farolwebad1

A+ A A-

SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (34)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

AntczakWojciech        – Przynoszę pocztę pułkową. Oto ona, a tu jest klucz... 

        – Niech pan porucznik raczy sam to otworzyć. 

        Patrzył niezbyt uważnie na zawartość nesesera niesionego tu przez prawie całe pięć dni na zmianę z nieżyjącym już „Szymonem”, starszym strzelcem „Waligórą” i tym najmłodszym – strzelcem „Orkanem”. Po pobieżnym przejrzeniu papierów zapytał obcesowo:

        – Co to jest, panie poruczniku?! Poza wnioskiem o awans tych wszystkich ludzi z „Baszty”, cała ta reszta, ten cały raport na temat niemieckich planów, jest już nieaktualny! Okęcie, Ochota, a także i Wola są w rękach Niemców! Niepotrzebnie się pan z tym trudził. A propos, kiedy dokładnie opuścił pan porucznik Mokotów?

        – Melduję, panie pułkowniku, że w środę, drugiego, o świcie... 

        – W środę, drugiego... A czy wie pan, poruczniku, jaki dziś mamy dzień?

        – Tak jest! Melduję, że dziś mamy niedzielę, szóstego... 

        – No właśnie! I to szóstego, wieczorem. Spóźnił się pan przynajmniej o trzy dni z tym raportem kontrwywiadu... Bo reszta, te wszystkie awanse mogą poczekać. Teraz mamy na głowie rzeczy o wiele ważniejsze! Niemniej, dziękuję panu, panie poruczniku. Może się pan odmeldować!

        – Tak jest, panie pułkowniku.

        – Coś jeszcze? – zapytał, widząc, że „Virtus” waha się z opuszczeniem tego miejsca.

        – Melduję, że tak. Chciałbym prosić pana pułkownika o przydział wraz z moimi ludźmi do któregoś z tutejszych oddziałów, ewentualnie... – nie dokończył, patrząc wyczekująco na pułkownika.

        – Ewentualnie, co? 

        – Melduję, panie pułkowniku, że mam na myśli ewentualny powrót na Mokotów... 

        – Bez przesady! Skoro już jest pan tutaj, to proszę się zgłosić do pana rotmistrza „Dulęby”. On coś wynajdzie dla pana porucznika i pańskich ludzi. Aha, jeszcze jedno, proszę zadbać o swój wygląd. Nie może pan paradować w tak zaniedbanym mundurze. Jest pan w końcu oficerem, bez względu na okoliczności! Dziękuję poruczniku. To wszystko. Już teraz może się pan odmeldować.

        Stanisław zasalutował i uderzając obcasami bardzo już zniszczonych butów, odmaszerował, zamykając za sobą drzwi. Dopiero po zejściu na dół puściły mu nerwy.

        Przed bramą czekał na niego „Orkan”.

        – A gdzie jest „Waligóra”?! – zapytał podniesionym głosem. 

        – Powiedział, że będzie przed nocą, melduję posłusznie. 

        – Kto pozwolił mu się oddalać, kto?! Ściągnij mi go tu natychmiast! 

        – Melduję, panie poruczniku, że nie bardzo mogę, bo on poszedł aż do Śródmieścia... 

        – Oszalał? Po jaką, jasną cholerę, aż tam go poniosło?! 

        – Melduję, że poszedł szukać tej łączniczki, „Janeczki”, ale on prosił, żeby panu porucznikowi tego nie mówić...

        – Jeszcze lepiej, psiakrew! Burdel, nie wojsko! Jasna cholera... 

        „Orkan” spuścił wzrok i, czerwieniąc się, patrzył na czubki swoich zniszczonych, zszarganych niemiłosiernie butów. Stał, jakby ten cały „opeer” dotyczył jego osobiście.

        – Chodź! Musimy odszukać tego rotmistrza „Dulębę” czy jak mu tam i poprosić go o jakiś przydział, bo w przeciwnym razie mogą nas tu potraktować jak dezerterów.

        – Panie poruczniku... ja wiem, że to, melduję posłusznie, może być odczytane przez pana porucznika, jako jeszcze jedna niesubordynacja, zwłaszcza że starszy strzelec „Waligóra”...

        – Co chciałeś mi zameldować... posłusznie?! – zapytał wciąż poirytowany. 

