- No, z tym to nie powinno być problemu, panie poruczniku. Ale widzi pan, tutaj u nas na Ochocie sytuacja zmienia się co chwila, więc musicie panowie liczyć bardziej na siebie. Osobiście radziłbym panu nie pchać się w stronę Towarowej i Alej Jerozolimskich, bo tam są Niemcy w znacznej sile. Na razie jest w miarę spokojnie, ale lada chwila może się zacząć na dobre... A jak u was z bronią?
- Melduję, panie pułkowniku, że nie najgorzej. Każdy z nas ma peem i amunicję, a ponadto dwa zdobyczne „schmeissery” i dwa , także zdobyte na Niemcach „walthery” oraz trochę amunicji.
- Nieźle, całkiem nieźle sobie radzicie, panowie... U nas, jeśli chodzi o stan posiadania, mówiąc oględnie, jest gorzej niż źle, a w niektórych oddziałach wręcz tragicznie.
- Wobec tego, panie pułkowniku, proszę przyjąć „schmeissery” i amunicję do nich, a co do broni krótkiej, to chciałbym ją zatrzymać dla swoich podwładnych.
- Oczywiście, oczywiście... Dziękuję panu, panie poruczniku. Zastanawiam się, kogo by tu panu przydzielić do pomocy... – powiedział przerywając nagle. – Najlepiej jak się pan zamelduje u kapitana „Jura”, tego, który pana porucznika przyprowadził tu, do mnie. On już coś wymyśli.
A tymczasem żegnam pana życząc panu i pańskim chłopcom powodzenia.
Zbiegł na dół do czekających na niego ze zniecierpliwieniem „swoich chłopców”. - Dostaniemy przewodnika, przeprowadzi nas bezpiecznie za tory w stronę Woli, a dalej zobaczymy. Acha, jeszcze jedno, te dwie niemieckie „peemki” i amunicję do nich zostawiamy tutaj. Zatrzymamy sobie pistolety.
- Jak to zostawiamy?! – wyskoczył nagle „Waligóra”. – Przecież to nasze, zdobyczne! - Tak się umówiłem z dowódcą Obwodu, a poza tym, jak sobie wyobrażasz strzelanie z dwóch peemów na raz, co?
- Panie poruczniku, nikt tu nie mówi o żadnym strzelaniu, ale o wymianie na coś bardziej wartościowego, jak choćby... nic mi akuratnie nie przychodzi do głowy, ale to grzech pozbywać się zdobycznej broni, jak pragnę fiknąć, panie poruczniku! Toż to jest największe frajerstwo z naszej strony, jak pragnę...
- To jest rozkaz, „Waligóra”! – upomniał go „Szymon”. – Zrozumiałeś? Rozkaz! Przydzielono im chłopaka o pucołowatej twarzy, piegowatego rudzielca o pseudonimie „Pantera”.
- Pan tera, a pan potem – zażartował sobie z niego „Waligóra” dodając. – Jak żyję nie widziałem rudej pantery!
Odpowiedział mu głośny śmiech jego własnych kumpli. Twarz chłopca poczerwieniała, a piegi stały się jeszcze bardziej wyraziste. Gniewnym spojrzeniem zmierzył dowcipasa „Waligórę”.
- Idziemy! – Stanisław wydał rozkaz. – A ty, nie obrażaj Bogu ducha winnych ludzi. Nieładnie – zwrócił się półgłosem do olbrzyma.
Kierowali się w stronę ulicy Spiskiej odchodzącej od głównej arterii Ochoty, ulicy Grójeckiej. Z ostatniego domu przy Spiskiej planował przeprowadzić ich przez kartoflisko prosto do torów kolejowych pomiędzy Dworcem Zachodnim a ulicą Towarową. Chłopak znał, jak sądził, najbezpieczniejsze „w życiu” przejście pod torami, gdzie żaden szkop nie myśli nawet zajrzeć. Stamtąd już „letko” przejdą dalej na Wolę, a on wróci do swoich. „Proste jak włos Mongoła” – chwalił się ten piegowaty wyrostek.
