Zapytany kiedyś przy okazji podpisywania protokołu kontroli inspektor NIK jednej z ekip, która badała już po raz trzeci działalność Zakładu Remontowo-Budowlanego, czego szukają, odpowiedział mi szczerze: bata na pana dyrektora, a ja, gdybym mógł, napisałbym, że inni powinni brać przykład z organizacji i prawidłowego prowadzenia gospodarki. Dodał, że pan Dzierżyński, szef działu kontroli szkół wyższych w NIK, zarzuca mu brak wnikliwości, że wie, iż tam dzieją się nadużycia.
Gdyby „zleceniodawcy” mieli trochę oleju w głowie – łącznie z moim zastępcą, który kontrolerom pomagał szukać dziury w całym, powinni kierować kontrolę na dokumenty noszące moje decyzje w sprawach, które im tak psują krew. Wielu z tych decyzji można zarzucić poważne przekroczenie kompetencji i przepisów prawnych, jak np. kupno ze środków budżetowych nieruchomości: stadion sportowy, teren w Grybowie, jak i zawarta już nowa umowa kupna nieruchomości od prywatnego właściciela na pracowniczy ośrodek wypoczynkowy w Sarbinowie. Rzadko który dyrektor w Polsce tak jak ja lekceważył bzdurne przepisy, które tak utrudniały, a bardzo często uniemożliwiały prowadzenie racjonalnej gospodarki. W ustawodawstwie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej roiło się i nadal zaczyna się roić od bzdurnych nakazów i zakazów. Dopiero po sierpniu 1980 r., kiedy Solidarność doszła do głosu, nastąpiła poprawa.
Pewnego dnia wpadł bez meldowania do mojego gabinetu jeden z inspektorów NIK i bez wstępu pyta: Co pan dyrektor zrobił z drewnem z rozbiórki „Stodoły”? – budynek po dawniejszej stołówce pracowników sowieckich, zatrudnionych na budowie Pałacu Kultury i Nauki, w którym mieścił się Klub Studencki „Stodoła”, przeniesiony przed kilkoma miesiącami do pięknego pawilonu zbudowanego z mojej inicjatywy przy ul. Batorego na Polu Mokotowskim, na tyłach Szkoły Głównej Planowania i Statystyki.
Śmiejąc się, odpowiedziałem temu facetowi, że spaliłem. Zarumienił się jak burak i jeszcze raz powtarza: Pytam pana dyrektora jako starszy inspektor NIK, co pan zrobił z drewnem z rozebranej „Stodoły”? Odpowiadam: Jako naczelny dyrektor Politechniki Warszawskiej oświadczam panu starszemu inspektorowi Najwyższej Izby Kontroli, że drewno z rozbiórki kazałem zawieźć na plac przed kotłownią przy ul. Narbutta i używać do rozpałki. Prawdopodobnie dawno spalone.
Nie wytrzymał nerwowo i widząc, że kpię z niego, wyszedł.
Oczywiście wiedziałem, o co mu chodzi, ale udawałem greka. „Stodoła” była klubem międzyuczelnianym. Budynek należał do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, a nie do Politechniki. Po wyprowadzeniu się Klubu do nowego budynku, dyr. Dżuganowski zadzwonił do mnie i prosił, abym stary budynek rozebrał, plac uprzątnął, a materiał z rozbiórki przekazał Akademickiemu Związkowi Sportowemu, który zamierza z tego drewna zbudować stanicę dla swego klubu wioślarskiego na Mazurach w Mikołajkach. Dodał jeszcze, że zapewniał młodzież, iż Politechnika na pewno bezpłatnie własnym transportem przewiezie cały materiał na miejsce. Dżuganowski był pewny, że nie odmówię mu tego. Tak się też stało. Na to nie posiadałem żadnego dowodu, żadnej urzędowej decyzji – stosunki moje z Dżuganowskim nigdy nie wymagały pisanych śladów – wystarczał telefon, tak z jednej, jak i z drugiej strony.
