jada na obiad i na kolację. Dodatkowo na kolację jeszcze chleb z dżemem i twaróg.
Ja sobie na boku czasem coś dogotowuję, jak mi się znudzą te ziemniaki. Gorzej, jak wyrównuję braki żywieniowe czekoladą gorzką, która ma w środku nadzienie marcepanowe.
Nie ma tutaj wagi, ale za dobrze mi tutaj. Muszę ćwiczyć, bo na pewno przytyłam. Dzisiaj jeździłam godzinę na rowerze. Tu są same pola, pola z jakąś rzepą, nawet widziałam ze szparagami.
Wczoraj na jednym z pól zauważyłam orła. Był młody. Przystanęłam na rowerze, wtedy on rozwinął skrzydła. Pod spodem były kolorowe – białe, czarne i brązowe. Na wierzchu ten orzeł był bury. I miał bardzo mocne łapy i te łapy miały pióra sterczące po bokach. Piękny był ten ptak, nawet sobie pomyślałam, że to jakiś dobry znak. Pierwszy raz w życiu widziałam orła, jeśli to był orzeł. Orzeł bielik ma chyba biały łepek, a on chyba miał bury, jak reszta.
Dobry znak dla mnie, dla mojej rodziny i dla mojego państwa. Dla Polski, bo orzeł zawsze się kojarzy z godłem naszym. Nieważne, że inne państwa też może mają orła w swoim godle, ale ten orzeł ukazał się mi, a ja jestem Polką, więc to dla Polski pomyślność.
I tak ma być.
Polska to teraz bardzo zróżnicowany kraj. I niespokojny. Dużo w nim ujadaczy, cwanych lisów, ale też dużo spokojnych ludzi, którzy chcą tutaj mieszkać i chować swoje dzieci czy cieszyć się wolnością na emeryturze. Bo maszerowanie do pracy to nie jest wolność. Na ryby rano nie można pojechać.
Przedłużyłam tutaj już pobyt, teraz znów muszę przedłużyć. Firma jakoś nie może znaleźć opiekunki, która by mnie zastąpiła.
Wszyscy są tu dla mnie bardzo mili. Jednak mam rodzinę w Polsce i chcę wracać do kraju. Potem chcę tu wrócić, ale następna opiekunka może tu zapuścić korzenie, jak to się mówi. Może po prostu wyprosić, żeby być tu dłużej, wtedy stracę to miejsce. Ryzykuję więc. Może następna opiekunka, którą przyśle biuro, nie okaże się lepsza ode mnie. Opiekunki polskie bardzo pilnują dobrego miejsca, gdy jest się u dobrych, normalnych ludzi. I gdy się jest przez nich akceptowaną.
Ludzie tutaj, na tej wsi, pomagają sobie. Sąsiedzi mają latami klucze od drzwi wejściowych swoich sąsiadów po lewej i po prawej stronie. I pomagają sobie wzajemnie, bez natarczywości. Wszystko to już ludzie starsi.
Wokół niziny, uprawne pola. Dzisiaj mijałam hodowlę gęsi, zachęcali napisami, żeby zajechać i sobie kupić gęś. Ale widać, że rozdmuchane rolnictwo przeżywa kryzys, wielkie stodoły stoją puste, zwierząt prawie nie widać, ale ziemia jest uprawiana. Najbardziej dziwi mnie żwawo jadący traktor, taka prędkość mi do traktora nie pasuje. Inne rolnicze maszyny też szybko posuwają.
Rodzina pani starszej doszła do wniosku, że muszę zobaczyć, pozwiedzać Bremę. Bo jestem blisko tego miasta. Dwa tygodnie temu urządzono mi miłe popołudnie, pooprowadzano mnie po mieście, potem kiełbaska z rusztu i kawa z ciastem w restauracji, zrobionej w średniowiecznym budynku. Wokół nas chodzili ludzie z przeszłości, poubierani w zgrzebne ciuchy. Taka ta Brema jest, coś tu miesza się przeszłość z przyszłością. Dodaje to uroku miastu. Kościoły w centrum olbrzymie – dwa ewangelickie i jeden katolicki z pięknymi witrażami. Obraz Matki Boskiej ze świeczkami, które można było zapalić w jakiejś intencji.
Dziękuje za wycieczkę rodzinie, bo w tym czasie zorganizowano opiekę dla pani starszej – na kilka godzin przyszła znajoma Niemka, a potem ktoś z rodziny, dopóki nie wróciłam. Chyba pierwszy raz tak się w Niemczech mną zajęto. Aż tak.
Do miasta, które jest oddalone o pięć kilometrów, jeżdżę teraz już samochodem. Jako pierwsza opiekunka dostąpiłam tego zaszczytu. Przez pierwsze dwa tygodnie jeździłam na bardzo starym rowerze, bez przerzutek, który z tyłu miał ulokowane torby.
Taka wycieczka była miła tylko w jedną stronę, bo z powrotem było już ciężko. Ja nie mam dwudziestu lat!
Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Na rowerze miałam więcej ruchu, samochodem się przemknie, ale w mieście można więcej pochodzić.
Rano telefonuję do męża, potem rozmawiamy jeszcze na Skype. Wczoraj uczyłam syna niemieckiego, właśnie poprzez Skype. W Polsce uczy się przede wszystkim gramatyki, a nie mówienia po niemiecku. To duży błąd. Brakuje krótkich prostych, przydatnych zdań. Wszystko opiera się na pisaniu, nie mówi się. Nie ocenia się czytania, jak kiedyś. Jest sprawdzian pisemny, wszystko szybko, szybko. Szybko i sprawnie, ale język niemiecki to nie matematyka.
Książki coraz gorsze, pozaśmiecane jakimiś sytuacyjkami. Brak tam objaśnień po polsku. Uczeń sam sobie z tym nie poradzi. Książki są wciąż zmieniane i o tym decyduje nauczyciel – jak zmieni, to ma uczucie panowania czy zrobienia jakichś zmian, a firmy wydawnicze się cieszą, bo zarabiają. Młodsze roczniki uczniów denerwują się wtedy, bo nie mogą odkupić książek po niższej cenie. A kiedyś szanowano lasy!
Córka wysłała mi zadania z fizyki, dwa działy . Trudne te zadania, wiem, że kiedyś się takie robiło. Jak coś zrobię, to jej prześlę. Wtedy ona to udostępnia też innym. Kto zrobi zadanie, ten rozwiązanie zaraz daje do Internetu. W ten sposób wszyscy wspólnie robią. Najgorzej, że w szkole średniej nie mieli pochodnych i całek. A tutaj mamy zadania – wzór na drogę, wyciągamy pochodną, wtedy mamy wzór na prędkość, wyciągamy pochodną i wtedy uzyskujemy wzór na przyspieszenie. Wszystkie te wielkości są zależne od czasu. Z powrotem całkujemy i z przyspieszenia uzyskujemy prędkość, z prędkości drogę. Ale trzeba umieć całkować, oni tego nie mieli w ogólniaku.
W szkole był rozkwit około 1990 roku. Wtedy do matematyki weszły zbiory zadań – "I ty zostaniesz Pitagorasem". Były tam cudowne zadania i bardzo dużo przykładów. Nauczyciel mógł sobie swobodnie wybrać określony poziom trudności. Książka już właściwie nie była potrzebna, ale mogła być. Potem jednak ruszył cały przemysł podręcznikowy, głupota nauczycieli powodowała, że przemysł ten ruszył. Uczeń miał dużo dużych, ciężkich, kolorowych książek. I tak jest do dzisiaj.
Teraz, gdy patrzę na książki, widzę, że są coraz gorsze, coraz cięższe i coraz bardziej kolorowe. Niestety, czasem widać, że fachowcy ich nie pisali.
Mam stare książki i są dla mnie cenne, jak trzeba synowi pomóc czy sąsiadowi.
Co najdziwniejsze, niektórzy nauczyciele zmieniają książki, ale nie trzymają się ich. Uczniowie też się z nich nie uczą. Po prostu książki są. Niedobrze uczniów przyzwyczajać do głupoty.
Ale mamy kapitalizm, wszyscy chcą zarobić.
Dzisiaj siedziałam nad takim zadaniem z fizyki – samochód jedzie 60 km na godzinę i widzi człowieka na pasach. Szybko więc hamuje i zatrzymuje się tuż przed tym człowiekiem, w ostatniej chwili. Pytanie jest takie – z jaką prędkością ten samochód uderzyłby tego człowieka na pasach, gdyby jechał z prędkością 70 km na godzinę.
Wynik jest pierwiastek z 1300, czyli około 36 km na godzinę. Pierwiastek z 1300 to jest pierwiastek z sumy kwadratów jednej i drugiej prędkości. Pierwiastek z 1300 to jest pierwiastek z 60 do kwadratu plus 70 do kwadratu. I nie umiem tego zadania zrobić. Kto mi pomoże, córka i jej koledzy czekają na pomoc. Koledzy, bo koleżanek na jej wydziale prawie nie ma.
Na moim komputerze mam wszystkie filmy z Anią z Zielonego Wzgórza. Jakoś teraz tego nie oglądam, ale był czas, że bardzo mi się podobał, zwłaszcza pierwszy odcinek.
Mam też film "Kobieta za burtą" i film z Sherley Valentaine. Mąż mi to wszystko powgrywał. Jak jadę do Niemiec do pracy, jestem w obcym domu i jest mi smutno, to te filmy pozwalają przetrwać ciężkie chwile bez rodziny, na obczyźnie.
Mam też występ w "X-factorze" Michała Sikory z Bydgoszczy. Ma tak piękny głos, a jego występ był ciekawy, fajnie zachowywali się sędziowie. Więc też od czasu do czasu sobie to oglądam. Żałuję, że chłopak ten nie przeszedł dalej. Towarzyszył mu w tym programie jego niewidomy ojciec. Michał jest telemarketerem, czyli przez telefon namawia ludzi na jakieś usługi, pracuje głosem, jak to sam powiedział. Taki ma zawód.
Uwielbiam ten jego głos i on też pomaga mi przetrwać Niemcy. Moje dzieci śmieją się z tej mojej miłości do głosu Michała Sikory. Wpiszcie sobie Michał Sikora TVN – obejrzyjcie sobie mojego idola. Może kiedyś nagra płytę. Tutaj zapomniał słów piosenki, ale jak ktoś ma taki głos, to może i "wlazł kotka" zaśpiewać.
W tym domu mam zupełnie inną sytuację i nie słuchałam jeszcze Sikory ani nie oglądałam moich filmów. Dodatkowo mam wgrane jeszcze trzy odcinki Pana Nowaka. Dzięki spotkaniu z nim nie palę już papierosów i wierzę w jego pomoc. W jego uzdrawianie. Tak, leki tylko w ostateczności.
Zegarek po zmianie czasu mam jeszcze nieprzestawiony. Ujmuję godzinę, gdy na niego patrzę. Zawsze mąż mi to robił.
Zimno niedługo będzie, a ja nie wzięłam ze sobą butów cieplejszych. Nie planowałam, że dłużej zostanę. Buty zimowe tutaj oglądałam w sklepach, ale są bardzo drogie. Po co mam kupować, jak mam w domu. Jakoś przetrwam, może śnieg tak szybko nie spadnie.
Zadanie z fizyki zrobiłam dzisiaj rano, w kuchni. Pomyślałam sobie, że to różnica, czy to czołg się zatrzymuje przed pieszym, czy samochód. Przyszła mi do głowy masa i zadanie zrobiłam przy pomocy wzorów na energię kinetyczną.
Bo taki samochód pędzący z prędkością 70 kilometrów na godzinę ma większą energię niż ten, co ma prędkość 60 km na godzinę. Część tej energii jeszcze mu zostanie na przejechanie pieszego, niestety. Gdyby tak powiało jakieś tsunami, to może by zboczył z drogi i tego pieszego nie przejechał. Albo gdyby mu zabrakło benzyny. Spróbuję zrobić jeszcze jakieś zadanie. Najważniejsze, że są odpowiedzi.