Kiedy tylko weszli do budynku, drogę zagrodził im wściekły, rozdygotany starzec. - Panowie, wynocha stąd! Ale już, bo psa na was spuszczę! Panowie! Mówie po dobroci! – krzyczał skrzekliwie robiąc przy tym bardzo groźne miny.
- Spokojnie, wujku! Coś się tak wpienił? Ty nas, obrońców Ojczyzny psem będziesz szczuł?! Człowieku, chiba masz cóś nie w porządku z głowom! Na nas z psem?! Możemy ci go nieżle uszkodzić, dożywotnio, a i tobie na poczekaniu może sie stać jakaś drobna krzywda! Rozumisz, ty wuju, w torbe...
- „Waligóra”! – włączył się sierżant Szymon przyhamowując jego krasomówcze zapędy.
- Panie oficerze, na litość Boską, błagam! Idźcie panowie stąd, bo sprowadzacie na nas tylko nieszczęście przez tą swoją ruchawkę. Nie dalej jak w nocy esmani zabili przez was kupę ludzi, tu z tego domu i z sąsiedniego, przez was...
- Niemożliwe, nie przez nas. - Ale ja proszę, po dobroci, panie oficerze! – wołał teraz już płaczliwym głosem ten stary człowiek, chwytając „Virtusa” za mundur ale zaraz został odciągnięty przez „Szymona”.
- Spokojnie, niech się pan nie denerwuje, my idziemy dalej – mówił do niego jak najłagodniej Stanisław.
Przeszli na drugą stronę budynku odprowadzani nienawistnymi spojrzeniami lokatorów.
- Wojaki, od jasnej cholery! Poszli won! – wrzasnęła jeszcze jakaś rozhisteryzowana baba z umorusanym dzieciakiem na ręku.
Ruszyli za swoim przewodnikiem wprost w kartoflisko, w otwarty teren, bez wyobraźni, jakby to były tylko jakieś takie tam sobie ćwiczenia, nie osłonięci z trzech stron, a jedynie z tyłu domem, którego mieszkańcy gotowi byli poświęcić bez namysłu całą piątkę wskazując ich Niemcom, gdyby ci się tu nagle zjawili, by za wszelką cenę uniknąć kolejnej masakry, podobnej do tej, jaką zgotowało im SS ubiegej nocy, tylko za to, że w ich domu natknęli się na Powstańców.
I stało się! Najgorsze czego spodziewał się „Virtus”, a „Szymon” tylko podejrzewał, wierząc, mimo wszystko, temu ryżemu młokosowi „Panterze”. Kiedy znaleźli się na środku pola, usłyszeli wściekłe dudnienie ciężkiego karabinu maszynowego gdzieś od strony zbożowego elewatora. I jakby tego było mało, od Woli, zza torów, z Domu Kolejowego Niemcy tłukli z pistoletów maszynowych, na szczęście dość chaotycznie i niecelnie. Przywarli do ziemi. Po chwili ciszy znowu zadudnił cekaem krótką serią gdzieś po obrzeżach kartofliska. Nagle, gdy znowu nastała cisza, zerwał się na równe nogi ten ich przewodnik od siedmiu boleści, rudzielec „Pantera” i sadził wielkimi susami jak wystraszony koń. Biegł jeszcze chwilę i kiedy wydawało się, że lada moment przeskoczy odległość między polem a tylnym wejściem kamienicy... wtedy usłyszeli pojedynczy strzał od strony Domu Kolejowego. Bardzo celny strzał. Dostał w głowę...