Natomiast okazało się, że Skrzecz, który kierował rozbiórką, posiadał na wszystko dokumenty: na przekazany AZS-owi materiał i inny sprzęt ze „Stodoły”, o czym nawet nie wiedziałem. A donosiciele byli pewni, że dla siebie zabrałem materiał, aby na Mazurach postawić dla siebie daczę. Już zacierali ręce, jak mi donoszono, że Zaborowski pójdzie do więzienia, i to za kradzież. Idąc trop w trop za wskazanymi miejscami złożonych materiałów rozbiórkowych, kontrolerzy trafili również na ul. Narbutta do kotłowni. Przy okazji zobaczyli szereg garaży, które postawiło kilku pracowników z materiału leżącego przed kotłownią, a stanowiącego drewno z rozbiórki. Znowu sądzono, że ciągnąłem z tego zyski. Zaczęli przesłuchiwać użytkowników tych garaży. Nic im to nie przyniosło. Wtedy postawili zarzut, że nie pobierałem dzierżawy za garaże i skarb państwa poniósł z tego tytułu stratę w wysokości 365.000 zł, którymi mnie obciążyli.
Przed podpisaniem przez rektora i mnie protokołu kontroli odbyła się u rektora konferencja, w której obok inspektorów wziął udział naczelnik wydziału warszawskiego NIK. Po zreferowaniu wyników kontroli rektor Smoleński zwrócił się do mnie z zapytaniem: Ma pan tyle pieniędzy? Zapłaci pan? Odpowiedziałem, że oczywiście nie zapłacę, będą musieli skierować sprawę do sądu. Rektor na to: Ja bym też nie zapłacił. Byli zaskoczeni stanowiskiem rektora i natychmiast po podpisaniu przez nas protokółu wyszli bez słowa.
Wszystko to działo się w marcu 1968 roku, kiedy ponad 3000 studentów okupowało Politechnikę, protestując przeciwko niszczeniu i zamazywaniu kultury polskiej, przeciwko fałszowaniu historii Polski, gnębieniu polskiej inteligencji i nauki, przeciwko rządzeniu państwem przez ludzi niekompetentnych – przez kupę baranów. Była to już druga po „Poznańskim Czerwcu” wielka manifestacja przeciwko partii i rządowi.
Protestowała nie tylko Politechnika, manifestowały wszystkie uczelnie. Trwało to tydzień. Aula Politechniki stała się sejmikiem studenckim, z którego trybuny przywódcy i działacze młodzieżowi głosili swoje wystąpienia, zgłaszali wnioski i żądania, sejmik uchwalał programy działania. W tym wielkim zbiorowisku młodych i podnieconych umysłów panował ład i porządek, wybrane prezydium strajku miało więcej posłuchu, niż miała poprzednio władza Uczelni.
Jako gospodarz Uczelni i przyjaciel młodzieży, dzieliłem z nią dzień i noc, starając się zaspokajać jej podstawowe potrzeby bytowe – udostępniać sale jadalne, kuchnię, różny sprzęt, zaopatrywać w koce, lekarstwa itp. Zakłady pracy, okoliczni mieszkańcy dostarczali żywność, napoje. Wędrowałem w nocy po salach wykładowych, które teraz stały się sypialniami, podziwiałem determinację, z jaką młodzież przyjmowała swój los, zdecydowanie w walce o przyszłość Polski i własną.
Z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Ponieważ na Uniwersytecie Warszawskim udało się władzom przy pomocy siły rozpędzić strajkujących studentów, wybitniejsi działacze tej uczelni przeszli na Politechnikę i tu głosili swoje hasła i żądania. Studenci Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w połączeniu ze studentami Szkoły Głównej Planowania i Statystyki zorganizowali dwukrotnie zbiorowy, ponad dwa tysiące liczący pochód z ul. Rakowieckiej pod gmach Politechniki, wyrażając tym swoje poparcie dla akcji kolegów. Na pl. Jedności Robotniczej przed Politechniką gromadziły się tłumy, przeważnie ojców i matek strajkujących, czekających na rezultat tej burzliwej manifestacji.