Syn wraca ze szpitala. Nie przeprowadzono badań na boreliozę, a byłaby to choroba ponad 10-letnia. Konsultowano się z oddziałem zakaźnym tylko. Nie zbadano dziąsła, na którym coś dziwnego się zrobiło dwa lata temu i dentysta mu to usuwał. Za daleko jestem. Pamiętam jego rumień na łydce. Jak będzie brał leki, to podobno ma być dobrze. Ale czy będzie brał leki? Ciekawe, czy minie mu agresja w stosunku do rodziny.
Ojej, co to się dzisiaj działo! Wejść do domu nie mogłyśmy…
Jestem nadal u tej samej pani starszej niemieckiej, niedaleko Bremy. Opiekuję się nią, mieszkam z nią i w ten sposób zarabiam na utrzymanie rodziny, która jest w Polsce. Pracuję przez siedem dni w tygodniu. W dawnej Polsce chyba służące miały lepiej. Cicho, nie narzekać. Dobrze trafiłam, do dobrych ludzi.
Rano postanowiłyśmy iść z panią na spacer, ale deszcz trochę padał. Ona szybo się ubrała i wychodzi z domu. Otworzyła drzwi, klucz zostawiła w drzwiach. Poszłam szybko pozamykać drzwi środkowe domu, prowadzące do ogrodu. Po drodze się szybko ubieram, bo pani wyszła przed dom, a na pewno pada. Zamknęłam drzwi domu. Ale nie na klucz, przymknęłam po prostu. A one się zamknęły na amen. A my bez klucza. Deszcz wcale mocno nie padał, tylko troszkę.
Przypomniałam sobie, że sąsiadka z drugiej połówki domu ma klucz, a moja pani ma klucz do jej domu. Zadzwoniłam, sąsiadka wyszła, też starsza pani, do zimnej sieni, wiatr jeszcze podwiewał, a ona nieubrana jak trzeba. Ale dała nam te nasze klucze. Od wielu lat leżą w czerwonej torebeczce na szafce. Nigdy nie były używane. Już byłam zadowolona, a tu okazuje się, że ten klucz wcale nie pasuje. Ten drugi, do skrzynki pocztowej, pasuje. Klucz do drzwi dało się włożyć, ale nie dało się przekręcić – w żadną stronę. Jakby nie od tych drzwi.
Ale jeszcze był drugi sąsiad z domu obok, który mógłby pomóc. On często u nas coś naprawia. Zostawiam więc moją panią u jej sąsiadki i pędzę do domu obok. Nie wiem, którędy wejść. Przekraczam zamkniętą niską bramkę, psa żadnego nie słychać ani nie widać, i dzwonię. Dzwonię raz, drugi raz. Cisza. Więc idę od drugiej strony. Tam też dzwonię, cisza. Więc pukam w okno w kuchni i słyszę tylko, jak piesek szczeka gdzieś dalej w domu. Wracam więc do sąsiadki, gdzie czeka moja pani. Ubrana w kurtkę, jak to na spacer. Rozpinam ją trochę, bo w pokoju ciepło. Okazało się, że panie starsze już dzwoniły do tego sąsiada i rzeczywiście go nie ma w domu.
Co tu robić? Do mojej pani starszej i do jej sąsiadki dociera to, że moja dała tamtej wiele lat temu zły klucz. Gdyby był dobry, toby się go dało przekręcić w zamku. Jak mogło się to stać, że dała jej nie ten klucz? Nie możemy zadzwonić do rodziny starszej pani, bo sąsiadka nie ma numeru, a ja nie wzięłam komórki. Na spacer wychodzimy tylko przed dom. Nigdy nie brałam. Brałam, jak gdzieś wyjeżdżałam po zakupy.
Przypomniałam sobie, co mówiła rodzina, że klucze mają też diakoni, czyli służba kościelna pielęgniarska. Dzwonimy tam, są trudności z dojazdem do nas tych pięciu kilometrów, nie ma nikogo wolnego, ale pani obiecała, że się sama pofatyguje. Czekamy długo, długo. Sąsiadka już sobie gotuje na obiad ziemniaki, my czekamy. Chciałam się urwać, pójść do naszych komórek, coś tam porobić, ale panie proszą, żebym jednak została. W końcu przyjeżdża samochód ze służbami pielęgnacyjnymi niemieckimi. Niestety, ich klucz się kręci, ale nie otwiera. Pani twierdzi, że zamek się popsuł.
Idą wszystkie trzy do domu sąsiadki, a ja uparciuch proszę jednak o ten klucz, bo naszym nie dało się kręcić, a tym się da. I kręcę, i wysuwam troszkę, i kręcę, i mocno wpycham, i kręcę. I tak z 20 minut. Naciskam na drzwi, otworzyły się! Cud!
Panie starsze nie mogą uwierzyć. Bardzo, bardzo cieszy się sąsiadka, której na głowie siedziałyśmy. Ona dopiero co ze szpitala wróciła, ma też ponad 90 lat. Takiej starszej pani to nawet trudno rozmowę tak długo prowadzić.
Moja pani, szczęśliwa z zakończenia, obiecała służbom niemieckim zapłacić za przywiezienie klucza. Gotuję szybko spóźniony obiad, ale myślę już nad tą zagadką z kluczem. Trzeba to sprawdzić. Tylko uważać przy sprawdzaniu, żeby się znów nie zamknąć.
Jak się gotowały ziemniaki, moja ryba się dusiła i szpinak się rozmrażał na małym ogniu w garnuszku, wyskoczyłam z kluczami, stworzyłam taką samą sytuację. I już wiem wszystko. Zamek jest dobry. Jak wychodziłam, to klucze zostały w zamku. Więc inne klucze, z drugiej strony drzwi, nie miały już miejsca. Nie można klucza w zamku zostawiać. Tu i tu mamy takie drzwi. Jak klucz tkwi w zamku, to drugim kluczem nie możemy go otworzyć. Ja otworzyłam, bo klucz nie był widocznie przekręcony i trochę wyleciał, i wtedy udało mi się otworzyć. Jak to dobrze być w swoim domu. Ale pani starsza powinna podorabiać klucze. Ja powinnam mieć swój. I jeden powinien być też ukryty gdzieś na zewnątrz budynku. Bo sąsiadka może pójść do szpitala.
Ona prosi mnie, żebym rodzinie nic nie mówiła. Ona nie lubi żadnych zmian ani żadnych uwag. Zastanowię się nad tym. Jak zadzwonię do rodziny, to poproszę ich, żeby nic nie mówili, że dzwoniłam.
Wychodząc z domu na ten spacer, nie miałam czasu się przebrać. Wyglądałam śmiesznie w spódnicy z falbanką na dole, w getrach, odblaskowych ciepłych zielonych skarpetach i przedeptanych srebrnych kapciach. Mieszkamy na wsi, przed nami szeroki chodnik, idziemy trzy domy dalej, wracamy te trzy domy, idziemy dwa domy w drugim kierunku i już wracamy do naszego domu. Tu ludzie nie chodzą, nie spacerują. Jeżdżą samochodami. Kto by się przejmował jakimś samochodem, wyszłam więc z domu ubrana byle jak, po domowemu. Chociaż w reklamach kuchni widzę kobietę na bardzo wysokim obcasie, elegancko ubrana.
Przechodzę do innego tematu – teraz temat: kiełbasa.
Więc pani starsza pytała się, czy będę jechać dzisiaj do miasta. Nie potrzebowałam jechać, więc nie dawałam jej jasnej odpowiedzi, bo gdyby coś potrzebowała, to przecież żaden problem pojechać tam samochodem. Ona chciała, żebym kupiła krew-kiełbasę z jęzorami. Domyśliłam się, że chodzi o kaszankę z ozorami albo coś w tym stylu. Niezbyt mądrze odpowiedziałam jej, że wiem, co to jest, bo to mój mąż jada i mój pies. O tym psie niepotrzebnie wspomniałam.
A ona zadzwoniła do byłej niemieckiej opiekunki i razem pojechały po tę kiełbasę, przy okazji wzięły ciuchy do Czerwonego Krzyża. Niemiecka opiekunka to jakaś jej dalsza sąsiadka, przychodziła do tej pani na dwie godziny dziennie przez wiele lat? Może pani moja się za nią stęskniła. Może mnie nie lubi? Opiekunka, która była przede mną, brała raz w tygodniu wolny dzień i jechała do sąsiedniego dużego miasta. Tam miała znajomą albo znajomego. Więc raz w tygodniu Niemki sobie mogły zarobić. A ja nie pozwalam nikomu dorobić, bo nie wymagam dnia wolnego. Jestem tu non stop. Znajomej ani znajomego w dużym mieście nie mam. Poza tym wyjazdy kosztują. Rodzina mi dwa tygodnie temu zrobiła pół dnia wolnego, zwiedziłam wtedy Bremę i było cudownie. Jednak teraz szybko robi się ciemno, może być ślisko, lepiej siedzieć na miejscu, jeszcze mnie czeka długa droga do domu, do Polski, jeszcze się najeżdżę.
Dzisiaj w czasie obiadu przeczytałam, że Gewalt, przemoc, jest w domu starców. Że opiekunki krzyczą na ludzi starszych z demencją i nawet ciągną ich za włosy, co zostało nagrane przez syna ukrytą kamerą. Że Niemcy mają za mało kadry w domach dla osób starszych, że za duże wymagania się stawia pracownicom, że nie powinno być tak, że musi być matura, aby tam pracować. Że ich trzyletnie szkoły mają czasem wyższy poziom niż zagraniczne uniwersytety. Że będą uchwalać, żeby osoby ponad 16-letnie mogły pracować w opiece nad ludźmi starszymi, jeśli będą kontynuować naukę w opiece. Powiedziałam o tym starszej pani. Niepotrzebnie. Jak ja lubię kłapać zębami. Ona mi powiedziała, że ja wszystko, co polskie, to wychwalam. Tęsknię za Polską, dlatego tak jest. Nie wszystko wychwalam. Ona nie ma racji.
Przyjechały, niepotrzebnie się martwiłam. Pani chciała oddać bieliznę, którą kupiła wcześniej, a która była niedobra. Jeszcze kupiła sobie piżamę i kupiła tę krwawą kiełbasę, czyli ciemny salceson. Ja bym tam nie dojechała. Znam drogę tylko do trzech marketów. W dodatku miasto jest porozkopywane, objazdy. Wszystko OK.
Gdybym nie przedłużyła pobytu, tobym już za trzy dni jechała szczęśliwa do domu. Moja rodzina miałaby na listopad pieniądze, może na część grudnia. Nie wiem, czy by starczyło do końca grudnia. I od 2 stycznia musiałabym jechać znów do Niemiec, szukać miejsca przy starszych ludziach do zarobku. Więc lepiej tutaj dłużej zostać i potem dłużej w domu. Pieniędzy starcza na styk, tylko na opłaty i na jedzenie, na pewno niewykwintne.
W odpowiednim czasie muszę pani starszej wytłumaczyć, jak postępować z naszymi drzwiami. Dzisiaj było za dużo stresu, żeby ją znów pakować w stres. Do rodziny nie zadzwoniłam, o co pani starsza prosiła. W sumie nic takiego się nie stało. Zamku w drzwiach nie trzeba wymieniać. Musiałam tylko poznać te drzwi. Powinien mnie ktoś uprzedzić. Poprzednie opiekunki nie wychodziły z panią starszą na spacer, więc nie było tych problemów.
Ja wychodzę z nią dwa razy dziennie na spacer. Musiałam ją przekonać najpierw do tych spacerów, potłumaczyć, że potrzebuje tlenu, ruchu. Pani starszej przestało się już kręcić w głowie. Ale te drzwi dzisiaj były złośliwe…
W polskiej internetowej prasie przeczytałam o wychowawczyniach przedszkola, które zgubiły kilkoro 4-letnich dzieci. W Niemczech rok temu jakiś pan starszy zainteresował się 3-letnią dziewczynką, która jechała sama w kolejce podmiejskiej. Zostawiła ją wycieczka przedszkolna, panie nie zorientowały się, że im brakuje dziecka. Takie małe dzieci zdążą jeszcze świat zwiedzić. Najlepiej i najbezpieczniej jest im w piaskownicy. Uwielbiałam robić babki z piasku.