W panice pełzali przywierając do ziemi niczym płazy, nie ważąc się wychylić ani odrobinę ponad krzaki kartofli. Znowu przestano strzelać, a oni jeszcze szybciej czołgali się w stronę domu. Niemcy najwidoczniej zorientowali się, że niewiele zdziałają strzelając z tak dużej odległości, siekli tylko od czasu do czasu w tę dość wąską przestrzeń pomiędzy kartofliskiem a budynkiem, chcąc odciąć im drogę powrotu. Wtedy „Virtus” po upewnieniu się, że nikt poza jednym „Panterą” nie jest ranny, rozkazał im czołgać się w stronę wychodka i komórek usytuowanych najbliżej pola, tuż przy rogu budynku, a sam zaryzykował i pobiegł w stronę elewatora. W tym czasie Niemcy zajęci byli zakładaniem taśmy z nabojami i tylko dlatego udało mu się przebiec tak bezpiecznie. Będąc tuż przy nich, atakujących zza prowizorycznej osłony z desek, został zauważony, na szczęście jeden z żołnierzy krzyknął ostrzegając swoich kompanów, a Stanisławowi wskazał niechcący dokładnie ich stanowisko. Nim skierowali na niego swoją broń, rzucił w nich z całym spokojem tym jedynym granatem, który miał przy sobie tylko „na wszelki wypadek”.
Szczęśliwie oni wszyscy trzej dopadli tej szczeliny między komórkami a budynkiem. I wtedy, już po raz ostatni, z Domu Kolejowego huknęła krótka seria, jakby na wiwat albo jak ostatni grzmot kończącej się burzy.
- Panie sierżancie, melduję, że ten szczeniak jest chyba żywy, bo żem widział jak się coś tam ruszało... – powiedział „Waligóra”.
- No, więc... - Melduję więc, że już idę po niego – powiedział i z ociąganiem się wrócił w kartoflisko.
O dziwo, przestali strzelać i od strony Woli i od strony elewatora. „Waligóra” biegł z jakąś przedziwną lekkością i kiedy dotarł na miejsce, gdzie spodziewał się znaleźć chłopca, przykucnął i zawołał żałośnie:
- Ty! „Pantera”, nie wygłupiaj się! Nie wiedział, że chłopiec, mimo postrzału w głowę, zdążył przeczołgać się kilkanaście metrów od tego miejsca, gdzie został trafiony i na domiar złego stracił orientację i zamiast w stronę domu wlókł się w przeciwnym kierunku, znacząc krwią tor swojej coraz powolniejszej wędrówki.
Chwycił go jak kociaka przygarniając do swej masywnej piersi i ruszył z powrotem ku komórkom. Będąc już na skraju kartofliska usłyszał strzały. Seria przeszła obok, bo w ostatniej chwili, jakby instynktownie zdołał odskoczyć z linii rażenia, ale poczuł nagły i silny ból lewej łydki. Osiągnąwszy wreszcie ubity grunt, tę przestrzeń między polem a budynkiem, skacząc na jednej nodze, już bezpieczny skrył się w szczelinie między murem a komórkami.
- Chyba dostałem w nogę – powiedział, kładąc rannego na wcześniej przygotowanej kołdrze pokrytej prześcieradłem.
- Gdzie dostałeś? – zapytał „Szymon”. - W nogę, z tyłu. - Ściągaj portki!
Na szczęście, to co miało być postrzałem, okazało się być zwykłym naderwaniem ścięgna lub tylko sforsowaniem mięśnia łydki, niegroźnym... na szczęście.
- A już żem myślał, że mnie jaki „gołębiarz” trafił! Ale skąd tu „gołębiarz”?... A jak on?
- Przeżyje. Musi czekać na sanitariuszki. - A co z panem porucznikiem? – zapytał „Szymon”. - Widziałem go biegnącego w stronę elewatora, tam gdzie walili z tego... – powiedział „Orkan”nie kończąc.
- O, jasna cholera! – zaklął „Waligóra” i w tym momencie zjawił się „Virtus”.