        – Melduję, że chciałbym iść na wieczorną mszę... – przerwał nagle w obawie, że „Virtus” może odmówić mu kategorycznie wobec wybryku „Waligóry”.

        Szli w milczeniu aż do samej ulicy Barokowej, a „Orkan” trzymał się na pół kroku za swoim dowódcą, tak tylko, na wszelki wypadek.

        –- Dobrze, a gdzie ma być ta msza?

        – U świętego Jacka, na Freta, melduję posłusznie, panie poruczniku...

        – Przestań z tym swoim „posłusznie”! Gdzie cię tego nauczono?! 

        – Melduję po... panie poruczniku, że nie wiem!         

        – No, już dobrze... A o której ma być ta msza?         

        – To ja bym pobiegł i sprawdził. 

        – Idziemy razem. 

        – Och! Jak ja się cieszę, melduję pos... panie poruczniku, bo dziś jest przecież niedziela, a poza tym, dziś wypada wielkie święto w Kościele...

        – Jakie święto? 

        – Melduję, że dziś wypada święto Przemienienia Pańskiego.

        – Widzę, strzelec „Orkan”, że ty jednak zostaniesz księdzem. Mówię to całkiem poważnie i życzę ci z całego serca, żebyś nim został. Masz być nie tylko księdzem, ale jeszcze bardzo dobrym księdzem! Pamiętaj!

        – Obiecuję, panie poruczniku... 

        Kościół wypełniony był prawie całkowicie, głównie cywilami, ale widziało się także sporo chłopców i dziewcząt z biało-czerwonymi opaskami na ramionach w zdekompletowanych mundurach, w zdobycznych niemieckich panterkach, będących w czasie Powstania szczytem elegancji i powodem do dumy dla tych, którzy je nosili. Dziewczęta przystrojone w kolorowe kokardy, nie tylko wpięte we włosy, ale zupełnie nieregulaminowo przypięte do bluz i kurtek, a nawet swetrów. Stały dumne z podczernionymi, czym popadło, brwiami i rzęsami, strzelały oczami, jak im się tylko wydawało dyskretnie, za chłopakami, wyelegantowane, z policzkami pociągniętymi różem, a niektóre nawet z uszminkowanymi ustami, takie młodzieńcze i piękne, jak piękna potrafi być tylko młodość. A obok nich chłopcy, wielu także w panterkach z barwnymi chustkami, z apaszkami przewiązanymi wokół szyi, stali wyprostowani, tak samo nie mniej dumni od dziewcząt, czekali wszyscy na rozpoczęcie Mszy Świętej.

        Z niemałym trudem przecisnęli się do bocznej nawy, kiedy księża zaczęli celebrację. „Virtus” patrzył na bardzo skupionego „Orkana”, z którego wprost emanowało to wielkie uduchowienie, a na twarzy pojawił się spokój i ta przedziwna jasność spotykana tu i teraz, tylko na nielicznych twarzach. Bezgłośnie poruszał wargami, tak bardzo skupiony, tak blisko Pana Boga... 

        – Jak to się dzieje, że ludzie otrzymują tę łaskę, wydawałoby się, ot tak, zwyczajnie, a inni nie. Jeszcze inni znajdują w sobie, mimo wszystko, tę siłę, to ogromne pragnienie, szaloną wręcz tęsknotę za Bogiem i prosząc Go, tylko i wyłącznie z dziecięcą ufnością, otrzymują ją, tę Jego największą łaskę, łaskę prawdziwej wiary! Gorzej z tymi obojętnymi, z małą wiarą, albo nawet żadną, bez której życie pozbawione jest tego najwyższego celu – Boga, a taki człowiek przypomina tylko pustą skorupę bez sternika dryfującą po oceanie bezsensu... Natomiast proszący, wcześniej lub później, zawsze ją otrzymają – rozmyślał Stanisław i przymknąwszy oczy modlił się, dziękując, przede wszystkim, za ich szczęśliwe dotarcie do Komendy Głównej, dopełnienie misji zleconej im przez jego dowódcę, pana majora „Burzę”, a potem jeszcze odmówił „Wieczny odpoczynek” za spokój duszy sierżanta „Szymona”, także za dusze wszystkich zmarłych śmiercią gwałtowną i niespodziewaną, a zwłaszcza zaś za dusze wszystkich poległych w tej walce, jakże nierównej, w tym zrywie ciemiężonych od pięciu już prawie lat!