Wanda Rat
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Z jednego dnia...
Miałam rano jechać do miasta, ale postanowiłam jechać jutro. Bo musiałabym się dzisiaj spieszyć, a ja lubię rano sobie poczytać i popisać. Ja się zajmuję dalej w Niemczech starszą panią niemiecką, która ma 94 lata. Zarabiam w ten sposób na utrzymanie mojej rodziny, która jest w Polsce.
Słyszałam telefon na dole, ktoś dzwonił. Przychodzi dzisiaj opiekunka niemiecka, która ją zawiezie do dentysty. Na godzinę 15. Jak zeszłam na dół, to pani trzymała wreszcie w ręku słuchawkę. Nie zauważyłam tego na początku i chwyciłam drugą słuchawkę, która leżała na stole. Nie wiem, czy rozłączyłam, czy może osoba, która do nas dzwoniła się rozłączyła. Muszę dokładnie zobaczyć, jakie napisy są na słuchawce. Możliwe, że to ja przecięłam połączenie. Na słuchawce nie ma zielonej i czerwonej słuchawki. Jest tylko coś brązowego i coś czerwonego. Zła jestem na siebie, czasami prostych rzeczy nie wiem, nie umiem. Dzieci teraz lepsze są ode mnie.
Chciałabym do Polski, do domu pojechać, chociaż na trzy dni. Mam tu niewykorzystane dni, gdyż nie brałam dnia wolnego, a przysługuje mi jeden dzień w tygodniu.
Pani starszej zaproponowałam dzisiaj, że mogę jej porobić przeciery jabłkowe, tylko kupię cukier żelujący. Nie zgodziła się, bo przeciery zawsze robi jedna i ta sama pani od lat. Niemka.
Są Niemcy, którzy momentalnie przestawiają się i potrafią wykorzystać polską opiekunkę. Wszystko, co potrafi robić, to może robić i wtedy następna opiekunka już to musi robić. Tutaj jednak jest inaczej. Oni chcą mieć nadal kontakt z Niemkami, które do tej pory pomagały starszej pani. Piszę – oni, ale to starsza pani jest taka, co ja szanuję, bo ona ma jakieś swoje zasady i się ich trzyma. Ekonomia osobno, a zasady nawet ważniejsze od ekonomii.
Raz dziennie telefonuję do męża, który jest w Polsce. Zawsze o jednej godzinie, po śniadaniu. Ustaliliśmy godzinę, żeby on nie czekał. Przyznał mi się, że jak szedł się kąpać, to brał do łazienki słuchawkę telefonu, bo ja mogę zadzwonić. Rozmawiam z nim, a okazuje się, że on w wannie siedzi. Więc teraz dzwonię o jednej porze i jest to pewnik. Zawsze zadzwonię.
Na wieczór Skype nas łączy, chociaż wprowadza we mnie smutek, bo widzę wszystkich moich, widzę pokój i widzę psa, który tam może być. Tylko ja nie mogę, ja muszę być daleko, żeby zarabiać na rodzinę. Każdy przyjazd do Polski, na mniej więcej trzy tygodnie, pozwala mi się nią nacieszyć, ale zawsze jest tak, że pierwszy tydzień jestem jak w euforii, a potem już dopadają problemy, które się nawarstwiały, jak byłam jeszcze w Niemczech, i domagają się wreszcie rozwiązania.
Słońce już tu ładnie wyszło, nastawiam budzik, bo za 20 minut muszę zejść na dół i podać jej wodę przegotowaną. Potem pewnie pójdziemy wolniutko na spacer. I będę gotować obiad. Czas między śniadaniem a obiadem jest tu krótki, bo śniadanie jemy o w pół do dziewiątej, a obiad już o 12.
Zaraz muszę poczytać o huraganie w USA, coś słyszałam dzisiaj przy śniadaniu przez radio, ale mówili tak szybko, że wyłowiłam tylko, że metro zalane, siedem osób zginęło.
Tak, poczytałam, to dotyczy Kanady i USA. Zagrożona jest elektrownia atomowa.
Idę czytać dalej, bo dawałam pani wodę. Mam jeszcze trochę czasu. Elektrownia atomowa to coś strasznego. Już fala uszkodziła taką elektrownię w Japonii… w takiej mądrej Japonii.
Bóg dał nam możliwość pozyskiwania energii w ten sposób i za pomocą wiatru i fali nam to odbiera. Jakby nam chciał powiedzieć – nie każdy region świata może korzystać z tego sposobu pozyskiwania energii. Szukajcie sobie innego sposobu, nie będzie wam tak łatwo. Ta energia jest tylko dla najmądrzejszych ludzi. Takich, którzy potrafią przewidzieć wszystkie trudności.
Na wraku tupolewa, który się rozbił 10.04.2010, znaleziono ślady materiałów wybuchowych. Ważne jest, czy są świeże, czy pochodzą jeszcze z II wojny światowej. Czytałam, że w fotelach też. Technik, który miał być świadkiem, popełnił samobójstwo. On przyleciał tym wcześniejszym samolotem, tym, który wylądował szczęśliwie godzinę wcześniej. Dużo osób ważnych popełnia w Polsce samobójstwo.
Czują, że za dużo wiedzą, i dlatego to robią?
Wanda Rat
Polska
Musztarda po obiedzie, czyli moje poobiednie myśli o majątku polskim
Przesunięto czas, a ja i tak wstałam jak w poprzednie dni. I zorientowałam się dopiero, jak miałam starszą panią budzić i dawać jej bryję – czyli zmieloną, gotowaną z mlekiem pszenicę.
Zegarka mojego nigdy nie umiałam przestawiać, zawsze był w tym celu dawany do zegarmistrza. Wiedziałam potem na krótko, jak go przestawić, ale zapomniałam już, niestety. Będę musiała odejmować godzinę.
Jestem nie w swoim domu, jestem przecież w Niemczech, u starszej 94-letniej pani. Dlaczego Niemcy w niedzielę rano robią to, co mogliby robić w ciągu tygodnia? Starsza pani namoczyła właśnie swoje spodnie, dżinsowe, ze sztruksu i będę musiała to ręcznie zaraz prać, płukać, i wieszać. A przecież stoi tu piękna pralka, jednak służy tylko do prania ściereczek, ręczników i pościeli.
Ale, o czym to ja miałam pisać?
Chciałam to zatytułować – musztarda po obiedzie. Potem jednak pomyślałam, że my nie używamy musztardy do obiadu.
Musztardą, czyli tym czymś spóźnionym, byłyby moje myśli na temat obiadu. Obiadem byłby majątek polski albo majątek Polski, czyli naszego kraju. Majątek ten w 1989 był wszystkich Polaków, był wspólny.
Dzisiaj niedziela, powinnam iść do kościoła, tak czuję. Tak bym chciała. Ale to już trzecia niedziela tutaj i bez kościoła. Nie widzę tu nigdzie wysokich wież kościoła katolickiego. Jesteśmy na wsi. Mam rower, mogłabym gdzieś podjechać. Ale kto zająłby się starsza panią. To byłoby jak zejście z posterunku.
W radio słyszałam kawałek kazania. Kazania tutaj, w Niemczech, są dłuższe niż w polskich kościołach. Msze u nas bardziej mi się podobają, są weselsze, bardziej poprzerywane muzyką. W Niemczech kazanie trwa bite pół godziny. Nie ukrywam, że w tym czasie nie wszystko rozumiem.
Ale, o czym to ja miałam pisać? Aha, o majątku polskim. Gdzie on jest? Przecież powinien być wspólny. Bo państwo było socjalistyczne i mało było własności prywatnej. Fabryki, zakłady pracy, a także ziemia, to było wspólne.
Zakładów nie widać, ale pieniądze z ich likwidacji powinny być. Po co likwidowano zakłady? Po co likwidowano nasz przemysł? Może tam, w świecie, już był kryzys nadprodukcji . Kraje socjalistyczne mogły opóźnić ten kryzys, były ratunkiem, bo były to wygłodniałe kraje. Potrzebowały towarów... w ładnych opakowaniach. To też.
Pamiętam, jak wkroczył do naszego miasteczka pierwszy market. Jak pięknie w środku było i wszystko trochę jednak tańsze niż w okolicznych sklepikach. Potem kupiłam rumianek, który rośnie na ugorze, przed naszym osiedlem. Rumianek był niemiecki.
A moja starsza niemiecka pani każe mi kupować masło tylko z tego regionu i mleko też.
Ale wracam do myśli o naszej Polsce. Ziemia była wspólna. Jak zlikwidowano PGR-y, to przecież nie rozdzielono tej ziemi między Polaków. Czytałam kiedyś w przelocie, że szef zmian w tym czasie chciał stworzyć warstwę bogatych ludzi, bo nie było tej warstwy. Chodziło też o to, aby były tylko duże gospodarstwa, żeby nie było takich małych. Wiem, że określeni ludzie brali kredyty i kupowali i kupowali tę ziemię. Kredyty były dofinansowywane ze środków unijnych. I musieli pod zalecenia unijne uprawy stosować.
Najśmieszniejsza była uprawa orzecha włoskiego. Wiele hektarów ziemi zostało zasadzonych tym orzechem. Robiło się to tak – ziemi się wcześniej nie przygotowywało, tylko robiło się co jakiś czas dziurę w ziemi i wtykało się orzech. A orzechy można było kupić w sklepie. Więc bardzo łatwa była to uprawa. Potem tylko czekać, aż wykiełkuje i wyrośnie. Ciekawe, czy wyrosło. Unia do tej uprawy dopłacała.
Ale dlaczego my nic a nic nie dostaliśmy ze zlikwidowanego czy sprzedanego majątku polskiego, jeśli ten majątek był przedtem wspólny?
Wiem, że niektórzy ludzie w miastach dostali trochę akcji ich przedsiębiorstw. Te akcje bardzo szybko pospadały, połowa roku 2007 była tego czasem.
Jeszcze zostały nam lasy i jeziora. I morza kawał.
Dlaczego my nic nie mamy... Kilkadziesiąt lat od końca wojny, ludzie przecież pracowali wszyscy, gdzie to wszystko się podziało? Gdzie pieniądze. Dlaczego naród taki biedny? Dlaczego nikt tu nie tworzy miejsc pracy, dlaczego…
To nie na moją głowę. Ale myślę, że wszystko w świecie ma swój sens. Myślę, że Zachód, świat kapitalistyczny ogólnie, bał się nas, ludzi socjalizmu, wychowanych w innym duchu. Zachód bał się także i o swoje miejsca pracy. Bali się wykształconych ludzi socjalizmu. Jak otwarto pierwsze wrota, w roku 2005, wtedy najwięcej wykształconych ludzi pojechało do Anglii i Irlandii.
Niemcy nie chciały tych ludzi. Niemcy zadowalają się teraz takimi, co to przyjadą, popracują i wyjadą. Majstrami, opiekunkami. Młodzi inżynierowie wyjechali wcześniej, zakorzenili się i nie wracają.
Więc Niemcy nie chcieli tej wykształconej części naszego narodu. Dlaczego? Czy nie zrobili błędu?
Zaraz, jakaś część śmietanki, ta najbardziej rzutka i zdecydowana, wyjechała jeszcze wcześniej, po roku 1980. Niektórzy wylądowali bardzo daleko, w Kanadzie, w USA, w Australii. I patrzą stamtąd na Polskę i widzą więcej niż my, Polacy.
Ale miałam pisać o musztardzie.
Kiedyś, jak przyjeżdżałam w rodzinne strony ze Śląska, to myślałam sobie, że najważniejsze jest świeże i czyste powietrze. Oddycham smrodami, to gorzej niż nie mieć co jeść.
