– Coś ty taki ciągle wystraszony „Waligóra”? – zapytał „Virtus”.
– Melduję, panie poruczniku, że ledwie żem uszedł z życiem... Śmierć mi w oczy zajrzała, i to nie na żarty!
– A bo to pierwszy raz?
– Niby nie, ale tą razą, melduję, to mi sie zrobiło faktycznie zimno i gorąco, jednocześnie!
– Ciesz się, że żyjesz! Rozluźnij się!
– Łatwo panu porucznikowi mówić, ale mnie kostucha ciut-ciut kosom koło ćwarzy przeleciała, jak pragne fiknąć, nie przesadzam!
– To gdzieś ty był? Przecież widziałem cię w kościele... – wtrącił ktoś.
– Nie da się zaprzeczyć, ale żem wyszedł odrobinę przed końcem, bo musiałem lecieć w te pędy do takiego jednego, co to mi obiecał „na zicher” lepszom wałówkie, żebym sie tu mógł, jak człowiek z honorem, pokazać na ślubie pana porucznika i takoż pani porucznikowej, z uszanowaniem – kontynuował z przejęciem starszy strzelec „Waligóra”. – No i prosze, szanownego towarzystwa, jak żem sie tam już był znalazł i jak żem odszukał tego rzeczonego frajera, co to i owo mi obiecał, znaczy się tego mojego kumploszczaka od interesów, Ździśka-„Miecza” czy jakiegoś innego „Topora”, nie pamiętam dokładnie... I on, jak mi już przekazał cały ten prowiant, co mi miał przekazać... Wtedy to właśnie szkopy nas przyuważyli, z czołgu co szedł od Wisły Wybrzeżem, tym, sie rozumie, od naszy strony... I siekli w nas. Mnie to, jak widać, sie udało, ale Ździsiek! To aż strach pomyśleć... W drebiezgi, na strzępy go rozerwało! A ja, z tego wszystkiego, jak lebiega jakaś, cały towar żem upuścił i chodu, bo Szwaby zaczeli jak wściekłe grzać za mną z tego czołgu, a kulki to tylko świstały mi koło uszów... Win! Win!... I tyko ten kawałek węgierskiej „salaminy” mi sie został, a cała reszta poszła! Na straty!... A tak w ogóle, to tera, po tem co sie stało, nie ma o czem gadać! – skończył swoją opowieść „Waligóra”.
– Oj, „Waligóra”, na moje oko, to mi to wszystko coś brzmi zbyt fantastycznie – powiedział z powątpiewaniem kapral „Wojtek”.
– Co tu może b r z m i ć panu kapralowi c ó ś zbytnio nie tak! A czy ja o jakichś Chińczykach mówie, czy też innych Eskimosach z zimnych krajów... Mówie jak było, niech ja skonam, niech ja skonam, panie kapral! Wałówy by na całe wesele starczało, a może i jeszcze na t r o c h i e dłuży, dla wszystkich co tu jesteśmy, a tak, mało, że żem to stracił, to jeszcze i Ździśka szlag trafił, a i mnie by sie od strony tylniej, znaczy sie pleców, dostało! Dobrze, że fajki po kieszeniach żem poupychał. O! Proszę, doskonałe gatunkowo – powiedział, wyjmując na stół po kilka paczek niemieckich papierosów: „juno”, „garbathy” i „morro”. – Cały mój majątek, któren mi sie udało ocalić! A wszystko to „wykompinował” ten Ździchu, co już u Pana Boga bez w o n t p i e n i a robi... – przerwał nagle, żegnając się nad wyraz chaotycznie, byle jak, za duszę poległego. – To on, panie poruczniku wyszabrował to wszystko, a może nawet i jeszcze w i e n c y z tego szkopskiego magazynu, z ty szkoły na Rybakach! Szkoda go... frajera, bo można było wyszabrować nowiutkie, prima sort, mundury, że mucha nie siada... – mówił coraz bardziej niestarannie, wręcz niechlujnie, wtrącając coraz więcej gwary, sprawiał wrażenie, że śmierć tego jego „kumploszczaka” od interesów, tego „ Źdźiśka”, jak go nazywał, musiała przebrać w nim miarę goryczy, napływ poważnych obaw, czarnych wręcz myśli co do swego i ich wszystkich losu, jakby już przewidywał, że ten cały warszawski zryw skazany jest na klęskę i tylko cud mógłby...