Zamiast podążać w kierunku Woli, zmuszeni byli dołączyć do małego oddziału dowodzonego przez porucznika „Gonta”, w którym Stanisław rozpoznał swojego kolegę z okupacyjnego kursu podchorążówki, Maćka Gontarewicza.
- Góra z górą! Co za spotkanie, panie poruczniku! – powiedział „Virtus” witając go serdecznie.
- Staszek! A skąd ty, tutaj? Myślałem, że twoje miejsce jest tam, na swoich śmieciach, na Górnym Mokotowie.
- Owszem, ale mam rozkaz dotarcia na Wolę, do Komendy Głównej... - Zapomnij o tym. Czy ty nie widzisz, co się tu dzieje?! Jeszcze dzień, dwa i po nas! – powiedział z goryczą. - Chyba będziemy musieli się ewakuować, nawet jeszcze tej nocy. Pójdziemy w stronę Lasu Sękocińskiego.
- Jest aż tak źle? – wtrącił się „Szymon”. „Virtus” przedstawił go i dwóch swoich podwładnych porucznikowi „Gontowi”, a ten spojrzał na nich jak na zdesperowanych straceńców.
- Co, tak bez żadnej większej obstawy chcesz się przedrzeć na Wolę? - Oni są moją obstawą!
- A skąd masz pewność, że Komenda Główna jest wciąż tam, na Woli? Zupełnie nie rozumiem z jakiego powodu została przeniesiona tak nagle z Mokotowa... – powiedział wykrzywiając twarz w ironicznym grymasie. – Słuchaj, Staszek, czy ty nie sądzisz – mówił ściszając głos – że ten cały nasz zryw to... to, jakby powiedzieć, na marne... Wszystko ma iść na marne? Jeszcze kilka godzin temu mieliśmy nadzieję przebić się do Śródmieścia, ale teraz, kiedy tylu moich chłopców... To wszystko nie ma najmniejszego sensu!
- Nie! Maciek, nie wolno ci nawet tak pomyśleć, a co dopiero głośno o tym mówić, przy nich, którzy tak bardzo wierzą, że po tylu latach, nareszcie...
- A ty, czy ty wierzysz, że się uda?! Wiesz, że wczoraj, tylko wczoraj, w pierwszym dniu straciłem szesnastu ludzi... Dzieciaków! To była masakra, a tylko dlatego, że oni wierzyli, mimo braku broni, amunicji, wierzyli, bo... zaufali nam, swoim dowódcom, tak jak i my swoim, jasna cholera! To się, po prostu, w głowie nie mieści, że ktoś mógł wydać taki rozkaz, w tak nieodpowiednim momencie! Cholera!
- Uspokój się! I tak już nic na to nie poradzimy. Nie mamy na to większego wpływu, a defetyzm, jak wiesz, tym bardziej nie rozwiąże problemu.
- Ty Staszek, jesteś, zdaje mi się, historykiem, więc powiedz mi, dlaczego wszystkie nasze narodowe zrywy, te powstania, muszą być zawsze jedną wielką przegraną... Taką straszną gówiennością? Dlaczego?!
- No, nie wszystkie... Powstania Wielkopolskie, Śląskie, a i wcześniej szło nam niezgorzej, nie zapominaj o tym – odpowiedział Bohuszewicz. – Raz na wozie...
- Raz w nawozie – dokończył porucznik „Gont”. W jednym domu przy Słupeckiej „towarzystwo” hucznie obchodziło imieniny Gustawa, zwłaszcza, że tej pierwszej powstańczej nocy udało się im zdobyć aż sześć niemieckich ciężarówek wyładowanych alkoholem i paczkami przeznaczonymi dla rekonwalescentów z Wehrmachtu umieszczonych w sierocińcu „Antonim” przy ulicy Barskiej, niedaleko stąd.
Prawie cały łup trafił od razu do fabryki Nasierowskiego, z małymi wyjątkami, dzięki „zaradności” kilku cwaniaków, sporo paczek „sie wzieło i dzieś zawieruszyło”, czyli trafiło tutaj, na Słupecką, jako „zagrycha” suto zakrapiana „mucha nie siada, prima sort, okowitą”.