Słońce za oknami, zaraz wyciągnę starszą panią na spacerek.
Ostatnio nie chciało mi się przebierać. Miałam przydeptane srebrne pantofelki i do tego odblaskowe skarpety grube. Nadal je mam na sobie. I w takim to ubraniu, nawet i w spódnicy, wyszłam na spacer z panią. Bardzo wolniutko zawsze idziemy, do żywopłotu, który robi cień. Spacer trwa około pół godziny.
Opiekunka polska co była tu poprzednio mówiła, że wzięła ze sobą spódnicę, ale jak ją założyła, to Niemka – sąsiadka, spytała się, czy ma ona dzisiaj urodziny. Niemki chodzą w spodniach. One są praktyczne.
Wracam do tematu.
Jednak gdyby obdzielono wszystkich Polaków ich majątkiem narodowym z roku 1989, to wszyscy by mieli po trochu. Nie wykształciła by się warstwa ludzi bogatszych, którzy by w przyszłości inwestowali pieniądze, stwarzając miejsca pracy.
Więc lepiej było dać więcej pieniędzy niektórym, wartościowym, z punktu widzenia rozdzielających, rządzących wtedy.
Czy to było błędem? Trochę Polaków się nachapało, trochę się nachapuje dalej, będąc w otoczeniu ważnych ludzi.
Tylko nie był to gatunek ludzi, którzy by myśleli o innych i tworzyliby miejsca pracy. Bo myślę, że majątek polski uciekł za granicę. Szkoda, że nie pozostał tutaj.
Bogaty zawsze ściągnie do siebie pieniądze. Tzn. pieniądze szybciej pójdą do bogatego niż do biednego. W samej Polsce są różnice, ostatnio widziałam taki wpis na blogach – ci z wielkich miast i głodujących wsi. Ci z dużych miast orientują się we wszystkim na pewno lepiej i szybciej. Ja myślę jak typowa małomiasteczkowa istota.
Wiem, że wiem mało.
• • •
Teraz właśnie mój mąż w Polsce jest u naszego dorosłego syna, który jest w szpitalu. Będzie prosił lekarza o badanie mikroskopowe kawałka dziąsła, gdzie dwa lata temu zrobiła się jakaś dziwna narośl – gulka, usuwana potem przez dentystę. Będzie to badane pod kątem boreliozy. Uniknęłoby się nakłucia dolędźwiowego.
• • •
Aha, wczoraj wybrano ostatecznie najmądrzejszego człowieka Niemiec na rok 2012. Został nim Norbert Kempiński. Nazwisko polskie, może ma pochodzenie polskie.
Drugie miejsce zajął też ktoś o nazwisku podobnym do polskiego.
Jako jedyna kobieta dostała się do czołówki pani Gabi Zucker. Bardzo mi się ona podobała. Szokowała zarówno niewiedzą, jak i wiedzą. Ale jak ona tą wiedzą szokowała!
Niemcy przygotowali różne fajne łamigłówki. Ja lubię wszystkie teleturnieje tego typu, a więc wybory – Mam talent, Supertalent itd.
A Polacy głodni, bez obiadu!
Jestem na wsi, koło Bremy...
Dzisiaj mijają dwa tygodnie, jak tu przyjechałam. Jechałam zupełnie w nieznane. Następny niemiecki dom. I jest to dom na wsi, a pani starsza, którą się opiekuję, ma 94 lata. Opieka moja to 24 godziny na dobę. Mam w ciągu dnia dwie godziny wolnego. Wtedy najczęściej jadę na zakupy. W czasie tej jazdy czuję się, jakbym cofnęła się o sto lat i była służącą na wsi.
Rower bez przerzutek. Przed jazdą go pompuję, ale często powietrze mi całkiem ucieka, jak ostatnio. W końcu dałam sobie radę, napompowałam i nie musiałam pani starszej prosić o samochód. Żadnej opiekunce nie pozwoliła jeździć jej samochodem. Woli płacić za taksówkę, która wiezie opiekunkę do marketów, do sąsiedniego miasteczka. Samochód stary, nic takiego. Ale jej. Ona jest bardzo apodyktyczna. Po dwóch tygodniach już może troszkę mniej. Dzisiaj na przykład pozwoliła mi wyrzucić jej dżinsową czapkę z daszkiem. Miała na pewno kilkadziesiąt lat i wiele lat na pewno nie była prana. Brudna, porwana i tydzień temu, jak przyszły dwie Niemki i razem zrywałyśmy jabłka z drzewa, to pani w tej czapce właśnie paradowała.
Te Niemki opiekowały się nią nie raz, zanim jeszcze przyszła moda na tańszą opiekę z Polski, więc pewnie mniej się dziwiły tej czapce niż ja, która dopiero co przybyłam.
Czapę wyrzuciłam. Wytłumaczyłam jej, że szkoda proszku, szkoda prądu. Poza tym ona ma jeszcze trzy podobne czapki. Może trzeba było uprać po cichu i na pamiątkę jej zostawić? Ale ona się zgodziła, temat zamknięty.
Jak przybyłam, pani starszej niemieckiej kręciło się od rana w głowie. Spacery całkowicie ją wyleczyły, aż dziwne to. Nie wiem, od jak dawna ona nie wychodziła z domu, spacerowała tylko po korytarzu. Muszę się tym pochwalić, że przekonałam ją i poszłyśmy na pierwszy spacer. To był bardzo ostrożny spacer. Nie rozmawiała ze mną, tylko patrzyła pod nogi. Powoli, w czasie następnych spacerów zaczęła wzrokiem obejmować kwiatki rosnące przy chodniku, potem krzewy z piękną barwą liści. O, jak mi się poetycko napisało…
Od wczoraj spacerujemy już dwa razy na dzień. Dzisiaj znów postęp, bo pani w domu przeszła kawałek bez swojego chodzika. Zupełnie o nim zapomniała. Cieszę się, niech będzie zdrowa.
Dzisiaj przyjechał do niej 30-letni wnuk, a jutro przyjedzie rano siostrzeniec, czyli ojciec tego wnuka. Moja pani nie miała męża ani dzieci. Wysoka, szczupła i dość wyprostowana, jak na te lata.
Analizuję sobie jej sposób odżywiania. Co sprawia, że niektóre osoby są zdrowe mimo upływu lat.
Są zdrowe na starość. Tak, niech będzie to słowo "starość".
Moja pani rano je ugotowaną na mleku pszenicę, którą zawsze mielę jej poprzedniego dnia, wieczorem. Nie używa pieprzu, papryki, żadnych przypraw w tym domu nie widać. Jest miód, mąka tylko z pełnego przemiału, czyli z otrębami, dużo je masła. Masło tylko kupuje z tego regionu. O, jacy z Niemców są patrioci regionalni!
Owoców nie jada, mięsa nie jada. Jajko może jedno w tygodniu. Chleb zamawia telefonicznie i jadę po niego specjalnie do piekarni. Jest to chleb jęczmienny.
Na obiad i kolację pani jada ziemniaki, gotowane w małej ilości wody.
Pije tylko zieloną herbatę, nie słodzi. U siebie w szafce ma gorzką czekoladę i herbatniki.
Jada zawsze o stałych porach.
Chodzi powoli, ale nogi ma dobre. Słabo widzi, ale przy dobrym oświetleniu całkiem dobrze.
Nie bierze żadnych leków. Jakby co, to mają jej życia nie przedłużać. Ma spisany taki cyrograf, który trzeba pokazać lekarzowi.
O, sąsiad jej kosi trawę przed domem. Za chwilę wkroczy do ogrodu naszego. Idę pozbierać jabłka, bo na pewno coś pospadało. Przejechałabym się takim koszącym samochodzikiem. Z tyłu trawy nie wyrzuca, tylko zbiera ją do dużej torby.
Moja pani starsza już przyjechała. Wnuk zawiózł ją do miasta. Mieli wziąć klucz środkowy, zapomnieli. Tymczasem pan zaczął kosić trawę i mogłabym nie usłyszeć dzwonka. Ale ja akurat zeszłam, poszłam pozbierać jabłka.
Niemka, znajoma tej pani, się ucieszy. Jest teraz chora, ale ja wszystkie jabłuszka uratowałam, pozbierałam w różne wiadra i miski. Będzie mogła sobie suszyć, ona ma jakąś specjalną suszarkę, która suszy w temperaturze 80 stopni.
Jutro przyjedzie ten drugi członek rodziny, ten wszystko załatwiający, ten, co mnie wyszukał, przeegzaminował z niemieckiego i mnie wybrał. Chociaż biuro miało kogoś tam innego wybranego. Jakąś inną opiekunkę. Ale przyjechałam ja i dobrze mi tutaj. Roboty nie jest za dużo i jest ona rozłożona w czasie.
Jutro będziemy omawiać m.in. sprawę mojego dnia wolnego. Powinnam mieć jeden dzień wolny w tygodniu, a tu już dwa tygodnie minęły.
Ale właściwie, to po co mi dzień wolny. Wcale nie czuję się przeciążona ani zmęczona. Codziennie rano dzwonię do męża, pod koniec śniadania. Dzwonię przez taki numer specjalny i takie połączenie jest bardzo tanie. Mąż czeka zawsze na mój telefon. Potrzebujemy tego, tych naszych rozmów. Przydałoby się więcej. Czasem jeszcze po południu spytam się jej, czy mogę zadzwonić, jak mnie weźmie tęsknota i gdy czuję się samotnie. Paskudnie samotnie.
Ale ostatnio zwróciła mi uwagę, że słuchawkę zostawiłam nie tam, gdzie trzeba, gdzie ona jest przyzwyczajona. I już postaram się obyć bez tych dodatkowych naszych rozmów.
Mąż mi zawsze opowiada, co będzie robił, co będzie gotował, gdzie był, kto do nas dzwonił i czy jakiś list przyszedł. I co słychać u córki, czy się które dziecko odezwało. I jak tam nasz najmłodszy, który tacie kroku dorównuje.
Późno wieczorem mamy Skype'a. Rozmawiam z mężem przede wszystkim. Odezwała się mama kolegi mojej córki, którą popchnęłam do przodu, ucząc ją niemieckiego. Mogła opuścić swojego męża – bijącego ją pijaka, który narobił długów, które ona teraz spłaca. Ale już drugi raz jest u tej samej osoby starszej w Niemczech, która ma demencję, ale jest bardzo miła. Więc rzuciła pracę szwaczki w zakładzie w swojej wsi, gdzie pracowała od poniedziałku do soboty za 1100 złotych miesięcznie. Męża jednak nie rzuciła.
Kuzynka wczoraj się odezwała. Poznałyśmy się dopiero w 2008 roku, na spotkaniu rodzinnym. Czyta teraz pewnie wszystko to, co do tej pory napisałam. Pochwaliłam jej się.
Brak racjonalnego myślenia
Po co ludzie się pobierają? Bo się kochają i przyrzekają sobie wzajemną pomoc, szczególnie w okresach trudnych dla obojga lub dla jednego z nich. Tak jest na ogół, ale nie zawsze.
Oboje pochodzili z Wielkopolski, z jednego miasta. Ale nie znali się tam. Poznali się dopiero w Kanadzie. Ona przyjechała tutaj w wieku kilkunastu lat wraz z rodzicami, w ostatnim momencie ułatwionej ścieżki imigracyjnej dla Polaków.
Wraz ze zmianami ustrojowymi w Polsce kryteria w stosunku do Polaków są takie same jak w stosunku do innych, pochodzących z innych krajów świata. Kryteria te są ewidentnie dyskryminujące Polaków. Bo nie są oni bogaczami, aby "kupić" sobie prawo stałego pobytu w Kanadzie, inwestując tutaj kilkaset tysięcy dolarów. W większości nie mówią po angielsku, bo uczono ich przymusowo rosyjskiego i dodatkowo raczej niemieckiego niż angielskiego, który był traktowany jako język wrogów ideowych, w okresie realnego socjalizmu w Polsce.