Jak zachowały się władze Uczelni i kierownictwo partyjne? Rektor Smoleński nie opuszczał w ogóle swego gabinetu, nie pokazywał się młodzieży, nie zamierzał podejmować żadnej akcji mającej na celu uspokajanie rozgorączkowanych umysłów ani likwidowanie strajku. Pozostawia sprawę własnemu biegowi. Zresztą nigdy przedtem nie udzielał się żadnym akcjom młodzieży. Poza tym w skrytości ducha był w tej akcji razem z młodzieżą, przyznawał jej rację. Nie ukrywał tego przede mną, wiedząc, że i ja mam taki sam stosunek do tego buntu młodego pokolenia, o czym go informowali jego towarzysze partyjni z komitetu i prezydium związku zawodowego, jak również, a może przede wszystkim, prorektor prof. Jan Różycki, marzący od dawna o tronie rektorskim i zgłaszający ciągle do mnie pretensje, że administracja pozwala strajkującym panoszyć się na całym terenie Uczelni. Odprawiałem go zawsze tym jednym zdaniem: Nie administracja wychowuje młodzież, a pedagodzy, którzy się teraz pochowali i boją się wystąpić przed młodzieżą.
Partia i rząd – w obawie, że załogi niektórych zakładów mogą się przyłączyć do tego strajku – postanowiły zlikwidować siłą strajk. Dziesiątki krytych samochodów ciężarowych z milicją, siłami bezpieczeństwa, wozy strażackie z drabinami mechanicznymi, otoczyły cały teren główny, zamykając ulice: Polną, Noakowskiego, Koszykową, Al. Niepodległości, Nowowiejską i pl. Jedności Robotniczej. Młodzież, widząc to, przystąpiła do wzmocnienia barykad wewnątrz Gmachu Głównego. Uzbroiła się w stalowe rury z rozebranych rusztowań i tak przygotowana do obrony czekała na atak, gotowa zginąć, a nie ustąpić i nie poddać się.
W gmachu znajdowało się około tysiąca studentek. Nie mogłem sobie wyobrazić masakrowania tych dziewcząt przez rozjuszoną bandę specjalnych oddziałów milicji. Postanawiam wywieźć je z zagrożonego terenu. Dzwonię do dyrektora Miejskich Zakładów Komunikacyjnych z prośbą o przysłanie kilku autobusów. Odpowiedział, że nie jest władny zadośćuczynić mojej prośbie – decyzja należy do komendanta miasta. Wojsko przejęło już władzę. Łączę się z komendantem, który również się tłumaczy podobnie. Radzi zadzwonić da Komitetu Centralnego Partii. Wobec tego łączę się z sekretarzem Komitetu Warszawskiego Józefem Kępą, człowiekiem, z którym niejedną sprawę pomyślnie załatwiłem, rozsądnym i nie w gorącej wodzie kąpanym. Odpowiada mi podobnie jak poprzedni decydenci, ale zgadza się pośredniczyć z Komitetem Centralnym. Po godzinie zawiadamia mnie, że dyrektor MZK otrzymał zezwolenie na przysłanie kilku wozów do mojej dyspozycji. Proszę teraz komitet strajkowy, żeby wpuszczono autobusy na teren Uczelni. Zgadzają się.
Autobusy podjechały od podwórza pod Gmach Główny, a tu dziewczęta nie chcą opuścić kolegów, gotowe z nimi razem walczyć i ginąć. Przypomniała mi się walka dziewcząt w Powstaniu Warszawskim, ich odwaga i brak lęku. Jest noc, chodzę od sali do sali i staram się je przekonywać, że walka będzie krwawa, że przewaga wroga jest olbrzymia, że niektóre nerwowo nie wytrzymają, zaczną na widok krwi wpadać w histerię, staną się dodatkowym utrudnieniem w walce dla kolegów. Ze łzami w oczach przyjmuję ich oświadczenia że „przecież pan dyrektor jest po naszej stronie i na pewno jest pan dumny ze swojej młodzieży”. Odpowiadam, że jestem dumny, ale jak ta banda będzie was masakrować, będę mógł tylko płakać nad wami. Chodzę dalej i po trosze udaje mi się przekonać co słabsze i bardziej zmęczone fizycznie.