– Proszę się uspokoić, panie starszy strzelcu „Waligóra” – odezwała się Lucyna. – Ważne, że jest pan z nami, cały i zdrów. Staszek, mój mąż... opowiadał mi, że jest pan bardzo dzielnym i dobrym żołnierzem, a przede wszystkim wspaniałym strzelcem. Chwali sobie pana i mówił mi też, że jak mało kto, radzi pan sobie z „gołębiarzami”, którzy tutaj, na Starówce są dla nas wszystkich istną plagą... Cieszę się „Waligóra”, że jest pan z nami, naprawdę się cieszę!
– I ja też, pani porucznikowo, że się tak wyrażę – dukał z przejęciem, speszony tą jej pochwałą, a najważniejsze uznaniem jakim, mimo swoich wyskoków, cieszył się u swego dowódcy, pana porucznika „Virtusa”, dowódcy jeszcze stamtąd, znaczy się z Mokotowa.
Po kilku wczesnoporannych wybuchach spowodowanych niespodziewanym rajdem pary „stukasów” nadlatujących od zachodu, od strony Woli i po zrzuceniu bomb, z których wybuchły tylko dwie, a reszta, na szczęście, okazała się być niewypałami, samoloty oddaliły się. Prawdopodobnie bomby te montowane były przez czeskich robotników, którzy nie dokręcali w nich śrub, sabotując w ten sposób niemiecką produkcję wojenną.
Po wykonaniu zadania maszyny z czarnymi krzyżami w białych obwódkach, odleciały na południowy zachód w stronę Okęcia lub Służewca, gdzie tor Wyścigów Konnych, po zburzeniu wieży ciśnień, stał się niejako zapasowym lotniskiem obok tego dużego lotniska na Okęciu.
Zrobiła się piękna pogoda, ale słońce świeciło wciąż anemicznie, z trudem przebijając się przez gęsty dym płonącego miasta. Ludzie zaczęli wychodzić z ukrycia, jakby to, co działo się dotychczas, już nigdy nie miało się powtórzyć. Niestety! Wszystko co najgorsze miało dopiero nastąpić.
Około godziny ósmej rano, od strony Krakowskiego Przedmieścia słychać było łoskot dwóch potężnych czołgów sunących z chrzęstem gąsienic w stronę Starego Miasta. Były to czołgi typu „panzer IV”. Po minięciu ulicy Miodowej wjechały na plac Zamkowy i zaczęły strzelać w kierunku powstańczych stanowisk przy Świętojańskiej, a także ku barykadzie blokującej skutecznie wjazd na Podwale.
Nagle zza czołgów wyjechała tankietka. Był to rodzaj bardzo małego czołgu bez lufy, coś czego dotychczas nie widziano ani tu, na Starówce, ani w innych częściach Warszawy. Maszyna ta, nabierając prędkości, szła wprost na barykadę, najwyraźniej z zamiarem staranowania jej i przebicia się na drugą stronę, co miałoby w sumie fatalny skutek, gdyż zostałaby otwarta droga dla Niemców, a wtedy zagrożone byłoby całe Stare Miasto. W konsekwencji groziłoby to połączeniem się niemieckich sił ze wschodniej i zachodniej strony Starówki.
W niewielkiej odległości od barykady pojazd zwolnił nieco, jakby prowadzący go zawahał się na chwilę, zastanawiając się, gdzie mógłby przebić się najlepiej przez przeszkodę i kiedy był już bardzo blisko, dodał gazu. „Czołg” wspiął się na barykadę i nagle utkwił w niej z „nosem” wzniesionym ku górze. Wtedy zza barykady poszły w ruch butelki z benzyną. Tankietka zaczęła płonąć, a w chwilę potem otworzyła się klapa włazu i wyskoczył z niej Niemiec w czarnym kombinezonie czołgisty i zaczął uciekać w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, tam, gdzie zniknęły przed chwilą te dwa potężne czołgi.