        Gdy znowu powrócił „na ziemię” i spojrzał przed siebie, ponad głowami zgromadzonych na tej uroczystej, wieczornej mszy, zobaczył stojącą tuż przy ołtarzu dziewczynę i nawet pomyślał w pierwszej chwili, że jest łudząco podobna do Lucyny, a ta, jakby wabiona jego spojrzeniem, odwróciła głowę i wtedy serce zabiło mu mocniej! To była jednak ona! Lucyna!

        – „Orkan”, spotkamy się po mszy, przed głównym wejściem – powiedział mu szeptem do ucha.

        Zaczął się zaraz przeciskać w stronę ołtarza, robił to z pewnością zbyt energicznie, bo patrzono na niego, co najmniej z dezaprobatą i gdy znalazł się wreszcie niedaleko niej, hamując z trudem wzbierające w nim emocje, czując ten nieznośny szum w uszach i serce walące, oszalałe... Nie zważając na panującą wokół ciszę, zawołał półgłosem:

        – Lucyna! Lucynko!!!

XXIX 

        Strużański od kilku już minut czekał na Monę. Zaraz, jak tylko się zjawiła, poczuł ten nieznośny ból w okolicy lewej skroni, pulsujący ból pojawiający się od jakiegoś czasu, zwłaszcza w chwilach szczególnej emocji. Poprawił krawat, wysunął nieco mankiety ze złotymi spinkami i ruszył w jej stronę, sprawiając, w swym własnym mniemaniu, wrażenie szarmanckiego i nad wyraz atrakcyjnego samca. Już wyciągał do niej dłoń, już się kłaniał, kiedy usłyszał jej metalicznie brzmiący głos. Powiało od niej, jakże dobrze znanym mu chłodem. Pod tym względem pozostała sobą, ale trzeba przyznać, mimo lat, sprawiającą wrażenie, nie tylko na nim, ciągle jeszcze atrakcyjnej kobiety – myślał pułkownik, podsuwając jej krzesło.

        – Co chciałeś?! – zapytała obcesowo. 

        – Zgody – odpowiedział bez namysłu. 

        – Zgody chciałeś? A na co ty potrzebujesz mojej zgody? 

        – Na nic! Ja chcę tylko zgody z tobą. Bo, widzisz Mona, ja ci chciałem to już wcześniej powiedzieć, że mimo lat, już tylu lat, ja ciągle jeszcze nie tracę nadziei...

        – Na co?! 

        – Jak to na co! Na ciebie nie tracę tej nadziei! Cały czas myślę, że sobie wybaczymy, to wszystko co było złego pomiędzy nami dwojgiem, te różne nieporozumienia z przeszłości, Mona! – uderzał w patetyczny ton. – Ja wiem, że ci dokuczałem, nie raz i nie dwa, a może nawet jakieś więcej niż te dwa razy... Ale teraz, to ja już nawet zaczynam myśleć, od czasu do czasu, że to wszystko, ten cały absmak, co to my mieliśmy go do siebie, to jest już teraz zupełnie nie na miejscu i... ja tak myślę od serca, że jak to mówią, kto się lubi, ten się...

        – Przestań! 

        – Mona! Ale ja ciebie bardzo proszę, ja naprawdę ciebie... jak sobie pomyślę, przez tyle już lat...

        – Powiedziałam, przestań! Przestań skamłać! Nie znoszę tego! 

        – Wiem Mona, ja już teraz wszystko wiem, a może nawet czuję to bardzo wyraźnie, ale teraz chciałem, żebyśmy te wszystkie „zagwozdki”, co to były... a i ciągle się jeszcze zdarzają obecnie, między nami, żeby je wszystkie spuścić precz, w niepamięć, wszystkie, raz na zawsze! Co ty na to, towarzyszko Wero?

        – Jak mówisz? 

        – Czyżbyś już zapomniała? Który to był rok? Trzydziesty trzeci czy czwarty... We Lwowie – mieście naszej młodości, kiedy to zobaczyłem cię na zebraniu waszej grupy. Ubrana byłaś wtedy w kremowy kostium... No i ten imponujący kapelusz z szerokim rondem, co go przywiozłaś prosto z Paryża. Pamiętam, że przez cały czas miałaś go na głowie i...