Staje pytanie, czy po drodze do akademika na pl. Narutowicza, dokąd zamierzam wszystkie wywieźć, nie zostaną wyciągnięte z autobusu i aresztowane. Przyjmuję na siebie gwarancję za ich bezpieczeństwo. Zapewniam, że pojadą pod opieką i ochroną posła profesora Bukowskiego i moją. Zgadzają się.
Pierwsza grupa jest nieliczna – trzydzieści kilka dziewcząt, ale początek zrobiony. Mój niedawny przełożony, który jeszcze teraz przyszedł mi z pomocą, pierwszy schodzi po spuszczonej z I piętra drabinie, za nim dziewczęta. Zapewniam je, że wkrótce przywiozę następne. Żegnamy się kiwaniem rąk. Wciągamy drabinę. Parter budynku jest cały zabarykadowany, nie ma wejść ani wyjść. Istna twierdza. Milicja dobrze o tym wie i dlatego ściągnęła strażaków z mechanicznymi drabinami, które mają im umożliwić przeprowadzenie ataku z góry – przez górna piętra. Młodzież też jest na to przygotowana i obsadziła wszystkie bez wyjątku okna. Wróg ma jednak olbrzymią przewagę: dysponuje hydrantami, środkami chemicznymi, jak gaz łzawiący, bronią palną, której użyje w potrzebie, a może i bez niej, bo ma na to zgodę, jak mi jeden z oficerów MO wyraźnie oświadczył.
Jest północ siódmego dnia strajku. Nikt nie śpi, wszyscy są na posterunkach, większość dziewcząt zeszła z pięter na parter do auli. Przemawiam do nich z podestu klatki schodowej II piętra. Wywiązuje się między nami ożywiona dyskusja – każdy przedstawia swoje racje. W ferworze dyskusji znowu użyłem kilkakrotnie wyrazu „banda” na określenie otaczających nas oddziałów milicyjnych, a przecież wśród nas są „wtyczki” służby bezpieczeństwa, które skrzętnie notują każde nazwisko, każdą wypowiedź, które świadczą o sympatii dla strajkujących.
Udało mi się namówić do wyjazdu jeszcze około 60 dziewcząt, jak tylko prof. Bukowski wrócił i oznajmił, że szczęśliwie dowiózł tamte.
Gdy dojeżdżamy do ul. Koszykowej, spod gmachu Ministerstwa Komunikacji urywa się nagle grupa młodzieży i pędzi w naszą stronę, a za nią milicja, okładając uciekających niemiłosiernie pałkami. Dziewczęta krzyczą, chcą wyskakiwać. Dramatyczna sytuacja. Nie możemy się zatrzymać, musimy zostawić ich własnemu losowi, bo w przeciwnym razie razem z uciekającymi wpadniemy w ręce oprawców.
Wysiadamy na Akademickiej. W hallu tłok, podniecenie, ciągłe telefony do Gmachu Głównego i stamtąd do akademika: czy już się zaczęła walka?
Po powrocie na Politechnikę zastałem tu zmienioną sytuację – przemawiał prokurator na miasto Warszawa, który przybył na Politechnikę z pewnymi, jak twierdził, pełnomocnictwami od najwyższych władz, a mianowicie, że w razie rozwiązania się strajkowego komitetu i opuszczenia przez strajkujących pomieszczeń Politechniki, nikt nie poniesie żadnych karnych następstw, wszystko zostanie uznane za niebyłe, nikt nie zostanie zatrzymany ani aresztowany, przeciwko nikomu nie zostanie też i później wszczęte postępowanie karne. Toczy się dyskusja. Młodzież nie dowierza – „a co będzie, jak pana prokuratora jutro zdejmą ze stanowiska?”.