Bogdan ukończył w Polsce informatykę i uzyskał stosunkowo dobrą pracę państwową. Dostał jednak zaproszenie od brata swojego dziadka, osiadłego w Kanadzie od wielu lat, do odwiedzenia go. Spakował się więc i przyleciał do Toronto. Stąd został zabrany do London, gdzie mieszkał jego stryjeczny dziadek. Bogdan zamieszkał u niego i dość szybko dostał pracę w firmie remontowo-budowlanej.
Po roku harówki zaczął nawiązywać kontakty poprzez Internet. Była to dla niego forma rekreacji i zalążkowego wykorzystywania wiedzy, którą posiadał, a której nie mógł użyć w nowo wykonywanej w Kanadzie pracy. Po jakimś czasie zaczął często "plotkować" z młodą Polką zamieszkałą na stałe w Kitchener. Okazało się, że mają dużo wspólnych tematów, bo ona bardzo tęskniła za miastem, z którego on pochodził i skąd dość niedawno przyleciał. Po miesiącu spotkali się. Potem było jeszcze kilka spotkań. Zakochali się w sobie. Bogdan dowiedział się, że Kasia ma jednorocznego synka ze związku z Kanadyjczykiem, związek ten rozpadł się przed pół rokiem. Bogdan zauroczony dość ładną kobietą, młodszą od niego o kilka lat, oświadczył się jej i oświadczyny te zostały przyjęte. Został przedstawiony rodzicom Kasi, która była ich jedynaczką i oczkiem w głowie. Ubolewali nad tak fatalnym startem życiowym ich "perełki". Po pewnych wahaniach zaakceptowali oni Bogdana jako męża ich córki.
Odbył się ślub i państwo młodzi zamieszkali w wynajętym i opłacanym przez Bogdana mieszkaniu w Kitchener. Kasia pracowała na pół etatu, a w czasie jej pracy opiekę nad synkiem sprawowała jej matka. Bogdan znalazł drugą pracę. Pracował na noc i na ranną zmianę. Wieczorami spał 4 – 5 godzin, a głównie odsypiał zaległości w weekendy.
Zwracał się kilkakrotnie do żony o pójście do urzędu imigracyjnego, celem wypełnienia dokumentów sponsorowania go. Miał świadomość, że przebywając nielegalnie w Kanadzie, naraża się na aresztowanie i wydalenie. Każda taka rozmowa kończyła się awanturą. Kasia bowiem twierdziła, że celem ożenienia się Bogdana z nią była możliwość uzyskania przez niego stałego pobytu w Kanadzie. Nawet kiedy zaszła w ciążę, nie zmieniła zdania. Na miesiąc przed rozwiązaniem wyprowadziła się do swoich rodziców.
Kiedy urodziła synka, Bogdan przyniósł jej kwiaty i 3500 dolarów na wyprawkę i koszty utrzymania dziecka. Pieniądze zostały przyjęte, ale on został nieomal wypchnięty przez żonę za drzwi. Mieszkał sam. Pracował i ciągle liczył, że żona się opamięta i wróci do ich wspólnego mieszkania, które umeblowali razem, ale wyłożył na to pieniądze Bogdan, bo zarobki Kasie były dość marne. Nie doczekał się.
Po miesiącu po urodzeniu się synka spotkał przypadkowo żonę na spacerze z dzieckiem. Podszedł do niej i spytał, jak synek ma na imię. Nie odpowiedziała mu. Wtedy próbował zajrzeć do wózka, aby zobaczyć synka. Został przez Kasię odepchnięty i zaczęła krzyczeć, że ją napastuje. Zwróciło to uwagę przechodniów. Bogdan poczuł się nieswojo. Wiedział, co mu może grozić, jeśli znajdzie się w pobliżu policjant. Powiedział tylko żonie, że idzie do urzędu miasta (który był w pobliżu), aby uzyskać wyciąg z aktu urodzenia dziecka, i będzie walczył o uzyskanie prawa widywania go.
Nie oglądając się za siebie, szybko oddalił się z miejsca scysji z żoną. W urzędzie miasta udał się do właściwego pokoju. Kiedy oczekiwał na swoją kolejkę, został poproszony o wyjście przez dwóch policjantów. Kiedy wyszedł z nimi na zewnątrz, to spotkał tam Kasię, która w gwałtowny sposób tłumaczyła policjantom, że ten jej mąż, z którym jest w separacji, ją napastuje w miejscach publicznych, śledzi ją i grozi. Powiedziała też im, że jest on w Kanadzie nielegalnie i że powinien być jak najszybciej wydalony. Policjanci po dokonaniu czynności sprawdzających odwieźli Bogdana do miejscowego więzienia, skąd na drugi dzień został przewieziony do torontońskiego aresztu imigracyjnego.
Bogdan zaczął analizować swoją sytuację. Zorientował się, że walka o pozostanie w Kanadzie, przy tak negatywnym stosunku do niego jego żony, nie ma sensu. Dowiedział się wcześniej od ojca pierwszego dziecka Kasi, że to ona zerwała z nim związek. Też miał on trudności z uzyskaniem od niej jakiejkolwiek informacji o dziecku. Nie dbała ona nawet o alimenty. Tej rozpieszczonej i egocentrycznej jedynaczce pomagali nadal jej rodzice.
W czasie jednej z rozmów z żoną, przed wybuchem konfliktu, ujawniła chęć wyjazdu z Bogdanem do Polski, celem stałego tam zamieszkania. Bogdan tłumaczył jej, że warunki ich życia w Polsce byłyby dużo trudniejsze. Bogdan miałby trudności z odzyskaniem poprzedniej pracy, a w Kanadzie wprawdzie nie pracował w swoim zawodzie, ale zarobki z dwóch prac dawały jego rodzinie możliwości życia na co najmniej średnim poziomie. Zamierzał kupić samochód. Ale wszystko to zostało pogrzebane przez Kasię. Jego żal do niej był tym większy, że kiedy już się pobrali, zmarł jego ojciec. Bogdan nie mógł polecieć na jego pogrzeb, bo nie miałby już tu powrotu. Uważał, że ważniejsze jest w tym momencie utrwalanie swojego związku małżeńskiego i zapewnienie rodzinie bytu. To głębokie z jego strony wyrzeczenie nie zostało w ogóle docenione przez żonę, która była zapatrzona tylko w swoje egoistyczne problemy.
Bogdan z aresztu szybko nawiązał kontakt ze stryjem-dziadkiem i jego synem, czyli swoim wujkiem. Ten ostatni z kolei nawiązał kontakt z oficerem imigracyjnym, który po analizie sytuacji Bogdana, zgodził się na wypuszczenie go z aresztu za kaucją w kwocie trzech tysięcy dolarów.
Równolegle Bogdan nawiązał kontakt z kolegą z czasów zamieszkiwania w London, ten był agentem w biurze podróży, który znalazł Bogdanowi możliwość przelotu do Polski za kwotę 230 dolarów. Skąd ta śmiesznie niska kwota? "Last minute", czyli wykup okazyjny wolnego miejsca w samolocie odlatującym do Europy za kilka dni. Bogdan polecił koledze, aby kupił mu ten bilet. To też stanowiło argument w rozmowie z oficerem imigracyjnym.
Na drugi dzień do aresztu imigracyjnego przybył wuj Bogdana, który wpłacił żądaną kaucję. Już po godzinie Bogdan był wolny. Miał kilka dni na "zlikwidowanie" swoich spraw. Musiał wymówić wynajem mieszkania, sprzedać czy rozdać meble i ruchomości, spakować się i być gotowym do odlotu.
Ten świetny kandydat na nowego imigranta w Kanadzie został pozbawiony szansy normalnego rozwoju w Kanadzie przez nieracjonalne postępowanie żony i matki ich wspólnego dziecka. Należało przypuszczać, że Bogdan, po zalegalizowaniu swojego pobytu w Kanadzie, szybko uzyskałby pracę zbliżoną do swoich umiejętności nabytych w Polsce. A może Kasia w końcu się opamięta? Może konieczność samotnego (nawet jeśli przy pomocy rodziców) wychowywania i utrzymania dwójki małych dzieci zmieni jej stosunek do człowieka, który był gotów nieść pomoc. A nade wszystko, jak twierdził Bogdan, oni się autentycznie kochali. Może to uczucie przezwycięży jakieś pokręcone ambicje Kasi, wykorzystującej swoją obecną przewagę nad Bogdanem, wobec posiadania przez nią obywatelstwa kanadyjskiego.
Aleksander Łoś
Toronto
Zdjęcia polskiego ubóstwa – Gabriela Zimmer
Gabriela Zimmer, czyli Gabriela Pokój. Jej nazwisko znaczy po polsku "pokój" w mieszkaniu, nie taki "pokój" na świecie. W języku polskim mamy tu nieścisłości, bo nasze słowo pokój ma dwa znaczenia.
I ten pokój w domu, który ma cztery ściany, i ten pokój na świecie, który ścian nie ma… chyba nie ma. To zależy, czy świat jest ograniczony. Ja tego nie wiem, a wy? Kończy się ten nasz świat gdzieś?
Ta pani, ta Niemka Gabriela Zimmer od wiosny tego roku urzęduje w Unii Europejskiej. Z ramienia partii lewicowej. Są tam dwa jakieś odłamy. Interesują ją tematy ubóstwa w Unii Europejskiej. Ostatnio zamieściła zdjęcia z naszego polskiego podwórka. A nasze podwórka są różne – są wykaflowane, takie mają bogaci, i są zaśmiecone, takie mają szczególnie biedacy. Bo biedak biedakowi nie jest równy. Są biedacy skromni i bardzo czyści, takich jest w Polsce wielu. Bezdomni w ogóle nie mają podwórek.
Więc uciekam od tematu podwórkowego, bo nie jest dobry.
Pani Gabriela wypatrzyła biedę w Polsce. Ona, z tak daleka, z innego kraju ją wypatrzyła. Bo ona po prostu patrzyła. Jeśli ktoś patrzy, to i widzi.
Nasi w kraju są oburzeni, bo oni z bliska, od siebie, żadnej biedy nie widzą. Na ulicach ludzie ubrani znakomicie, kto to wie, gdzie te stroje kupili? My wiemy, w szmateksie.
No to Polacy nie są tacy biedni, ubrać się mają w co. Czasami lepiej wyglądają niż Zachód. Wyraźnie widać, że są szczuplejsi. Buty na nogach też mają. To widzimy na ulicach, polskich ulicach. A czy mają coś w żołądku, tego nie zobaczymy. Kto tu głodny, a kto syty... kto je drogo, wartościowo, a kto żywi się samymi ziemniakami. Kto ma długi, a kto nie. Kto ma oszczędności i kasę na koncie, a kto nie ma złamanego grosza, tego też nie widzimy. A mimo to, ta pani biedę pokazała, polską biedę.
Nie widziałam, niestety, tych zdjęć. Ale jak w roku 2003 pojechałam do Łodzi na wesele i nocowałam u wujka, który mieszka w Łodzi na dużym osiedlu, to rano obudziły mnie hałasy ze śmietnika. Wstałam i patrzyłam zdziwiona na ludzi tam buszujących… takiego widoku z mojego miasteczka na zachodzie Polski nie widziałam może i dlatego, że u nas biedniejsze są śmietniki. Bo i tak może być.
Tak, bieda w Polsce jest. Na pewno w Warszawie mniejsza niż w Łodzi. Są ludzie, którzy nie mają środków utrzymania. Są rodziny, które nie mają na chleb i wcale niewielodzietne... Są dzieci głodne. I dużo jest ludzi głodnych w Polsce. I dobrze, że pani Gabriela Zimmer tę polską biedę zauważyła. Trzeba polepszyć byt naszego narodu. Ludzie biedni, nie wstydźcie się swojej biedy.
Niech bogaci, którzy są przy władzy, dostrzegą polskie głodne dzieci w polskich superubogich rodzinach, którym żadna pomoc społeczna nie jest w stanie pomóc, bo nie ma na to środków. Za mało ma środków.