Powstańcy przy użyciu piasku ugasili ogień na płonącym pancerzu, a potem po pobieżnym sprawdzeniu tego dziwnego „czołgu” i częściowym rozebraniu barykady wprowadzili go na Podwale. Nie znaleziono w nim żadnych materiałów wybuchowych, żadnego uzbrojenia, nic co mogłoby zagrażać komukolwiek. Wewnątrz tankietki było jedynie radio. Mimo to, głównodowodzący batalionem kapitan „Gustaw”, wraz ze swoim zastępcą, kapitanem „Włodkiem” rozkazali odstawić tankietkę na bok podejrzewając w tym niemiecki podstęp. Zwłaszcza, że wróg nagle całkowicie zaprzestał ataków na Starówkę, co było tym bardziej dziwne, że od poprzedniego dnia, od soboty, 12 sierpnia, właśnie nasilały się nieprzyjacielskie działania. Aż tu nagle, kompletna cisza, jakby Niemcy czekali na coś. Dla wielu była to wręcz złowróżbna cisza! Batalionowi pirotechnicy mieli zbadać ten bardzo dziwny pojazd, ale dopiero po zmierzchu, po skończeniu pilnej pracy w wytwórni granatów mieszczącej się przy Świętojerskiej.
Tłumy mieszkańców wraz z powstańcami oblegały tę „zdobycz” przez prawie cały dzień. Tankietkę wprowadzono na podmurówkę tuż przy fosie i murze okalającym od zachodu centrum Starówki. Zadawano niekończące się pytania „pilnującemu” tankietki kapralowi „Grzędzie”, młodzieńcowi z niesfornym kosmykiem blond włosów wymykającym się spod zawadiacko przekrzywionej furażerki, który to ów powstaniec co chwila chował pod nakrycie głowy i opowiadał na okrągło historię bohaterskiego zdobycia „czołgu”, zdobycia bez jednego wystrzału, ale tylko przy użyciu zaledwie kilku butelek z benzyną.
Tankietka została udekorowana sporych rozmiarów biało-czerwoną flagą, kawałkami gałęzi o więdnących coraz bardziej w tym upale liściach. W szczelinę pancerza ktoś zatknął nawet wiązankę ślubną i... pluszowego misia – zabawkę z przyszytym zielonym guzikiem w miejscu oderwanego oka.
Przybywało coraz więcej rozentuzjazmowanych ciekawskich, nie tylko dorosłych, ale sporo dzieciaków biegających wokół, przekrzykujących się nawzajem i musiało im to sprawiać frajdę, że żaden z dorosłych nie zabraniał im baraszkować tu, w pobliżu tego obiektu, powodu niemal narodowej dumy, nie lada zdobyczy zagarniętej od o wiele lepiej uzbrojonych od nich Szwabów. To dopiero było coś! Wielkie wydarzenie! Po tylu dniach cierpienia, wytrwałej obrony tej ciągle niezdobytej wciąż twierdzy, warszawskiego Alkazaru, jak nazywano Starówkę bronioną z tak wielką zaciekłością. Teraz oni, obrońcy barykady, chwilowi zwycięzcy, mieli w swych rękach „czołg”, który, kto wie, gdyby przedarł się przez ich posterunek, z pewnością utorowałby drogę innym czołgom oraz piechocie. I te siły niemieckie mogłyby się wtedy połączyć z oddziałami napierającymi od strony Woli, a wówczas marny los spotkałby w niedługim czasie nie tylko Starówkę, ale i całą północno-wschodnią część Warszawy, a tak, ciągle jeszcze była szansa, że przetrwają, że może jednak pomogą im, jak nie Anglicy, to Amerykanie. Ostatecznie byli ich, powstańców, sojusznikami i, co najważniejsze, zwyciężającymi w tej wojnie. Bo Rosjanie, nie wiadomo czemu, wciąż stali za Wisłą z bronią u nogi. Mimo to wierzono jeszcze w zwycięstwo i powtarzano sobie nieustannie: „Niech żywi nie tracą nadziei!”. I dlatego nawet ten mały zdobyty czołg (bez lufy) stał się powodem do dumy, nie tylko jego zdobywców, żołnierzy z Baonu „Gustaw”, ale i wszystkich mieszkańców, a także tych wszystkich uchodźców z innych dzielnic znajdujących schronienie na Starym Mieście. „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”! Radość z tego powodu stawała się zaraźliwa. Nawet w najbardziej odległych od Podwala miejscach, wśród staromiejskich kamieniczek, aż po krańce Rynku Nowomiejskiego biegali młodzi ludzie podekscytowani tym wydarzeniem i rozgłaszali tę chlubną nowinę, ubarwiając ją nierzadko zmyślonymi przez siebie, niby to prawdziwymi faktami, krzycząc: „Czołg! Zdobyliśmy czołg!!!”.