Młodzież wie, że na „Rivierze” zgromadzone są tłumy kolegów przygotowanych do przyjścia z pomocą w razie ataku milicji na strajkujących w Gmachu Głównym. Żądają więc od prokuratora zapewnienia, że bezpiecznie ich przeprowadzi na „Rivierę”. Prokurator ręczy słowem honoru i jeszcze raz potwierdza, że nikomu włos z głowy nie spadnie. Proszą też, byśmy z profesorem Bukowskim im towarzyszyli. Uważamy to za nasz oczywisty obowiązek. Po czym młodzież usuwa barykady u głównego wyjścia z gmachu. Otwierają się podwoje, formuje się pochód ósemkami. Na czele profesor Bukowski, z lewej strony prokurator, z prawej ja. Maszerujemy środkiem ul. Polnej w kierunku „Riviery”.
Nie dochodząc ulicy Waryńskiego, spostrzegam po przeciwnej stronie samotnie wolno idącego Zenona Kliszkę, głównego ideologa partii i jednocześnie kierującego z ramienia Komitetu Centralnego PZPR całą akcją przeciwstrajkową. Przyszedł tu, aby popatrzeć, jak rozwinie się atak na młodzież. Miał już doświadczenie w walkach ulicznych milicji z robotnikami i ludnością Poznania.
Wyległy tłumy młodzieży z „Riviery„ witające nas owacyjnie. Zaczęło świtać. Pożegnałem się z Bukowskim i prokuratorem, a kiedy zwróciłem się do młodzieży, by jej podziękować za wzorowe zachowanie się podczas strajku i utrzymanie wzorowego porządku, młodzież mi odpowiedziała chórem: „Niech żyje nasz dyrektor”. Idąc w pierwszym szeregu tego wielkiego pochodu, przypomniał mi się 3 września 1944 roku, kiedy wyprowadzałem liczniejszy nawet tłum na wolność ze staromiejskiego piekła.
Łatwo teraz zrozumieć, że ta sytuacja, mój w niej udział, stosunek mój do młodzieży i młodzieży do mnie, ułatwiały moim wrogom walkę ze mną. Patrząc jednak na to z perspektywy kilkunastu lat, muszę swoją „przegraną” uznać za wielkie dla siebie szczęście – od dawna leżałbym w grobie. Nie napisałbym pamiętnika, nie znalibyście moi wszyscy potomkowie historii swoich przodków, po prostu, nie znalibyście mnie. A tak...
W styczniu 1969 r. wyszło zarządzanie prezesa Rady Ministrów, że każdy mężczyzna po ukończeniu 65 lat, a niewiasta – 60 lat, powinien przejść na emeryturę. Nie liczyłem się z tym, żeby mimo tego zarządzenia chciano zrezygnować ze mnie. Moi wrogowie zdawali sobie z tego sprawę, więc ruszyli do ataku. Mniej więcej cały przebieg i stosowane przez nich metody już znamy, nie będę się powtarzał. Najwyższa Izba Kontroli zwróciła się do ministra Jabłońskiego (obecny przewodniczący Rady Państwa) z wnioskiem o obciążenie mnie kwotą 365 tysięcy złotych i wymówienie pracy z natychmiastowym skutkiem. Minister jednak nie podzielił stanowiska NIK i nie pozwolił obciążyć mnie tymi „stratami”, natomiast zgodził się na wymówienie mi pracy, ale w trybie normalnym – z trzymiesięcznym wymówieniem, korzystając z zarządzenia premiera o obowiązku zwalniania z pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego. W czerwcu 1968 roku skończyłem 65 lat. Z decyzją ministra nie zgodził się jednak rektor Smoleński, odpowiadając ministrowi, że „w żadnym wypadku tak zasłużony dla Uczelni dyrektor nie zasłużył sobie na tego rodzaju rozwiązanie stosunku służbowego...”. Ponieważ jednak zarządzenie premiera było stosowane bez wyjątków, kilku dyrektorów szkół wyższych otrzymało wymówienie, Smoleński nie był w stanie utrzymać mnie w pracy. Zaproponował mi więc, bym złożył podanie o przeniesienie na emeryturę, z czym się zgodziłem. Byłem zresztą już tak zmęczony tymi stosunkami, że dalszy pobyt na Politechnice musiałby się skończyć katastrofą mojego zdrowia.