        – A gdzie go miałam mieć, jak nie na głowie... Wystarczy! Mów, o co ci chodzi konkretnie, i przestań mnie tu bajerować tymi swoimi kawałkami, dobrymi, co najwyżej, dla kucharek albo żon sanacyjnych podoficerów! – powiedziała, zadając mu tym zimny prysznic.

        Patrzył na nią bardzo zdziwiony, a zarazem żałośnie, jak pies pozbawiony nagle pieszczot.

        – Wiesz co, Jos... Józefie Goldstein, wyglądasz z tą swoją robioną minką jak taki... bardzo autentyczny handlarz lodów, któremu się cały towar rozmroził, albo nawet jak jakiś inny geszefciarz, którego jego własna, rodzona matka przeklęła, żeby jemu raz na zawsze jego własny interes s i e przestał już k r e n c i ć!

        – Ty nie bądź cyniczna, Mona! Ja się ciebie jeszcze raz pytam, za co ty mnie te kłody rzucasz pod moje własne nogi?! Za co?! Sie pytam!

        – A jakie to kłody miałabym ci rzucać, jak się wyraziłeś, pod twoje własne nogi? Goldstein, ty mnie jesteś tak bardzo obojętny, jak... jak, powiedzmy, zdechła mucha leżąca od roku za szafą!

        – Dlaczego? 

        – Dlaczego, co? Dlaczego, że zdechła mucha, czy że za szafą? 

        – Mnie się tylko r o z c h o d z i, co ja ci złego zrobiłem, za co ty mnie tak traktujesz, Mona?

        – Ty masz jeszcze czelność pytać się, za co? A, choćby za twój wredny charakterek, za to, co za moimi plecami wygadywałeś na mnie i nadal wygadujesz?! Na szczęście tym się najmniej przejmuję, ale jednego ci nie daruję, tego twojego parszywego donosicielstwa! Zwłaszcza wtedy, we Lwowie...

        – Każdy wtedy donosił, na każdego. A ty Werka, nie donosiłaś... Takie czasy wtedy były. Kto pierwszy, ten lepszy! Zapomniałaś już?!

        – Ja wszystko mogę zrozumieć, ale jednego nie mogę pojąć... Pamiętasz tego biednego Marianka Sadowskiego, co przychodził do nas, początkowo tylko na szkolenia... Pamiętasz go?

        – Tego szajgeca? 

        – Tak, jego! Co on ci zawinił? Tylko za to posłałeś go do łagru, że mi się i to bardzo przelotnie spodobał? Jak chcesz wiedzieć, to nic nawet między nami nie było. Takie ot, platoniczne coś tam! Ja ci tylko powiem, towarzyszu „Wiktorze”, ty byłeś i jesteś kawał łobuza. Co ja mówię, łobuza... Ty nawet nie jesteś najzwyklejsza świnia, ale ty jesteś świnia wyrachowana! Albo jakaś inna kanalia, bo ty, mało, że donosiłeś na tych wszystkich chłopaków i tych wszystkich szajgeców, co mi się może nawet i podobali, ale ty sypałeś swoich kolegów, najbliższych przyjaciół, bo ty zawsze pierwszy wiedziałeś, w którą stronę się to wszystko kręci!

        – A ty nie?! Chociażby ten twój ostatni donos na mnie, to co, jakieś takie zwykłe bajgełe, na dodatek czerstwe...

        – O czym ty znowu mówisz? Jaki donos na ciebie? 

        – A taki, że mój ojciec był syjonista! A twój co, może on nie był syjonista? A to, że ja miałem czelność źle się wyrażać o drogim nam wszystkim, towarzyszu „Soso”...

        – Co ty bredzisz, Goldstein?! Czy ciebie sie coś w tej twojej kapuścianej głowie nie poprzestawiało?! Ja miałabym pisać jakieś głupie donosy, do kogo i po co?! Jaki ja w związku z tym miałabym mieć interes? Powiedz ty mnie, jaki?

        – To ty mnie powiedz, jaki! Ale pamiętaj, że kij ma dwa końce i kto mieczem wojuje... 