Nie oburzajmy się na panią Gabrielę Zimmer. Ja wiem, że my nie chcemy wracać do socjalizmu, do komunizmu, bo to już było… Ale to było przy tych drugich sąsiadach.
Krzyczmy głośno, Polacy, tak jak Grecy… nam też trzeba pomóc. Nasze społeczeństwo dusi się, już koniec zaciskania pasa!
Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy bogaci, jeśli jesteśmy biedni. Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy wspaniali, jeśli tak nie jest. Polska potrzebuje pomocy. Nie możemy wspierać innych krajów europejskich, gdzie bieda, jeśli u nas bieda jeszcze większa.
To nasi politycy się chwalą i polskiej biedy nie chcą widzieć. Dobrze być politykiem w Polsce, na pewno po śmietniku nie trzeba grzebać. Co zrobić, żeby być długo politykiem? Trzeba nie wykazywać minusów, tylko same plusy.
I dlatego polscy politycy chwalą się Polską.
• • •
Od tygodnia jestem znów w Niemczech. Zostawiłam kłopoty domowe mężowi, zostawić musiałam moją rodzinę i przyjechałam w całkiem nieznane mi miejsce. Jest to połowa małego wiejskiego domku, z trawiastym ogrodem i czterema jabłoniami. Jabłonie te są skarbem chyba, bo przyszły dwie panie, Niemki, pomagały przez dwie godziny zrywać jabłka, wchodziły nawet na drabiny. Jako zapłatę otrzymały spady. Widać było, że tak jest od lat.
Pogoda była słoneczna i wyciągnęłam dla pani starszej, ona ma 93 lata, plastykowy fotel ogrodowy. Ona lubi komenderować, więc zadowolona siedziała sobie w cieple, na słoneczku. Potem to wspominała ze dwa dni, dziękowała za mój pomysł. Pomysł mój był prosty. Po co ona ma siedzieć w domu, jak piękna pogoda. Ale ona ma zawroty głowy, więc stać nie może.
Niemki pięknie poukładały jabłka w skrzyneczkach i pani starsza ma za spady robotę zrobioną. Ja nie wchodziłam na drabinę, tylko je asekurowałam. Przyjechałam tu opiekować się starszą panią, nie mam też tak dobrego ubezpieczenia jak Niemki. Muszę też zarabiać pieniądze na rodzinę, a nie wchodzić na drabinę. O, jak mi się zrymowało! Na początku mojej pracy opiekunki w Niemczech, trzy lata temu, nie byłabym taka roztropna, wyrachowana, można by powiedzieć. W pierwszym domu niemieckim, a był to olbrzymi dom, pomyłam wszystkie okna. A były to wielkie okna, do samego sufitu. Mogłam wypaść, niebezpieczne to było. Zrobiłam to z nudów, z tęsknoty za moimi dziećmi, za mężem, za Polską. Tylko robota zabijała wtedy myśli o najbliższych. Nie byłam przyzwyczajona do rozłąki. I chyba tak nie powinno być, żeby matka pięciorga dzieci musiała wyjeżdżać za chlebem do Niemiec.
Ostatnie trzy małżeństwa niemieckie były podobne. Byli to wykształceni ludzie, w wieku średnio 85 lat i bardzo oszczędni. Nigdy nie zapomnę wzroku Niemki, jak poprosiłam o jajko na śniadanie. Jak mogłam chcieć jajko, jak oni i ich synowie, nawet jak byli młodzieńcami, tylko jedli na śniadanie chleb z dżemem i masłem. Tak było zawsze i tak musi być. Ale za moimi plecami stanął dziadek niemiecki, mąż tej pani, któremu pomysł na jajko bardzo się spodobał. Pani starsza niemiecka aż płakała potem i wymówki mu robiła.
Ale jestem teraz przy jednej starszej pani, na wsi, mam Internet, mam telewizor w pokoju i mam takie alarmowe połączenie, a właściwie podsłuch. Jestem na górze i słyszę wszystko, co robi starsza pani. W dzień i w nocy. Słyszę każde kaszlnięcie. Poprzedniej opiekunce bardzo to przeszkadzało. Już więcej tutaj nie przyjedzie, zapowiedziała.
Mnie nie przeszkadzało do wczorajszej nocy, gdy chodziłam do niej dwa razy nad ranem, a ona mówiła chyba przez sen, bo zastawałam ją śpiącą. Potem już nie mogłam zasnąć, słyszałam zegar w jej pokoju, wybijający godzinę – czwartą, piątą... Następna noc znów była spokojna.
Pani jest właściwie zdrowa, tylko źle widzi. Światła muszą być wszędzie pozapalane i każda najdrobniejsza rzecz na swoim miejscu. Moje rzeczy mają nie przeszkadzać i nie zmieniać nic w otoczeniu. Moja szczoteczka do zębów stoi więc na półce pod sufitem, ręcznik mam brać do swojego pokoju itd.
Cały tydzień się wszystkiego uczyłam. I teraz już wszystko wiem. Nie mogę włączyć prania, bo pralką ona rozporządza. Jej siostrzeniec przeegzaminował mnie z moich umiejętności jazdy samochodem. Jako pierwsza z opiekunek zdałam, nawet powiedział starszej pani, że bardzo dobrze jeżdżę. Pomimo to pani klucza jakoś mi nie chce dać. Jeżdżę na zakupy do sąsiedniego małego miasteczka na rowerze. Rower jest superstary, muszę każdorazowo przed jazdą pompować przednie koło, z tyłu po bokach wiszą czarne torby, zamykane na zamek. Wczoraj trochę zmokłam. Dobrze, że wzięłam z Polski kurtkę z kapturem i taką ciepłą opaskę – taki komin. Zakłada się to na szyję, a można też zaciągnąć na głowę i nawet na czoło.
Fajnie mi się jechało, pomimo siąpiącego deszczu, samochody mnie mijały, ja mijałam kolejne laski i pola... Tak, tutaj są uprawne pola. W Polsce to widok rzadki, przynajmniej w moim popegeerowskim terenie. Unia dopłaca rolnikom za trzymanie łąk i odpowiednie ich koszenie. Dopłaca się np. za koszenie od środka i idąc ślimakiem na zewnątrz, bo wtedy wszystkie myszki, szczurki czy kreciki mogą sobie pouciekać.
Tutaj nikt nie oszczędza na moim jedzeniu. Od razu, pierwszego dnia otrzymałam pieniądze na zakupy, a także kieszonkowe. Za kieszonkowe chciałabym kupić czarną walizę, która widziałam przecenioną w markecie. Ale jak ją przywieźć na tym rowerze, musiałabym czymś przywiązać… Nie wiem, jak długo moja stara waliza wytrzyma comiesięczne wojaże i przeładowywania.
Pani starsza niemiecka nigdy nie była mężatką ani nie miała dzieci. Była córką posiadaczy ziemi. W czasie wojny przybyło tutaj dwóch młodych Francuzów na roboty. Pracowali tu kilka lat. Potem, po wojnie, jeden z nich naraz pojawił się tutaj przed drzwiami, zaprosił starszą panią do siebie, do Francji. Pojechała, ale zastrzegła, żeby wynajął jej hotelik. Była tam trzy tygodnie.
Wieczorem mielę dwie łyżki pszenicy – bardzo dokładnie, i zalewam wodą. Rano dodaję do tego mleka, gotuję to w szerszym garnuszku z wodą. Wtedy się nie przypali. Garnuszek wkładam w garnuszek. Taka chemiczna łaźnia wodna. Ona to je przed umyciem się, przed właściwym śniadaniem.
Na obiad zawsze ziemniaki i na śniadanie też zawsze ziemniaki. Ja mogę sobie gotować, co chcę. Nie korzystam z tych możliwości, kupiłam sobie śliwki suszone, orzechy włoskie i pogryzam.
Po ziemniaczanym tygodniu ziemniaków mam już dość. Może by kupić jakiś makaron czy ryż? Ale nie chce mi się specjalnie dla mnie gotować. Mam pyszny razowy chleb. Wypatrzyłam go w piekarni, jak kupowałam zamówiony chleb jęczmienny dla pani.
Pierwszy raz widzę osobę, która tak rygorystycznie wręcz podchodzi do swojego jedzenia. Obiad ma być zawsze na 12, dzisiaj ziemniaki i fasolka szparagowa. Obok kładę maselniczkę z masłem i pani sobie sama to masło dawkuje.
Prawie ze sobą nie rozmawiamy przy jedzeniu. Nie można jej rozpraszać. Mam przy sobie kawałek gazety i sobie poczytuję i czekam, aż ona skończy. Dzisiaj wyczytałam, że jakiś tutejszy człowiek, czyli Niemiec, 59-letni zauważył rannego ptaka w gąszczu. Chciał mu pomoc, ptak nie zrozumiał, że to pomoc, i zaatakował tego pana, uczepił się jego ramienia. Nie mogli go odczepić sanitariusze, cały wieczór trwało rozdzielanie ich. Dopiero półgodzinna praca weterynarza dała efekty. Chciałam to opowiedzieć starszej pani, ale nie umiała się skupić na moich słowach. Przeczytać też nie mogła, bo źle widzi.
Dzisiaj urodziny starszej pani. Rano przyszedł ktoś z władz tego regionu rolniczego. Młody człowiek, bardzo grzeczny. Rozmawiał z panią prawie godzinę. Pani opowiadała mu, jak teraz aktywnie żyje.
I przed domem siedziała na fotelu, jak zrywano jabłka, i codziennie teraz spaceruje po południu, aż inne sąsiadki też zaczęły wychodzić z domu. Mogą się pospotykać, porozmawiać jak wczoraj. To mnie cieszy. Spacerują zazwyczaj ludzie w miastach. Tu, na wsi, każdy ma swoje obejście.
Pan ten przyniósł duży kosz, a w nim kwiaty słonecznika, trzy różne puszki z mięsem, miód, duży kawałek kiełbasy i kawałek mydła szarego w folii z wstążeczką. Władze regionu każdemu składają życzenia co 10 lat, a ludzi ponad 90-letnich odwiedzają co roku. Miło więc tutaj. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Ludziom wiele do szczęścia nie potrzeba. Tylko to minimum im zapewnić. Żeby mieli najtańsze jedzenie, na leki i na opłaty. A tego w Polsce ludzie nie mają.
Jakiś plan zagospodarowania ludzi byłego socjalizmu na pewno jest. Jeśli nie może ich wykorzystać rodzima ziemia, trzeba ich zmusić, aby dobrowolnie wyruszyli na inne ziemie, za chlebem. Będą tam pełnić służalcze funkcje, wtapiać się w luki. Tam, gdzie praca jeszcze jest.
Wanda Rat
Trudne życie w Polsce
Już październik 2012...
Jestem miesiąc w Polsce i to był trudny miesiąc. Kłopoty z synem już dorosłym, który ma zaburzenia psychiczne. Co ruszy się z domu, to coś zgubi, najczęściej pieniądze czy dokumenty. Także i samochód. Dokumenty ktoś wrzucił do skrzynki pocztowej. Potem syn znów wyszedł z domu (najczęściej nie wychodzi) i już powtórnie zgubił dowód i pieniądze, które wypłacił. Nie ma żadnej możliwości, żeby zmusić go do leczenia, może trzeba zmienić leki. Zawiozłam go nawet do dużego miasta, na oddział psychiatryczny, ale przed szpitalem zrezygnował. Nie chciał iść i uciekł mi. Wracałam sama, a ponieważ syn nie miał gdzie nocować, więc zgłosił się do tego szpitala. Niestety, pan na stróżówce go nie przyjął, powiedział mu, że to nie noclegownia. Syn przesiedział więc noc na dworcu, a potem sprzedał dwie komórki, żeby mieć pieniądze na bilet powrotny. I wrócił. Zła byłam na tego stróża, bo oddział jest otwarty, o każdej porze można się tam zgłosić i nawet bez skierowania.