Żeby nie komplikować rektorowi Smoleńskiemu sprawy zaangażowania następcy na moje miejsce, złożyłem 1 września wymówienie pracy z przejściem na emeryturę od 1 listopada 1968 r. Pismem z dnia 16 września 1968 r. nr RK-24/18l6/68 rektor Politechniki Warszawskiej powiadomił mnie, że „W nawiązaniu do pisma Obywatela z dnia 16 lipca 1968 r. Politechnika Warszawska rozwiązuje z Obywatelem umowę o pracę z dniem 31 X 1968 w drodze wspólnego porozumienia stron” – podpisał Rektor Smoleński.
Póki co wykorzystałem swój urlop za rok bieżący i resztki za lata ubiegłe, i pojechałem do Ostrowa, żeby wziąć udział w uroczystościach 60-lecia istnienia naszego gimnazjalnego Klubu Sportowego „Venetia” w dniach 14-16 czerwca. Jak już niejednokrotnie wspominałem, łączność absolwentów mojego gimnazjum była bardzo bliska i zjazdy odbywały się często. Nasza Venetia (istnieje do dziś) jest najstarszym szkolnym klubem sportowym polskim i trzecim w ogóle – po krakowskich klubach Wiśle i Cracovii. Powstała w czasach zaborów i była wtedy jedynym wyjątkiem – była polskim klubem uczniowskim w niemieckim gimnazjum, który został powołany przez tajną samokształceniową organizację polskich gimnazjalistów, przez Towarzystwo Tomasza Zana, o którym była obszerna relacja w pierwszych akapitach Pamiętnika.
Tegoroczne święto Venetii jest inauguracją cyklu imprez jubileuszowych, związanych ze 125-leciem istnienia ostrowskiego gimnazjum. We wtorek, 1 września 1970 roku, nastąpiło oficjalne otwarcie roku szkolnego w szkołach polskich właśnie w Ostrowie w I Liceum Ogólnokształcącym (dawne gimnazjum) z udziałem ministra i przedstawicieli rządu i partii. Absolwentów zjechało się kilkuset, i to z całego świata, z drugich półkul. Świętowaliśmy kilka dni.
Przy końcu lipca zjawiła się u mnie na Polnej kierowniczka domu studenckiego przy ul. Mochnackiego nr 8, Janina Ławniczakowa, i oświadczyła mi, że rozmawiała na mój temat ze swoim szwagrem, generałem Ławniczakiem, przewodniczącym Komisji Kontroli Partyjnej Komitetu Warszawskiego, który po uzgodnieniu z sekretarzami tegoż Komitetu załatwi mi przeniesienie na stanowisko dyrektora administracyjnego Uniwersytetu Warszawskiego, gdyby mi to odpowiadało. Stanowisko jest wolne, bo dyr. Gertner poszedł już na emeryturę.
Byłem mile zaskoczony, serdecznie jej podziękowałem, ale odpowiedziałem, że ze względu na osobę obecnego rektora UW Rybickiego, który tak haniebnie postąpił w marcu w czasie strajku studenckiego nie tylko ze studentami, wprowadzając na teren Uczelni przebranych za robotników funkcjonariuszy bezpieczeństwa, którzy wywieźli kilkudziesięciu studentów do więzienia, ale, wykorzystując nieobecność rektora Turskiego w tym czasie, uzyskał nominację na rektora. (Ten sam Rybicki, kiedy po sierpniu 1980 r. doszedł do przekonania, że jego kariera na UW się kończy, szybko podlizał się ówczesnemu premierowi i dostał stanowisko podsekretarza stanu w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie miał współudział w tworzeniu aktów prawnych ograniczających swobody obywatelskie. Wstrętny typ.) Z takim człowiekiem nie potrafiłbym współpracować. Poza tym nie chciałbym uchodzić za takiego, który – mógłby ktoś przypuszczać – przyczynił się do zwolnienia Gertnera, żeby zająć jego stanowisko. Wreszcie – przyzwyczaiłem się już do swojej obecnej sytuacji i nie zamierzam dłużej pracować. Obiecałem jednak Ławniczakowej, że pójdę do generała Ławniczaka na rozmowę, chociażby dlatego, żeby mu podziękować.