Solenizant, Gruby Gutek – furman, do niedawna jeszcze, właściciel wielkiego, niczym wagon-lora, wozu zaprzęganego w dwa perszerony, wozu zarekwirowanego najpierw przez Niemców, ale dzięki odpowiedniej łapówce danej odpowiedniemu człowiekowi z dobrymi kontaktami wśród Niemców, udało się mu po kilku zaledwie dniach odzyskać „rekwirunek”. Teraz, jak na ironię, z takim trudem odzyskany wóz, stał się właśnie w dniu imienin (jak na jeszcze większą ironię) wraz z końmi, przedmiotem zajęcia dokonanym przez władze powstańcze, których główna kwatera dzielnicy Ochota, mieściła się, jeszcze kilka godzin temu, przy Grójeckiej 42. A gdzie mogła się znajdować teraz? Nikt z Szanownych Powstańców nie chciał mu powiedzieć, tłumacząc się tajemnicą wojskową. I dlatego Gruby Gutek nie wiedząc do kogo „zapukać” w celu odzyskania swojej własności, stracił – mówiąc z grubsza, zaufanie do powstańczej władzy, która to władza, najwyraźniej „zrobiła go w balona”. I to był najważniejszy powód, żeby „sie normalnie wziońć i urżnońć”, nie wspominając już o jego własnych imieninach obchodzonych zawsze bardzo hucznie, czyli z fasonem.
Wierzył, że „wcześni czy późni” stanie na własne nogi, „żeby nie wiem co”, bo „oba jego szwagroszczaki, co to robiom przy Zieleniaku”, nie dadzą mu tak łatwo zginąć, więc, mimo całej tej zawieruchy wojennej, tego zrywu, co i tak musiał nastąpić, on, „ten rzeczony” zryw, w sumie, ma sie rozumieć, popierał i nie tylko jak „każden” przyzwoity warszawiak, ale przede wszystkim jako Polak!
Siedząc, a właściwie już pół leżąc na kanapie, bezwzględnie „ruszonej zembem czasu”, bo pamiętającej jeszcze ruski zabór, drogi solenizant ubrany w biały niegdyś podkoszulek i w wyświechtane portki z szerokimi szelkami, z których lewa zwisała bezwładnie na ramieniu, bo guzik „sie normalnie wzioł i urwał”, więc tak pół siedząc, a pół leżąc Gruby Gutek, całkiem był już zdegustowany i spod przymkniętych powiek patrzył na tych wszystkich młodzieńców z bardzo groźnymi minami, na ten „sam kwiat powstańczy” pchający się teraz do jego własnej „chawiry”.
„Towarzycho” przy stole nagle ucichło i z uniesionymi dłońmi trzymającymi kieliszki gotowe do wychylenia, jak na zatrzymanym niespodziewanie filmie, też patrzyło z wielkim zdumieniem na nieproszonych gości.
- Co tu się dzieje?! – wykrzyknął nagle porucznik „Gont”. Odpowiedziała mu cisza, a zaraz potem brzęk tłuczonego talerza spadającego na podłogę z winy jednego z imieninowych biesiadników, który nie mogąc już dłużej wytrzymać tego bezruchu, rąbnął buzią w blat stołu, a później powoli, niemal z gracją zsunął się na podłogę tuż obok rozbitego fajansu.