Nagle, około godziny pół do szóstej po południu, ktoś z dywizjonu „Młot” lub kompanii motorowej „Orlęta” zapuścił silnik tankietki, mimo braku jakiegokolwiek rozkazu. Wśród nieustających okrzyków radości zebranego tłumu mieszkańców i wojska „czołg” ruszył bez konkretnego celu ani planu w stronę ulicy Piekarskiej. Zaczęła się jazda „bez żadnego przygotowania” – jak to skomentował potem jeden ze świadków. – „Jeździli uliczkami Starówki, budząc euforię mieszkańców”.
Minęli Zapiecek, a prowadzący tankietkę, manewrując nią bardzo chaotycznie, o mały włos uderzyłby w narożnik budynku, ale jakoś udało mu się wjechać w Świętojańską, a potem pojazd ten skręcił gwałtownie w prawo. Na Rynku Starego Miasta kierowca „przegazował” silnik i z rury wydechowej rzygnęło brunatnym dymem, wzbudzając tym jeszcze większy entuzjazm towarzyszącej mu dzieciarni. Nagle tankietka stanęła gwałtownie w miejscu, aż metalowa skrzynia niewiadomego przeznaczenia, umieszczona z przodu pojazdu, zdawała się lada chwila wyskoczyć z suwnicy. Wreszcie pojazd zatrzymał się na dobre przed kwaterą Zgrupowania „Róg”. Wywołany stamtąd dowódca, major „Róg”, obrzucił tylko wściekłym spojrzeniem pojazd, całe to zbiegowisko i rozradowanego, śmiejącego się pełną gębą „czołgistę” w czarnym berecie, i kazał im natychmiast stąd zmykać! Najpierw wprawiło to w zdumienie wojaka demonstrującego mu zdobyczny „czołg”, niespodziewającego się wcale takiej właśnie reakcji po dowódcy zgrupowania, tym bardziej że wszyscy napotkani po drodze uradowani byli na widok prowadzonej przez niego tankietki. Niezrażony tym kierowca zapuścił silnik i znowu go „przegazowując” ku uciesze tłumu, ruszył „czkawką” na stronę Barssa, a potem, skręcając w lewo, znowu przyspieszył.
Żołnierze Batalionu „Gustaw” zmordowani ciągłymi akcjami, odpoczywali pod jedną ze ścian przy Podwalu, tuż przy wylocie w ulicę Kilińskiego. Oparci plecami o ścianę, z wyciągniętymi nogami na chodniku, nie zwracając uwagi na przechodniów omijających ich jak najostrożniej, drzemali w przyćmionym świetle anemicznego słońca, zasnutego unoszącym się ku niebu dymom z płonących domów.
Gdzieś bliżej placu Zamkowego ze stojącą wciąż dumnie kolumną króla Zygmunta słychać było smętnie zawodzący akordeon, który po chwili umilkł, jakby grający zreflektował się, że niezbyt teraz pasował ten smutek, bo przecież szkopy przestali atakować i może jakimś cudem skończy się to wszystko, jakimś cudem... Nieważne. Grunt, że teraz jest trochę spokoju! I ten ktoś zaczął „rżnąć” słynny warszawski, wiecznie żywy przebój – „Bal na Gnojnej”, a po chwili włączył się zachrypnięty głos z l e t k a tylko podpitego faceta: „Harmonia z cicha na trzy czwarte rżnie/Ferajna tańczy/ Z s z a c o n k i e m” – zawodził ten męski głos w takt akompaniującego mu instrumentu – „bo s i e może s k o n c z y ć źle/ Gdy na Gnojnej bawimy s i e!” – podkreślając z przesadą ostatnie słowa. Nagle ten ktoś przerwał swój śpiew.
Niewidomy, noszący ksywę „Ślepy”, w „ciemkach”, czyli małych, ciemnych okularkach, łysiejący, z wianuszkiem włosów, rozparty na niebezpiecznie chyboczącym się krześle, przechodząc samego siebie, zanosił się teraz grą na swoim bardzo sfatygowanym akordeonie. Kiedy skończył, rozległy się krzyki i gwizdy aplauzu tych wszystkich zebranych tu mieszkańców okolicznych domów ulicy Podwale, aplauzu dla nie byle jakich a r t y c h ó w.