Przepisy są takie w Polsce, że nic nie można zrobić. Próbowałam, przekonałam się, że człowiek chory psychicznie,który nie czuje choroby, nie może być zmuszony do leczenia. ZUS ma wtedy niezłe oszczędności. Mąż wyjechał opiekować się wnuczką, zostałam sama z najmłodszym synem.
Córka wyjechała już na studia, dzisiaj ma pierwsze wykłady. Narzeka, że nie ma lodówki. I patrzy na wszystko inaczej niż ja w jej wieku. Mniej entuzjastycznie, bardziej realnie.
Dzwoniłam do niej . Siedzi u koleżanek, które mieszkają w mieście, nie w akademiku.
Sprawa bankowo-spadkowa. To ciężkie dla mnie.
Znalazłam dowód nieuczciwości banku. Bank rok temu wysłał na prośbę sądu historię rachunku mojego taty. Były tam liczne wypłaty kartą o pewnym numerze. A ja po roku znalazłam karteczkę, która potwierdza zdanie do banku karty, która już była nieważna.
Powinnam to zgłosić do odpowiednich służb w naszym miasteczku. Ale przed dwoma laty wysłałam do prokuratury tutejszej dowody złej pracy banku. Podałam je przy okazji zgłoszenia wyłudzenia ode mnie numeru PIN wraz z numerem klienta, do naszego wspólnego z mężem konta. Wszystko to wyłudziła pracownica banku. Przedtem bank zrobił akcję, która trwała miesiąc. Pisał do nas pisma przedegzekucyjne, że niby jesteśmy winni im jakieś pieniądze. Nie byliśmy nic winni, ale bank chciał, żebyśmy przyszli i zlikwidowali ten rachunek, na którym nic nie było od kilku miesięcy. Zamykanie rachunku to dobra okazja dla nieuczciwych pracownic do wypłaty pieniędzy gotówką i możliwość zamknięcia niewygodnych kart. Daliśmy się na to nabrać i bez przygotowania poszliśmy zamknąć ten rachunek. Zostawiliśmy puste miejsca, zamiast napisać, że kart nie otrzymaliśmy. Pracownice banku mogły to sobie wszystko podopisywać, powypełniać.
Na drugi dzień poszłam uzupełnić dowód zamknięcia karty, ale się nie zgodzono, tłumacząc, że mogę to zrobić przy pani, która zamykała rachunek, a ona poszła akurat na urlop.
Dzwoniliśmy jeszcze na infolinię blokowania kart, gdzie nam powiedziano, że na męża mojego, na jego Pesel, została pobrana karta o szerokich możliwościach. Jednak adres się nie zgadzał, mąż nie mieszka w Gliwicach.To było niepokojące.
Bank szybko zamknął mi usługę internetową, jednak pracownicy infolinii bankowej zrobili mi do niej dostęp. Wtedy to zauważyłam, że włączona jest usługa sms-owa, którą ja miałam zablokowaną. To sobie zapamiętałam. I myślę, że można by było posprawdzać uczciwość tego właśnie banku. Podejrzane by było, jeśli byłby nadmiar posługiwania się tą opcją.
Zauważyłam też brak historii moich funduszy inwestycyjnych, z których wyszłam w odpowiednim czasie, bo pieniądze były potrzebne na życie.
Zadzwoniłam, napisałam i powiedzieli mi pracownicy infolinii bankowej, że robiłam konwersję międzybankową funduszy inwestycyjnych i że pieniądze spłyną na rachunek pod koniec miesiąca. Ja nie robiłam żadnych konwersji i jakie pieniądze? Na pewno mojego ojca. Bank napisał do mnie, że zamknął rachunek w połowie miesiąca. Miałam nadzieję, że prokuratura uzyska całą historie rachunku, ale oni sprawy nie wszczęli.
Tylko za dwa tygodnie od zgłoszenia do prokuratury otrzymałam wezwanie na policję. Zadzwoniono do mnie, żebym pojawiła się w jakimś tam pokoju. Poszłam, pan siedział przy biurku i miał przed sobą dokumenty bankowe, które przesłałam do prokuratury za pomocą Internetu. Spojrzałam na nie i ich nie poznawałam Były jakieś inne. Odszukałam najważniejszy dokument – pełnomocnictwo do funduszy moich rodziców, na mnie, które miało datę wcześniejszą niż moje. Przesłała mi je pan z infolinii tych funduszy, gdyż mówiłam mu o tej dacie, potem przeszliśmy na omawianie podpisów – moich rodziców i mojego. I otrzymałam pocztą od tego pana ich egzemplarz i podpisy całkiem inne. Ja miałam oryginał i on miał oryginał. Na tych dwóch oryginałach moje podpisy były skopiowane.
Data na jednym napisana była niewyraźnie. Miałam nadzieję, że prokuratura dojdzie do tego, co się działo wtedy na funduszach inwestycyjnych mojego ojca , dlaczego pracownice banku zrobiły na mnie pełnomocnictwo wcześniej.
Pamiętam, że tata leżał. Szła zima, mamę bolało kolano i chodziłyśmy z mamą do banku, żeby uzyskać na mnie pełnomocnictwo, ale panie z banku przed nami uciekały. Nie chciały dać. W końcu, po dwóch tygodniach chodzenia jakaś z góry, która normalnie nie obsługiwała klientów, ona zaprosiła nas nawet do pokoju, z obietnicą nadania mi pełnomocnictwa do mamy i do taty oszczędności. Pisała dziwnie, raz w jedną, raz w drugą stronę. Numer pisma nie zgadzał mi się z aktualną datą. W domu okazało się, że nas oszukała, że nie dała pełnomocnictwa do wszystkich rachunków i funduszy inwestycyjnych mojego taty. Tata był po wylewie, nie mógł dojść do banku. W domu okazało się, że pełnomocnictwo jest tylko na fundusze inwestycyjne.
Więc na drugi dzień poszłyśmy z mamą do pani dyrektor, na skargę. Ona zawołała jakąś panią, tamta nam coś tłumaczyła, czy się tłumaczyła. Aha, przedtem napisałyśmy jeszcze na nią skargę, na tę panią X.
Po roku okazało się, że pani X, która dawał nam to niepełne pełnomocnictwo, z wcześniejszą datą, że to nie ona. Więc pisałyśmy skargę nie na tę osobę.
Ona podpisała się nazwiskiem nie swoim.
Tata był VIP-em, zamożnym klientem banku i podobno tylko jego opiekunka inwestycyjna mogła jakieś kroki podejmować . Więc to było jej nazwisko.
Bank nie chce się przyznać teraz, że tata był VIP-em. Bank nie chce podać historii rachunków. Bank nie chce oddać pieniędzy mojego ojca.
Bank nie jest polski.
Na biurku pana policjanta leżały poucinane dokumenty, które przesłałam do prokuratury. Nie było na nich istotnych podpisów moich rodziców, bo były one ucięte i całość została powiększona do formatu A4. Wszystkie dokumenty zostały tak wydrukowane, że nie stanowiły żadnego dowodu.
Pokazałam panu policjantowi oryginalne pełnomocnictwo do funduszy, miałam je w torebce. Pokazałam, że powinny być tam jeszcze podpisy, że one są poucinane. Spojrzał bezradnie i powiedział, że on ma tu tylko przyjąć ode mnie zeznanie.
Zeznania nie złożyłam, uciekłam stamtąd, tłumacząc się gorączką mojej córki, co było zgodne z prawdą. Zostawiłam ją w domu chorą.
Uciekłam też dlatego, że przez dwa tygodnie od czasu zawiadomienia prokuratury do czasu wezwania na policję moja rodzina była zastraszana.
Dzieci, już nastolatki, kolejno skarżyły się nam, że jakiś facet za nimi biega i krzyczy. Wiem, gdzie mieszkasz, spalę ci dom. My mieliśmy telefony z pogróżkami. Jeden nawet mi się wyświetlił i mam do dzisiaj ten numer. Córka, miała wtedy 16 lat, mówiła, że jakaś pani podeszła do niej na poczcie i powiedziała – A wiesz dziewczynko, że na ul. 1 Maja jakiejś kobiecie ucięto głowę. Dodatkowo dzieci się skarżyły, że ilekroć wyjdą z domu, to za nimi idzie pan z nowiutką piłą. Tak, zauważyłam to też, to jest sąsiad pani z banku. Więc te dwa tygodnie były nabite takimi wydarzonkami, do tego te poucinane dokumenty. To mi wystarczyło. I teraz mam znów być za kilka dni na policji. Tym razem dokumentów nie wysłałam do prokuratury. Wysłałam gdzieś wyżej i spłynęły tutaj, wg właściwości. Czyli będzie się tą sprawą zajmować tutejsza policja i tutejsza prokuratura. To wróży mojej sprawie źle, gdyż prokuratura tutejsza stoi na straży interesów banku. Nawet nieuczciwych interesów. Więc nie chcę iść na tę policję, bo to nie ma sensu.
Cztery lata temu podeszła do mnie jakaś pani z pieskiem. Opowiedziała mi o tym banku, ni z tego, ni z owego. Że kasjerka siedzi w więzieniu, że niechcący okradła rodzinę byłej pani dyrektor tego banku. Że oni pieniądze odzyskali, dopiero wtedy zawiadomili policję.
Czy tylko jedna kasjerka była nieuczciwa , czy może była to współpraca. Zastanawiałam się, dlaczego mi o tym powiedziała. Ona jest z tej okradzionej rodziny
Wanda Rat
Muzeum Emigracji w Gdyni
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/Emigracja?start=20#sigProId57985c49d5
To było często ich ostatnie miejsce na ojczystej ziemi, kiedy odpływali statkami pasażerskimi do ziemi obiecanej – USA, Kanady, Brazylii. Rodziny nie wiedziały, czy i kiedy jeszcze ich zobaczą. Były gorące pożegnania, łzy, uściski, grała orkiestra i często występowały polskie zespoły ludowe. Później czasami były wizyty w Polsce i nie mniej gorące powitania i pożegnania. To niewielkie miejsce – Dworzec Morski w Gdyni przy ul. Polskiej 1, stało się symbolem całej emigracji z kraju, bo tu rozpoczynało się życie wielu emigrantów. Dlatego miasto Gdynia wspólnie z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Polsce pragną oddać hołd wszystkim rodakom, którzy znaleźli się poza granicami Polski, poprzez ustanowienie i finansowanie siedziby Muzeum Emigracji w Gdyni.
Oficjalne muzeum ma być otwarte w roku 2014, ponieważ odnawiany jest nie tylko budynek Dworca Morskiego, ale również pomieszczenia portowe w najbliższej okolicy. Samorządowcy Gdyni mają zamiar przeznaczyć na ten cel 30 milionów złotych, głównie na adaptację budynku na potrzeby muzeum. Budynek był częściowo zbombardowany w czasie II wojny światowej i jego restauracja ma na celu przywrócenie oryginalnego wyglądu. Przy budynku znajduje się skwer im. znanego emigranta Witolda Gombrowicza. Tu czujemy ciepło w sercu, ponieważ partnerką i żoną w ciągu ostatnich lat życia Gombrowicza we Francji była Kanadyjka z Montrealu, Rita Lambrosse. Na skwerze Gombrowicza w roku 1965 postawiono pomnik Ludziom Morza.
Muzeum Emigracji w Gdyni ma bardzo ambitne cele:
– pokazanie losów wychodźców polskich od Wielkiej Emigracji, poprzez emigrację międzywojenną, solidarnościową, aż do obecnej emigracji zarobkowej, czyli pokrywa emigrację z Polski w okresie ok. 250 lat,
– przedstawienie dorobku Polaków żyjących poza granicami kraju,
– umożliwienie prowadzenia badań naukowych, przede wszystkim historycznych, na temat emigracji z Polski,
– prowadzenie działalności oświatowej na temat emigracji, losów i osiągnięć Polaków poza granicami kraju,
– utworzenie komputerowej bazy danych emigranckich rodów.