        – Słuchaj, Goldstein, po pierwsze, ty mnie nie wygrażaj, a po drugie, nie gadaj do mnie, jakbyś się od jakiegoś czasu nabawił choroby, na przykład... umysłowej, a może ty rzeczywiście jesteś już meszuge albo jeszcze gorszy myszygene czy inny szekes bez rozumu! Goldstein, ty lepiej idź do jakiegoś najlepszego lekarza, żeby on ci te twoją głowę przebadał! A co do tego donosu na ciebie, to ty lepiej rozejrzyj się wokół i sprawdź dokładnie, kogo ty ostatnio niewinnie skrzywdziłeś, a wtedy będziesz wiedział, kto na ciebie pisze! A tak po cichu powiem ci, że już niedługo bekniecie towarzyszu Strużański, bekniecie za niezbyt miłe traktowanie tych dwóch towarzyszek, Hoffmanowej i tej drugiej, Reginy Widlińskiej, osadzonych w areszcie, a z którymi zachciało się wam trochę za ostro poszaleć, no i obie, zwłaszcza Hoffmanowa, nie wytrzymała i wyskoczyła przez okno, na dobre, a ta druga, Widlińska, zawiadomiła tych z Kontroli Partii, więc sam już rozumiesz Goldstein, jak się to wszystko dla ciebie skończy... że już nie wspomnę o i innych twoich wyczynach... I co ty się tak na mnie teraz gapisz? I jeszcze zapamiętaj sobie, ode mnie wara! Zrozumiałeś Goldstein?! – krzyknęła dość głośno, a do tego waląc jeszcze dłonią w szklany blat stolika, aż zadźwięczały filiżanki i łyżeczki. W kawiarni było tylko kilka osób i żadna, jak przypuszczał, nie pracowała w ich resorcie. Towarzyszka pułkownik Wera (Mona) Blutsteigerowa, pełniąca nieoficjalnie obowiązki wiceministra, czego najwyraźniej nie doceniał Strużański, wstała i energicznie ruszyła do wyjścia, po czym wyszła z kawiarni, trzaskając jeszcze za sobą drzwiami.

        – A czy wy, Szczygieł umiecie chociaż czytać? 

        – Czytać? – „Romcio” zapytał, jakby chciał sobie dać trochę czasu do namysłu. – Trochu umie, no nie tak jak te wszystkie uczone w piśmie, co to czytajom pisane ludzkom rękom i takoż samo drukowane...

        – Dobrze, już dobrze – przerwał mu ten młody oficer siedzący za biurkiem, a którego Szczygieł widział po raz pierwszy, i korciło go, żeby zapytać tak zwyczajnie, tylko przez zwykłą ciekawość, skąd się tu wziął w tym „więźniu”, bo z wyglądu od razu poznać, że „miastowy” jest człowiek, znaczy się inteligenciak jakiś musi być, bo i taki bardziej wyelegantowany niż te drugie, co go wcześniej do siebie wzywali, a i włosy ma przylizane „pomadom” czy inszom „brelantynom”... Mowę ma też nie taką jak tamte, gada jakoś tak po inteligencku, z pomyślunkiem... to nawet ten, co mu przypominał doktora Grunsztajna z Płochocina, to on tak składnie nie gadał jak ten tu...

        – Do rzeczy Szczygieł, do rzeczy... Z waszego dossier widać jasno i wyraźnie, z punktu widzenia panującej obecnie ideologii socjalistycznej, czyli, jak już z pewnością wiecie po tylu latach pobytu w tutejszym zakładzie karnym, że wasza postawa obywatelsko- moralna w żaden sposób nie licuje z obecną rzeczywistością, charakterystyczną dla budowy społeczeństwa stricte socjalistycznego. Zgadzacie się z tym?

        – Czy ja sie zgadzam?... Ale z czem?                 – No, z tym o co was przed chwilą zapytałem! – powiedział ten nowy urzędnik, podnosząc nieco głos.

        – Tak ogólnie czy w szczegółach? 

        – Pytam was, czy wiecie, o czym przed chwilą do was mówiłem? 

        – Znaczy sie, całkiem? 

        – Tak! 

        – Chiba żem zrozumiał, bo wam sie rozchodzi o to, że ja odstaje od innych, co panocek nazywajom tym swołoczeństwem...

        – Nie „swołoczeństwem”, a spo-łe-czeń-stwem! W skład którego wchodzimy my wszyscy, zarówno wy, jak i ja, ogólnie mówiąc, wszyscy! Rozumiecie, Szczygieł?

        – Tera, to żem już zupełnie zrozumiał. 