– „Trzeba tańczyć, trzeba żyć”(!) – ponownie zaintonował śpiewak „pod m u c h o m” albo tylko „na l e t k i bańce”, udając obojętność wobec rosnącego wciąż audytorium, modulował swój zachrypnięty głos i bardzo z a d o w o l n i o n y z siebie kontynuował: „Harmonia z cicha na trzy czwarte łka/Ferajna tańczy ja nie tańczę/Dlaczegóż bal na Gnojnej, jak co dnia/ Gdy niejednej pary dziś brak...”
Nagle, jak na komendę, przerwali obaj, po tym co się teraz stało, co spadło tak nieoczekiwanie na całe Stare Miasto!...
Tankietka na przemian zwalniała i przyspieszała, robiąc „honorową” rundę na Rynku Starego Miasta. Po skręcie w Świętojańską zatrzymała się z powodu coraz większego zbiegowiska. Każdy chciał zobaczyć „na własne oczy” ten „zdobyczny czołg”. I nim pojazd ponownie ruszył w kierunku ulicy Długiej, jakaś dziewczyna w niemieckiej, bardzo modnej panterce wskoczyła zwinnie na przód tankietki i niczym gwiazda filmowa pozująca do zdjęć, kokietowała wiwatujący tłum lekko zgiętymi, bardzo zgrabnymi nogami.
Kierowca jakby nabrał wreszcie wprawy, bez zwalniania wjechał z „fasonem” ponownie w Podwale. A tam gnał już na oślep, nie zwracając uwagi na wciąż nowych przechodniów, którzy wobec tak niespodziewanie długiej przerwy w atakach nieprzyjaciela, wylegli na ulice i spacerowali, ciesząc się tym nagłym wytchnieniem od nieustannego bombardowania.
Tuż przed wjazdem w ulicę Kilińskiego tankietka z powodu coraz większej liczby „ciekawskich” wiwatujących na widok „zdobyczy”, zatrzymała się nagle, a kierowca wyłączył silnik. Otworzyła się klapa włazu i drugi „czołgista”, ten w czarnym berecie, wspiąwszy się nieco w górę, wyprężony krzyknął impertynencko: „Rozejść się do jasnej cholery!”. A kiedy kłębiący się wokół tłum nie reagował, wyjął pistolet i uniósłszy go w górę, czekał jeszcze przez chwilę, ale widząc, że i to nie pomaga, wściekły krzyknął na całe gardło: „Rozstąpić się, bo jak nie to rzucę granatem!”. Poskutkowało. Ludzie przycichli i bardzo niechętnie ścieśnili się robiąc drogę pojazdowi. Gdzieś z oddali, od strony placu Zamkowego słychać było grający akordeon i zachrypnięty, męski głos śpiewający: „Na Gnojnej bawimy sie!”. Po czym głos ten urwał się nagle i słychać było tylko grający „na całego” akordeon, po czym znowu włączył się ten sam głos kontynuując: „Trzeba tańczyć, trzeba żyć!... Harmonia na trzy czwarte z cicha łka... Ferajna tańczy ja nie tań...” i rozpłynęła się muzyka i ten głos, kiedy znowu „zaskoczył” silnik tankietki. Znowu ruszyła ostro w kierunku ulicy Kilińskiego, szewca, który w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej ściągnął z konia rosyjskiego dragona i zabił go, właśnie tu, na tej samej ulicy, którą później nazwano jego imieniem. Szewc Kiliński prowadził lud warszawski przeciw zdrajcom Ojczyzny, a teraz jego pomnik Niemcy zamknęli w Muzeum Wojska Polskiego jako odwet za zdjęcie tablicy informacyjnej w języku niemieckim umieszczonej na cokole innego pomnika, pomnika astronoma, tego, który „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie wydało go plemię”, a którego Niemcy uznają za swojego rodaka...
I teraz sunęła wśród tłumu zdobyczna tankietka, jak zapamiętał jeden z żołnierzy Powstania, Leszek Grodecki, pseudonim „Lis”, żołnierz Batalionu „Parasol”: „Z przodu na pancerzu siedziała bardzo ładna dziewczyna w przykrótkiej spódniczce...”. Tą dziewczyną była „Iskierka”, sanitariuszka Baonu „Gustaw”.