Co skłoniło Ławniczakową do zainteresowania się moją sprawą? Otóż po odprawie kierowników domów studenckich wszystkie koleżanki (80 proc. kierowników stanowiły niewiasty), wiedząc, że Ławniczakowa ma szwagra na stanowisku tak ważnym, namówiły ją, by poszła do niego i porozmawiała z nim, zabierając ze sobą przewodniczących Rad Mieszkańców wszystkich domów, którzy mieli reprezentować opinię publiczną studentów. Sądzę, że ci ostatni właśnie skłonili gen. Ławniczaka do obiektywnego ustosunkowania się do sprawy i dogłębnego jej zbadania.
Gen. Ławniczak wiedział o mnie więcej, niż ja sam o sobie. W rozmowie ze mną przytoczył opinię ministra, rektora, sekretarzy Komitetu Warszawskiego PZPR i na koniec dodał, że nie żadne garaże, a władze bezpieczeństwa żądały mego zwolnienia, używając garaży jako pretekstu. Dałem im wiele powodów do tego.
Nieprzyjęcie stanowiska w Uniwersytecie tłumaczyłem złym stanem zdrowia.
Byłem teraz człowiekiem wolnym, niezależnym w pełnym tego słowa znaczeniu. Pozostało jeszcze do załatwienia nowe mieszkanie – służbowe musimy opuścić, ale Politechnika była zobowiązana dać zastępcze. Udałem się więc do dyrektora Biura Lokalowego Urzędu Rady Ministrów, dr. Grossa, z którym od pobytu w Krakowie na stanowisku dyrektora administracyjnego Dyrekcji Budowy Nowej Huty jestem do dziś w stałym kontakcie, z prośbą, by w puli dla resortu przyznał jedno mieszkanie trzypokojowe imiennie dla mnie. Uzgodniliśmy, że jak tylko resort wystąpi z takim wnioskiem, przyzna mi takie mieszkanie – będę mógł je sobie nawet wybrać z puli, jaką Urząd Rady Ministrów otrzyma do swej dyspozycji.
Z dwóch pierwszych propozycji Grossa nie skorzystałem – nie odpowiadała mi lokalizacja. Dopiero wiosną 1970 r. Urząd RM otrzymał 10-piętrowy budynek na Saskiej Kępie, którego lokalizacja była, jak na warszawskie dzielnice, atrakcyjna z różnych punktów widzenia: sama dzielnica Saska Kępa, budynek położony nad kanałem, za którym kilkudziesięciohektarowy teren starych, zagospodarowanych ogródków działkowych, doskonała komunikacja autobusowa ze wszystkimi dzielnicami miasta, mnóstwo różnego rodzaju sklepów i punktów usługowych – wszystko w zasięgu ręki – w odległości 50-100 m. Mieszkanie wystawione na wschód i południe z widokami na ogrody od wschodu i wytworzone przez krzyżujące się ulice rondo od południa, na które, siedząc przy biurku, kilka razy dziennie spoglądam dla relaksu – lubię patrzeć na ruch uliczny. Mieszkanie jest wygodne, dobrze rozplanowane, zimą ciepłe, w upały można zażywać chłodu w pokojach wschodnich. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni, w dodatku jest tak usytuowane, że tylko na długości 4 m ściana najmniejszego pokoju dotyka sąsiedniego mieszkania, wszystkie inne ściany nie mają powiązań z cudzymi mieszkaniami.
Okres emerytalny zaliczam do najpiękniejszych w moim życiu, ponieważ mogłem się – piszę w czasie przeszłym, bo nie może już długo trwać, minęła osiemdziesiątka – poświęcić ulubionemu studiowaniu, grzebaniu się w przeszłości, czego rezultatem ten Pamiętnik, Historia rodu Zaborowskich z Zaborowa herbu Grzymała, i trochę historii ojczystej, a wszystko z myślą o Was, moi potomkowie, i dla Was.
Stanisław Zaborowski
K O N I E C