Ogłoszono już konkurs na stałą wystawę w muzeum, która ma odpowiedzieć na pytanie, kiedy, dlaczego, dokąd i w jakich warunkach nasi poprzednicy i my emigrowaliśmy z Polski. A jest nas bardzo dużo.
Obecnie ocenia się emigrację z Polski do Kanady w latach 1880–1918 na 33.000 osób, a całą emigrację z Polski w tym okresie na 3 miliony rodaków. W okresie międzywojennym liczbę emigrantów opuszczających Polskę ocenia się na 1,2 miliona osób, przy czym w Kanadzie osiedliło się 142.768 Polaków.
Statystyki pokazują, że do roku 1980 kraj opuściło ok. 11 milionów rodaków, a liczbę Polaków mieszkających poza Polską szacuje się obecnie na między 14 a 17 milionów osób.
Gdynia, która zawsze była "oknem na świat" i z niej odpływali nasi Kaszubi, którzy później osiedlili się w Barry's Bay w Ontario, była największym w Polsce ośrodkiem emigracyjnym. Przed wojną w lasach na Grabówku zbudowano specjalny Obóz Emigracyjny, nowoczesny kompleks budynków przygotowujący emigrantów do wyjazdu z kraju. Na terenie obecnego lotniska wojskowego w Babich Dołach był specjalny szpital dla emigrantów, którzy chorowali, lub musieli przechodzić kwarantannę. Pierwszym statkiem, który zawinął do Gdyni 31 sierpnia 1923 by zabrać głównie chłopów z Wielkopolski do Francji był pływający pod francuską banderą “Kentucky”. Statek poprzednio był używany do przewożenia bydła i warunki na nim przywołują wspomnienia o bydlęcych wagonach jadących z naszymi rodakami na Syberię. Potem z Nabrzeża Francuskiego w Gdyni odpływały statki "Polonia", "Pułaski" i "Kościuszko". Najsłynniejsze jednak były "Batory", a później "Stefan Batory", którymi wielu z nas przypłynęło do Kanady. Muzeum ma obecnie w swych zbiorach wiele pamiątek z tych statków i zdjęcia z obozu emigracyjnego oraz wiele cennych dokumentów z okresu wojennego. Część eksponatów będzie musiała być zakupiona, ale twórcy muzeum wierzą, że wiele z nich uda się pozyskać za darmo od licznych emigrantów, którzy będą chcieli pamiątki po sobie przekazać muzeum w Polsce.
Teraz przy Nabrzeżu Francuskim cumują duże statki pasażerskie jak np. "Princess Cruiseline", która wozi naszych rodaków z Kanady po portach bałtyckich. Dziwne to uczucie, kiedy wysiada się w Gdyni z dużego luksusowego statku i staje przy Dworcu Morskim. Tu można pomyśleć o tysiącach rodaków, dla których to miejsce jest ostatnim miejscem w ojczyźnie. Muzeum Emigracji w Gdyni to jest muzeum o nas i naszych losach. Mamy szansę, aby zadbać o to, aby Polonia kanadyjska była prominentnie i prawdziwie przedstawiona. Są w Polsce uniwersytety, np. w Toruniu czy w Lublinie, które prowadzą badania naukowe na temat emigracji z Polski. Opracowania te nie są jednak dostępne dla szerokiej publiczności. Muzeum Emigracji w Gdyni ma być dostępne dla każdego. Mamy nadzieję, że będzie to ważne i historyczne miejsce w Polsce tak jak Ellis Island w USA czy Pier 21 w Halifaksie w Nowej Szkocji.
Wszystkim, którzy są zainteresowani Muzeum Emigracji w Gdyni, a szczególnie tym, którzy chcieliby przekazać swoje pamiątki, zdjęcia, filmy itd. podaję adres tymczasowej siedziby muzeum:
Muzeum Emigracji w Gdyni
ul. Armii Krajowej 24
81-372 Gdynia, Poland
Tel. 011 48 58 623 3779
Strona internetowa www.muzeumemigracji.pl
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Anna Paudyn
Toronto
Konflikt nauczycielki z uczniami
Jakiś czas temu nauczycielka matematyki z Suwałk podała aż 11 uczniów do sądu – za znieważanie jej jako funkcjonariusza państwowego. Chodziło o znieważenie jej na lekcji.
Najpierw bym się zastanowiła nad osobowością tej nauczycielki. Typowa skarżypyta na pewno.
Potem bym się zastanowiła, dlaczego ona taka ważna, kim jest tata jej, a kim mama.
Potem bym sprawdziła, czy ta pani wykorzystała wszystkie stopnie dogadania się z uczniami. Po drodze jest pani pedagog, wychowawca klasy, pani dyrektor szkoły, rodzice, ale przede wszystkim uczniowie
Czy była dla nich miła, przyjacielska, czy okazywała swoją wyższość.
A potem sobie myślę, że klasa może ma ponad 30 uczniów, więc pani nauczycielka podała do sądu jedną trzecią klasy. I nie była to zawodówka, gdzie uczniowie czasem trudni. Było to gimnazjum, gdzie uczniowie to trochę dzieci i trochę już młodzież.
Trudny wiek dorastania, a w dzisiejszych czasach, gdy w domu wiele domowych problemów, tym bardziej jest on trudny.
Więc taką matematyką można ucznia nieźle zainteresować. Można uczniowi trudnemu pokazać – Patrz, jaki jesteś mądry! Umiesz myśleć! Ja bym na to nie wpadła! I największy rozrabiaka nie mógłby się doczekać lekcji matematyki z tą panią.
Ale pani przyszła na zastępstwo, wzięła kilka godzin w gimnazjum. Na pewno nauczycielce, która uczy w średniej szkole, trudno się przestawić na poziom gimnazjum. Zaczyna się więc stawianie złych ocen, a uczeń czuje, że pani żadnym wysiłkiem nie zadowoli. A pani pokazuje, jakie to niezdolne dzieci ma przed sobą. Uczniowie przestają myśleć, bo uczeń lubi być nagradzany. Wtedy mózg jego myśli lepiej. Po prostu myśli.
Każdy nauczyciel musi sobie poradzić z klasą. W niektórych klasach praca związana z zachowaniem, ujarzmieniem uczniów trwa kilka miesięcy.
Do pomocy mają nauczyciele pedagoga szkolnego, dyrektora szkoły i rodziców.
Traktowanie zachowania się uczniów na lekcji jak osobistej zniewagi nauczycielki to już podejście nauczyciela, który nosa zadziera. Przecież to uczeń traci lekcję, jak się źle zachowuje. Przecież to on będzie gorzej umiał matematykę. A jak przeszkadza innym, to cała klasa będzie traciła.
Ale jest jeszcze coś.
Do szkół od 1990 roku zostało przyjętych dużo z otoczenia polityków, ważnych ludzi. Jakaś część tych ludzi się wykruszyła, bo w szkole trzeba umieć utrzymać dyscyplinę, a nie każdy to potrafi.
Jakaś część została. I jeśli szkolna otoczka polityków, ważnych osób będzie zastraszać uczniów w szkole, to będzie to zastraszanie społeczeństwa, które i tak już ledwo zipie. Które końca z końcem związać nie może. I te książki takie drogie i wciąż się zmieniają. Pretensje do rodziców, jak wychowali dzieci…
Czyli jest to oddziaływanie na rodziców. Oni muszą wpłynąć na uczniów, żeby nauczyciele, którzy sobie nie radzą, mogli być dalej nauczycielami.
Żeby nauczycielka niemieckiego, która słowa po niemiecku powiedzieć nie umie… żeby mogła dalej uczyć. Żeby nauczycielka informatyki, która żenuje uczniów brakiem swojej wiedzy i rozmawia o butach dla córek... żeby dalej mogła uczyć.
A tu odchodzi ulubiony nauczyciel, nie przedłużą z nim umowy. Ale dlaczego? Bo ktoś z rodziny dyrektora właśnie kończy studia, to na niego ta posadka czekała. I przychodzi pani, która drze się i drze na lekcjach, zamiast uczyć.
Nauczyciel może wiele dobrego zrobić i wiele złego. Tych dobrych wspominamy całe życie.
Mało ich było. Jednak gdyby uczniowie mogli mieć coś do powiedzenia w wyborze nauczyciela, to byłoby ich więcej. Przypuśćmy, że mogliby brać udział w głosowaniu uczniowie powyżej średniej.
I jest jeszcze coś.
Dlaczego nauczyciele – ci funkcjonariusze państwowi – dlaczego noszą prześwitujące spodnie i stringi pod nimi? Dlaczego biusty wylewają im się spod wyciętych bluzek, a młodzież to komentuje z niesmakiem zamiast myśleć o zadaniu matematycznym. Niektóre nauczycielki po prostu ubierają się nieprzyzwoicie.
Dlaczego policjantka – funkcjonariusz państwowy – nosi mundur, a pani nauczycielka stringi pokazuje? Nauczycielu, załóż fartuszek!
• • •
Inna smutna wiadomość. Dwójka małych dzieci zginęła kolejno w rodzinie zastępczej. Były zbyt małe, żeby mogły sobie poradzić, gdzieś chociażby zadzwonić, poskarżyć się. Ale wystarczyło dzieci te trochę poobserwować, obejrzeć, czy reszta dzieci nie ma siniaków.
Ludzie, kochajcie dzieci, kochajcie też młodzież. Kochajcie się.
• • •
Dwa programy i dwie kobiety – Kasia Figura i Doda.
Wczoraj obejrzałam u Lisa Kasię Figurę, a potem zaraz była Doda na innym programie. Tak to się jakoś zbiegło, a także to, że to ja miałam pilota i mogłam wybrać te dwa kobiece programy. I porównać te dwie panie w telewizji.
Kasia była cudowna, bardzo ludzka i jej dramat też typowo ludzki. Niedobry mąż, może i kochany, ale niedobry.
Doda z wymalowanymi ustami, na czerwono, włosy długie. Kasia – włosy krótkie.
Doda młodsza dwukrotnie.
Kasia ma już dzieci, Doda nie ma i nie chce ich mieć. Twierdzi, że nie nadaje się na matkę, bo ma taki a taki charakter. Że dziecko przy niej by nie miało dobrze.
A ja myślę, że by miało bardzo dobrze, a gdyby nawet musiało zostać z dziadkami, to też by miało dobrze.
Na pewno nie spotkała jeszcze tego właściwego, który będzie zasługiwał na dziecko z nią.
Doda twierdzi, że mężczyźni od niej odchodzą, bo jest za idealna. Z siedmiu ich od niej odeszło. Współczuję jej, ale tak ma być widocznie.
Kasia jest ciepła, Doda jest zimna albo ma skorupę.
Kasia cierpi, Doda cierpieć nie chce.
Kasi walczy o dzieci i wie, że maż o nie też będzie walczył. Więc walka będzie bardzo długa i pochłonie wiele nerwów. Ma dwie córeczki.
Teściowa Kasi jest po jej stronie. To bardzo mądra matka. Mądra matka to taka, która dostrzega wady syna, pomimo swojej miłości do niego. Stwierdziła, że syn nie potrafi kochać i że potrafi być agresywny.
Te dwie kobiety są tak różne. Doda chce pokazać światu swój wygląd zewnętrzny i dobić rozmówcę swoją inteligencją.
Kasia mogłaby wyglądać o wiele lepiej, wg mnie ma rysy ładniejsze od Dody, ale dla niej nie ona jest teraz ważna. Ważne są jej dzieci, jej trudna sytuacja, jej mąż, od którego wie, że musi się odizolować.
Lubię Kasię, zastanawia mnie Doda. Co w niej siedzi i kiedy wreszcie pokaże światu, że wcale nie jest taka silna. I taka idealna.
My, ludzie, jesteśmy silni i idealni tylko do czasu. Prędzej czy później ktoś inny jest ważniejszy i piękniejszy dla kobiety – jej własne dziecko.
Wanda Rat