        – No dobrze, a powiedzmy, że zostanie wam darowana reszta odbywanej przez was kary, opiewającej w sumie na osiem lat, skrócona będzie, dokładnie o rok i sześć miesięcy – mówił powoli i z wielkim namysłem ten nowy „śledziu” z wyglądu przypominający Romkowi paniczyka, obojętne, z dworu czy też miastowego, ale paniczyka. – Czy w związku z tym, obiecujecie mi zmianę swojej postawy?

        – ? 

        – Może wyrażam się niezbyt jasno... Dokładnie chodzi mi o zmianę waszego postępowania, a konkretnie o zaprzestanie robienia z siebie takiego świątka. Już teraz wiecie, co mam na myśli... A wtedy, jako syn małorolnego chłopa, z pewnością włączycie się w nurt nowego życia i już jako uświadomiony obywatel z zacofanego wieśniaka staniecie się pełnowartościowym obywatelem żyjącym w jedynie słusznym systemie sprawiedliwości społecznej, jakim jest oczywiście, tylko socjalizm – powiedział śledczy, podkreślając ostatnie słowo z naciskiem. – Bo widzicie Szczygieł, sami wyraźnie widzicie, że przedtem żyliście, a i teraz wciąż jeszcze żyjecie w społecznej nieświadomości, niejako w społecznej próżni. Gwarantuję wam, że od kiedy zaniechacie waszego bezmyślnego i z takim uporem uprawianego religianctwa, zaprzestaniecie raz na zawsze tych wszystkich waszych irracjonalnych i w sumie aspołecznych zachowań, a objawiających się poprzez odprawianie przez was modłów, to jeszcze przyznacie mi w końcu rację, że są to tylko jakieś takie wasze bezmyślne, bałwochwalcze, jakże anachroniczne rytuały przeniesione ze starego i zbankrutowanego systemu społecznego, i gdy już zdacie sobie sprawę, że nie ma na nie miejsca w naszym nowym i światłym społeczeństwie opartym na stricte nowoczesnym, materialistycznym światopoglądzie, wtedy, podkreślam, wtedy to, staniecie się dopiero innym czło-wie-kiem! A „człowiek to brzmi dumnie”! Zapamiętajcie to sobie raza na zawsze! Te słowa wypowiedział wielki radziecki pisarz Maksim Gorkij... – przerwał nagle ten paniczyk dworski czy miastowy, nieważne, i z rozmarzeniem spojrzał w zakratowane okno.         

        – No więc, jak z wami będzie Romanie Szczygle? Jak?

        – A, jak ma być? Bo co do ty krótszy kary, toby mi bardzo pasowało, akuratnie tera, jak już idzie na lato, bo i roboty w polu dużo, a i tatulo sie mi skarżyli, że na zdrowiu trochu szwankuje... Toby mi pasowało jak nic! – powiedział i też jak ten „młodziak” za biurkiem rozmarzył się, patrząc w okno.

        – Proszę, tutaj jest wszystko jasno wyłożone! Przeczytajcie sobie, a ja na chwilę wyjdę. Jak będziecie mieli jakieś pytania, wątpliwości... odpowiem na nie, a wy mi wtedy podpiszecie i po sporządzeniu ogólnego protokółu, za dwa, trzy dni wrócicie do swoich rodziców. Zgoda?

        – Jakżeżby nie, panie obywatelu – powiedział rozradowany jak nigdy przedtem, ukazując w szczerym uśmiechu spróchniałe pieńki, pozostałość jego niegdyś zdrowego uzębienia.

        Z trudem szło mu to czytanie. Ale i z tego co zrozumiał, to warunkiem zwolnienia go, zasadniczym warunkiem miała być całkowita rezygnacja z „uprawiania religianctwa” i późniejszego chodzenia do kościoła... – czyli ten, co to wzioł i napisał, to chiba głupi jakiś, abo i nawet nieźle kopnięty, żeby tak ludzi bałamucić i od Pana Boga odganiać, jakby to jeden z drugim nie wiedzieli, że wszystko na świecie jest od Niego, a najważniejsze jest to, co nasz Pan Jezus nam przykazał, że najważniejsza to jest Miłość, nasampierw do Niego, do Pana Boga Miłosiernego, a dopiero potem do drugiego człowieka i nie tyko do najbliższego, ale i do nieprzyjaciela i wroga, nawet największego, a to jest najtrudniejsze... no i jeszcze to, żeby żyć w Prawdzie najprawdziwszej, jaka by ona nie była! 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.