XV
„Wyzwanie przyszle mu szpieg nieznajomy, Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny, A placem boju będzie dół kryjomy, A wyrok o nim wyda wróg potężny”(...) Adam Mickiewicz – „Do Matki Polki”
Kapitan „Żar” stracił już rachubę czasu. Straszliwie osłabiony, słaniając się na nogach, resztkami sił utrzymywał równowagę i tylko uparta myśl, że powinien przetrzymać jeszcze i ten karcer, mimo fizycznego wycieńczenia i psychicznych tortur, jakich doświadczał jak każdy, kto przechodził tę karę, tak i on, mimo omamów spowodowanych głównie brakiem snu, istnej męki zarówno we śnie jak i na jawie, nie poddawł się rezygnacji. Ma przecież jeszcze swoich najbliższych, kochanych i kochających go, więc chociażby ze względu na nich... Najbardziej martwił się o Leszka, starszego syna, którego też zamknęli, nie miał o nim żadnej wiadomości, poza tą jedną, że siedzi w Jaworznie. Czyżby w tym samym obozie, który w czasie wojny był filią tego strasznego obozu niemieckiego Auschwitz-Birkenau? Zachodził w głowę w krótkich chwilach przytomności. Jedynym jego pragnieniem było zobaczenie się jeszcze z najbliższymi, żoną Maryleńką – jak zwykł ją pieszczotliwie nazywać oraz synami, Leszkiem i młodszym, Pawłem, a także i ich ukochaną, na razie tylko jedyną wnusią Elżunią...
Nawet, gdyby jakimś cudem, nadzwyczajnym zrządzeniem losu, udało mu się opuścić to więzienie, to i tak czeka go inne więzienie, tam, za murami, co prawda większe, ale jednak zawsze więzienie. Ciągle jeszcze wierzył, że ci, ocaleli z wojennej hekatomby, i ci, którzy przeżyją więzienia, karcery i zsyłki – owoce komunistycznego tu panowania, oni zahartowani w tym wszystkim, z pewnością nie ulegną tak łatwo! Chociaż... - myślał targany wątpliwościami - po tym wszystkim co przeszedł choćby dotąd, już tu, w tym mokotowskim więzieniu i ci wszyscy, których spotykał, doprowadzeni do obłędu, w żywej jeszcze powłoce cielesnej, psychicznie wypaleni... Czy tacy ludzie będą kiedykolwiek jeszcze zdolni do jakiejkolwiek walki? Nie, nie wolno tak myśleć! Przecież istnieje jeszcze cała masa tych, z wciąż jeszcze silnym pragnieniem wolności... Są jeszcze ludzie dobrej woli, młodsi od niego... I to oni...
Nagle otworzyły się drzwi. Odruchowo zamknął oczy rażone silnym światłem latarki.
- Wychodźcie – powiedział nad wyraz spokojnie strażnik uzbrojony w karabin. Po chwili, kiedy wyszedł z trudem na korytarz, lecz o własnych siłach, zauważył dwóch innych strażników także z karabinami, w czapkach z paskami pod brodą, jak i ten pierwszy, służbiście wyprostowanych i niezwyczajnych, jakby mieli jeszcze jakiś inny rozkaz poza tylko odprowadzeniem go z powrotem do celi. Która to może być godzina? Z pewnością jest noc, bo zazwyczaj w nocy wzywają na przesłuchania – pomyślał. - Ale, dlaczego przyszli po mnie aż we trzech? Może jeden z nich to ront? [„RONT” to był strażnik w mokotowskim więzieniu prowadzący skazańca na śmierć] Nie, mimo wszystko, nie można tak myśleć... - otrząsnął się z najgorszych przeczuć.
Tym razem obchodzili się z nim, jak nigdy przedtem, łagodnie. Nie krzyczeli, a co najważniejsze nie popędzali go i nie bili, tylko czekali aż się zbierze w sobie i szli wraz z nim powoli, niezwyczajnie, jakoś tak uroczyście. Ten najstarszy rangą prowadził, co chwila oglądając się za siebie, dla sprawdzenia w jakim tempie porusza się więzień wraz z eskortującymi go po jego bokach dwoma strażnikami. Nigdy ich przedtem tu nie spotkał. Może nowi, może przenieśli ich z innego więzienia - zastanawiał się, jakby to miało teraz jakiekolwiek dla niego znaczenie.