Tankietka, wtaczając się w ulicę Kilińskiego, najechała na resztki nierozebranej do końca małej barykady. Kierowca, chcąc cofnąć, by ponownie sforsować przeszkodę, najprawdopodobniej przypadkowo pociągnął za dźwignię uwalniającą tę właśnie skrzynię przymocowaną z przodu pojazdu. Zsunęła się ona z pancerza i z łoskotem runęła w gruzowisko, a sam pojazd po wjechaniu na bruk ulicy Kilińskiego przyspieszał, kierując się do ulicy Długiej i wtedy... nastąpiła ta straszliwa w skutkach eksplozja!
Potężna fala powietrza runęła we wszystkie strony, niszcząc, co tylko stało na jej drodze. Świadkowie, którym udało się przeżyć ten gwałtowny, zupełnie niespodziewany wybuch, a którzy w tym momencie znajdowali się w bramach pobliskich kamienic, wspominali, że nagle zostali jakby uniesieni nad ziemię i pchnięci straszliwą, niewidzialną siłą przez całą długość sieni i odrzuceni aż w ogródki mieszczące się w głębi podwórek. A jeden z nich w chwilę po tym co się stało, spojrzał na zegarek i zapamiętał, że była godzina szósta siedem po południu, 18:07. I nastała przenikliwa CISZA!...
Dopiero po chwili wyłoniły się z niej jęki rannych oraz krzyki przerażonych, biegających bezładnie po ogromnym rumowisku, jakie spowodował wybuch.
Widok tego, co się przed chwilą stało, napawał zgrozą. Ociekające krwią szczątki ludzkich ciał zwisały z balkonów, gzymsów, a nawet z dachów kilkupiętrowych kamienic. Pozrywane balkony na których jeszcze przed chwilą cisnęli się ludzie, żeby zobaczyć ten słynny już „zdobyczny czołg”, który należało raczej nazwać „zdobyczną śmiercią” – jak wyraził się o nim świadek tamtych wydarzeń, Janusz Wałkuski, wtedy kilkunastolatek, któremu nawet udało się przejechać tym „czołgiem-pułapką”, ale w ostatniej chwili obsunęła mu się noga i „nieszczęśnik” odpadł, a potem biegiem ruszył w stronę swojego domu, żeby – jak mówi – „przekazać wszystkim radosną wiadomość!”.
Miotający się w panice krzyczeli rozpaczliwie jeszcze jakiś czas, zwłaszcza ci, którzy pośliznęli się, padając na ziemię, i zorientowali się, że to „śliskie c o ś”, to były ludzkie szczątki... Płacz i krzyk rozpaczy rozhisteryzowanych, ocalałych z tej tragedii zdawał się nie mieć końca. A „czołg”-tankietka leżał nieopodal rozwalony, o pogiętym pancerzu, jakby to nie była stal, a żywe ciało powyginane pod wpływem jakiejś szatańskiej siły poprzedzonej atakiem konwulsji. „Martwy” pojazd leżał na boku wbity w ścianę jednego z budynków.
Jak tylko opadł kurz i rozwiał się dym płonących domów, przy których nastąpiła detonacja, co przytomniejsi zabrali się do ratowania rannych, ociekających krwią i posoczem swoim i innych. Zabitych, zamienionych w krwawą masę będącą dosłownie wszędzie wokół, zgarniano szuflami z ulicznego bruku i chodników do taczek i odwożono do wspólnej mogiły. Zbierano ludzkie kończyny, głowy... popalone korpusy obdarte z ubrań, szczątki ciał rozrzucone wszędzie!
Wszystkie szpitale staromiejskie wypełniały się ciężko rannymi, których w przeważającej większości nie dało się uratować z braku odpowiednich środków, a także z braku wody, gdyż wybuch spowodował zniszczenie wodociągu. Brakowało także personelu medycznego. Lekarze, sanitariusze i pielęgniarki bezradni wobec nieustannie, od dwóch tygodni dziejących się tragedii, a szczególnie tej dzisiejszej, doprowadzeni do stanu krańcowego wyczerpania, nierzadko załamywali ręce w bezsilnej, tłumionej ze wszech miar beznadziei! Akcja ratunkowa trwała nieprzerwanie do późna w nocy.
Nad tym rumowiskiem krążył dość długo niemiecki samolot. Panowie hitlerowcy oglądali z góry skutki swojej diabelskiej sztuczki, która – trzeba przyznać – udała się im dokładnie, jak tego chcieli! „Ganz genau recht!”